Zacznę jak zwykle od bumerskich wspomnień. Kolekcjonowałem Spider-Mana w dzieciństwie, jestem więc doświadczonym czytelnikiem przygód pająka i dobrze wiem, jakiego typu historie z nim najbardziej mi się podobają. Lata temu, przy lekturze „Spider-Man: Niebieski”, postanowiłem sobie, że będzie to ostatni komiks z pająkiem, jaki przeczytam. Okłamywałem sam siebie. Egmont sypie bowiem tytułami o przygodach Petera Parkera, obok których trudno mi przejść obojętnie. Tym razem postanowił podarować czytelnikom run pisany przez Straczynskiego i rysowany przez Romitę Jr.
Jak wspomniałem, dobrze wiem, jaki typ historii z pająkiem lubię najbardziej i o dziwo są to w większości horrory i obyczajówka. Najbardziej cenię bowiem „Spider-Man: Torment” i legendarne „Ostatnie łowy Kravena”. Nie przeszkadzało mi to jednak do pewnego momentu wciągać z przyjemnością serię „Ultimate” Bendisa. Porzuciłem ją, ale nie dlatego, że była zła, a raczej po prostu przewidywalna. Miałem poczucie marnowania czasu. Prawdopodobnie właśnie do niej powinienem porównywać run Straczynskiego. Niemniej ten scenarzysta o polsko brzmiącym nazwisku, zamiast na przygody nastolatka ujebanego przez pająka, postawił na przedstawienie nam nieco starszego Petera z dużymi problemami natury prywatnej. No i co istotne, postanowił również opowiedzieć w tym świecie quasi-horrory. Do samych fabuł o walce ze złem mam jednak zastrzeżenia. Przy pierwszej zebranej tu opowieści – którą znałem już chyba z WKKM, ale niewiele z niej zapamiętałem – wynudziłem się jak mops. Owszem, to rzecz o wampirze energetycznym utrzymana w stylu historii o Draculi i jego pomagierze, naiwność i proeksportowość tej opowieści jednak boli. Czytając ją, myślałem, że to koniec. Jestem już za stary na Pająka. Na szczęście zaraz po tej historii wkroczyła Ciocia May, cała na biało. Fabuły kręcące się wkoło tej postaci wprowadziły nie lada świeżość i element obyczajowy do historii Parkera. Starsza kobieta poznaje tajną tożsamość swojego bratanka i bierze sobie za punkt honoru oczyścić atmosferę w mediach, które źle przedstawiają Spider-mana, To dla tych fragmentów warto sięgnąć po run Straczynskiego. Tak, dla Cioci May!
Gdzieś w połowie znalazł się też ckliwy epizod osadzony w realiach 11 września mający na celu złożenie hołdu bohaterskim strażakom i policjantom Nowego Jorku. Jest ok jako ciekawostka, znak czasów, ale łzy w oczach Doktora Dooma moim zdaniem to lekka przesada. Jestem skłonny uwierzyć, że dajmy na to Kingpin przejąłby się Nowym Jorkiem, to wszak jego miasto i nikt nie ma prawa go dotykać. To według mnie chyba jedyny złol, który miał prawo płakać nad losami tej metropolii. Pojawienie się reszty jest po prostu nierealne od strony psychologicznej i ma na celu zrobienie z Bin Ladena arcyłotra numer 1.
Następna historia to rzecz kradnąca nieco z psychodelicznych, astralnych podróży Doktora Strange, który zresztą pojawia się tu jako postać poboczna. Na drugim poziomie to też horror okultystyczny. Teoretycznie powinno więc być fajnie, ale jest, jak jest. Po tym tomie już wiem, w czym Straczyńśki jest najlepszy. W pisaniu o normalnych ludziach i przyziemnych problemach, a nie o podróżach astralnych i wielkich bitwach ze złolami. Momentami to również komiks zaangażowany społecznie. Dla wielu obyczajówka może jednak stanowić minus, bo mogą od komiksu super-bohaterskiego żądać jedynie eskapistycznej pulpy. Ja uważam, że świetnie dopełnia obraz Parkera, który pod piórem Straczynskiego stał się bohaterem z krwi i kości, a towarzyszące mu postacie, jak Ciocia May i Mary Jane, są również nieźle zarysowane.
Grafikami zajął się nikt inny jak sam John Romita Jr. Umówmy się, to nie jest dziś najwspanialszy grafik. Nie zawsze jednak tak było. Owszem, był genialny w czasach Millerowskiego „Daredevila”. Run Straczynskiego nie jest najnowszym dziełem, ale już wtedy jakość grafik Romity Jr. pikowała w dół. Ewentualnie niszczyły ją komputerowe kolory, bo gdzieś tam pod nimi może widać potencjał. Będę jednak dość pobłażliwy dla tego autora, jego krecha ma swój styl, który można cenić. Najzwyczajniej w świecie artysta wbił się nieźle w świadomość odbiorców superhero i uznawany jest już, wraz ze swoim ojcem, którego cenię bardziej, za klasyka nurtu. Nie ma co z tym polemizować. Powiem szczerze, że wolę krechę w tym runie od odsłony pisanej przez Bendisa, gdzie dużo historii ilustrował kompletnie nielubiany przeze mnie Mark Bagley.
Ostatecznie mam dość mieszane uczucia co do tego runu. Myślę, że trochę marnuję na niego czas, bo mógłbym zamiast niego przeczytać coś nieoczywistego, ambitnego. Z drugiej strony lubię komiksy dla dzieciaków, tyle że takie ciekawsze od strony artystycznej. Spider-Man w wydaniu Straczynskiego to głównie przewidywalna komercha, nie napisana źle, ale czy tego właśnie szukam w komiksach? Nie do końca. Nie wiem jeszcze, czy sięgnę po następne tomy, to będzie zależało od tego, jak obrodzi w danym miesiącu rynek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz