piątek, 17 grudnia 2021

Batman: Death Metal 2.

 


 

Jak długo można gadać, że kolejna część komiksu to po prostu „jeszcze więcej tego samego”, zanim nawet dobra zabawa zacznie nam wychodzić bokiem? Szefostwo DC Comics myśli chyba, że takie uparte dojenie pomysłu może trwać wiecznie, bo przecież to uniwersum dziś właściwie opiera się w dużej mierze na niedorzecznych eventach. Co więcej, najbardziej bzdurny i przesadzony pomysł, odwołujący się zresztą do słusznie minionej mody na fabularne ekstremy, sprzedaje się całkiem nieźle. Taki właśnie obraz nasz, drodzy współkonsumenci – do męczonego wielokrotnie motywu alternatywnych światów i kosmicznych kryzysów wystarczy dorzucić jakiś gimmick, a łykniemy to bez żadnej popity.

Wielka orkiestra świrniętej przemocy trwa więc dalej. Batman, Który się śmieje porzuca swój kultowy, kolczasty design w stylu bondage (pokochany przez odbiorców z powodów nadających się do wnikliwej psychoanalizy) na rzecz mrocznego minimalizmu. W braku niepraktycznych dodatków kryje się bowiem potęga, najgorsza wersja Bruce'a Wayne'a zyskała bowiem (nie)boskie moce i przymierza się do buntu przeciwko swojej tymczasowej mamusi, Perpetui. Garstka ocalałych spandeksiarzy rusza więc do boju o wolność, sprawiedliwość i możliwość bezkrytycznej interpretacji amerykańskiego snu. Tym razem będzie to prawdziwy wyścig z czasem, a jego trasa przebiegnie przez największe kryzysy w historii multiwersum.



Nie mam już słów na te niedorzeczności, usprawiedliwianie całkowitego braku logiki wypracowanym przez lata wachlarzem zdupnych zdolności musi mieć jakieś granice, prawda? Najwyraźniej nie, bo ciągle to czytam i z jakiegoś powodu bawię się dobrze. Nadal potrafię zignorować to, że rozwiązania fabularne nie mają nawet szansy nas zaskoczyć. Przywykłem bowiem do braku oczekiwań. Spodziewam się już twistów wynikających tylko i wyłącznie z asów wyciąganych ciągle z licznych rękawów. To zresztą nic, bo przecież nawet gdy w ramach całkowicie pozbawionego sztywnych zasad świata braknie nam możliwości ogarnięcia kałszkwału, możemy sobie jeszcze przywołać siłę wyższą od tej do tej pory najwyższej. No bo kto nam zabroni? Jakaś komisja obrony wartości literackich?

Najgorsze jest to, że właściwie nie mam więcej zarzutów. „Death Metal” w drugim tomie to scenariuszowo nadal sztampowy, trykociarski paździerz i potwierdzenie wszystkiego, co w komiksie superbohaterskim najgorsze. Tendencyjna, pretekstowa wydmuszka, której jedynym celem jest regularne doprowadzanie do epickich scen i naciąganie granic mrocznej przesady przy jednoczesnym zachowaniu możliwie dochodowej kategorii wiekowej. Jeżeli dla was to brzmi okropnie, całkiem słusznie zresztą, trzymajcie się od całej serii z daleka. Ja, sięgając granic akceptacji własnej niewybredności, będę ją czytał z wielką chęcią.

 




Czemu to sobie robię? Bo to prosta rozrywka, bo cała ta draka z negatywnymi wszechświatami, pierdyliardem wersji Batmana i problematycznym metalem jest tak absurdalnie bzdurna, że nie targa ze sobą żadnego ciężaru intelektualnego. Drugi tom co prawda, pomimo ogólnej eskalacji fabularnej, trochę mniej częstuje nas cudownie kretyńskimi scenami, ale ogólnie w dalszym ciągu można liczyć na okazjonalnie humorystyczną jazdę bez trzymanki. Doceniam też nieustanne wplatanie w ten bajzel (i powracających) postaci, bo właśnie takie komiksy przed laty motywowały mnie do poznawania innych serii. Żałuję tylko, że chemia między bohaterami to temat dla Snydera chyba kompletnie nieistotny, no może poza Flashem. Ludziom z DC przecież żyła by pękła, gdyby przy okazji jakiegoś wielkiego wydarzenia nie została poruszona dynamika relacji Barry'ego Allena i Wally'ego Westa. Chłopakom nigdy nie jest dane się na dobre dogadać.

Różnorodność to ta przysłowiowa metoda skryta w sięgającym granic szaleństwie i niejako znajduje to też odbicie w warstwie graficznej. Nie mam nic przeciwko Gregowi Capullo, choć fanem największym nie jestem, chłop daje radę. Z radością zauważyłem jednak, że jego nazwisko na okładce drugiego tomu nijak się ma do rozłożenia pracy w środku albumu. Większość roboty odwalili tu inni rysownicy, w tym dwie naprawdę utalentowane bestie – Riley Rossmo i Francis Manapul, z Juanem Gedeonem na honorowym, trzecim miejscu. W połączeniu z naprawdę genialną robotą kolorystyczną w wykonaniu Iana Herringa i Ivana Plascencii powstał przykład na to, jak to superbohaterstwo może wyglądać wyraziście, troszkę inaczej od przebrzydłej, gładziutkiej sztampy bez popadania w karykaturalność w stylu (tfu) Humberto Ramosa na przykład. Maksimum stylu, wzorowa dynamika, niestandardowe podejście do cieniowania i bach, można przynajmniej sobie z radością oglądać komiks, którego czytać czasem nie warto.



Nikt raczej nie oczekiwał, że batmanowe „Death Metal” przy drugim tomie nagle stanie się rzucającą na kolana epopeją, która snuć będzie dojrzałe rozważania ujęte w niestandardową narrację. Czy jednak, oczekując po prostu durnej zabawy, można ten komiks ludziom polecić? I tak, i nie – jeśli lubicie superhero, ale choć trochę przejadły się wam zabawy w „lepiej, mocniej, bardziej niedorzecznie”, to pewnie odpadliście już przy części pierwszej (albo jej metalowych poprzednikach) i nie macie powodu czytać tego tekstu. Jeśli do tej pory ten wydmuszkowy event was bawił, bezmyślna hulanka szarych komórek raczej nie znajdzie tu powodu do refleksji nad sensem marnowania czasu na takie opowieści. Tak było w moim przypadku, choć frajda z tej eskapady powoli zwalnia.



 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: