Egmont hucznie świętuje 25 lecie
Vertigo - linii dla dojrzałego czytelnika, będącej imprintem DC
Comics. Przy okazji przypomniał sobie o bardzo ważnej dla historii
komiksu serii, którą już kiedyś zaczął wydawać, ale nie udało
mu się jej skończyć. „Saga o Potworze z Bagien”, bo o niej
mowa, to wszak cykl od którego zaczęło się Vertigo i to ona była
niejako (przez lata niedoścignionym) wzorcem i profilowała cały
model tego nowatorskiego jak na tamte czasy eksperymentu. To też
początek inwazji, którą na amerykański komiks przeprowadziła
grupa zdolnych Brytyjczyków, pokazując, że w pisaniu opowieści
obrazkowych potrafią znacznie więcej niż Jankesi.
Legenda głosi, że Alan Moore wcale
nie miał ochoty pisać tego komiksu, no bo co ciekawego można
zrobić z tak niewiarygodną postacią jak humanoidalne COŚ co jest
istotą powstałą z elementów zaczerpniętych bagna? Teoretycznie z
czegoś takiego nie może wyjść nic ponad siermiężną pulpę. No,
chyba, że zajmie się tym człowiek od zadań specjalnych. Wówczas
młody i dopiero startujący na amerykańskim rynku brytyjski
scenarzysta przycisnął gaz do dechy (tak jak tylko on potrafi!),
podszedł do swego zadania całkiem poważnie i przy okazji wywrócił
historię komiksu do góry nogami, bo to właśnie jeden z zeszytów
Swamp Thinga jest pierwszym komiksem DC opublikowanym bez stempla
Comics Code Authority – cenzurki przyznającej komiksom status
przyjaznego dla dzieci. Miało to dobitnie i ostatecznie podkreślać,
że album ten jest kierowany do dojrzałego czytelnika.
W pierwszym pisanym przez siebie
zeszycie (który nie był zawarty w poprzednim polskim wydaniu tego
albumu) Moore posprzątał cały pulpowy bałagan który zostawili po
sobie jego poprzednicy, a potem przystąpił do kreowania od nowa
świata i bohatera. Pomysłem oryginalnych twórców tej serii był
motyw traktujący o tym, że Potwór z Bagien w istocie jest Alekiem
Hollandem, naukowcem który przeistoczył się w dziwacznego stwora
podczas wybuchu w laboratorium. Pisząc swoją serię Moore zaczął
od mocnego kopniaka i zabrał bohaterowi to co ten miał
najcenniejsze – człowieczeństwo. W fabule (genialny zeszyt
„Lekcja Anatomii”) przedstawił teorie według której Potwór
nie jest i nigdy nie był Hollandem, a tylko istotą, która przejęła
jego świadomość i wspomnienia poprzez wchłonięcie ciała
naukowca. Że Stwór tylko udaje człowieka, ale nim nie jest. Nigdy
nie był. I nigdy już nie będzie. Motyw ten sprawia, że bohater
się załamuje, popada w depresje i zaczyna miotać zastanawiając
się nad swoim człowieczeństwem. Co więcej, w rękach Moore'a ten
botaniczny horror staje się filozoficzną opowieścią o szukaniu
swojej tożsamości. Pisząc ten komiks autor dekonstruuje więc
horrorowe schematy, przypatrując się psychice i wnętrzu monstrum,
które na kartach jego komiksu okazuje się bardziej ludzkie niż
ludzie. Troszczy się o świat, środowisko, przyjaciół, a nawet
potrafi kochać.
Potworowi towarzyszą również ludzkie
postacie drugoplanowe, których historie stają się dla Moore'a
pretekstem do ciągnięcia dojrzałych fabuł na inne tematy, co
sprawia, że komiks ten jest bogaty na różnych poziomach. Są tu
wszak elementy które pozwalają odbierać tą historie jako metaforę
opowieść o traumatycznym rozpadzie związku, braku zrozumienia i
oddalaniu się ludzi do siebie. W końcu to też komiks o miłości,
zresztą drugi tom (niniejsze wydanie to integral zbierający dwie
pierwsze części cyklu) mieszający wątki romansu i horroru nazywa
się bardzo trafnie - „Miłość i Śmierć”. Talent Moore'a
sprawia, że wszystko co czytamy na kartach tej opowieści trzyma się
kupy: psychologia jest znakomicie pogłębiona i wiarygodna, bo
horror i lęki jednostek stają się dla niego pretekstem do
dogłębnej wiwisekcji psychiki bohaterów.
Do tego wszystkiego dochodzi to jak ta
historia została opowiedziana. Moore jest mistrzem komiksowego
języka i mimo iż sam zapewne uznaje siebie za literata, to ma
znakomite pojęcie o opowiadaniu obrazem. Narracja graficzna jest
bardzo efektowna, często impresyjna i bardzo eklektyczna – prócz
standardowo ułożonych kadrów znajdziemy dużo odważnych sposobów opowiadania. Czuć w tych historiach zachwyt nad
możliwościami medium. Kompozycje plansz (niekiedy rozpiętych na
dwie strony zeszytu) są niebanalne, robią ogromne wrażenie i mimo
swojego przepychu pozostają czytelne. Największe wrażenie zrobił
na mnie zeszyt „Święto Wiosny”, będący czymś na kształt
sceny miłosnej, która została przedstawiona jako rozrysowane na
wiele plansz quasipsychodeliczne, mistyczne przeżycie bohaterów,
którzy podczas zbliżenia łączą się duchowo z przyrodą.
Najsłabszym ogniwem „Sagi...” jest
warstwa graficzna. Pewnikiem w swoich czasach artyści ci zostaliby
uznani za przyzwoitych rzemieślników, ale według mnie wypada
zaznaczyć, że rysunki się bardzo nieładnie zestarzały.
Oczywiście, można powiedzieć, że to swoisty znak czasów i do
klasyki nie można mieć zastrzeżeń, a fakt, że już się tak nie
rysuje nie może być uznawany za minus. Niemniej prawdą jest, że
są komiksy z lat 80. z którymi czas obszedł się łagodniej. Na
szczęście nie przeszkadza to by graficzna warstwa narracyjna –
jak już wspomniałem - była znakomita, bo rysownicy posłusznie
spełniali wszelkie zachcianki Moore'a (genialne kompozycje plansz!).
Na tym poziomie nie mam się do czego przyczepić i chcąc nie chcąc
muszę uznać „Sagę...” za arcydzieło komiksowego
storytellingu.
W polskim internecie (hen, gdzieś na
jego końcu) można przeczytać, że Moore zawiera w swojej opowieści
neomarksistowskie przesłanie. Nie zgadzam się z tym. Przesłanie
Potwora z Bagien jest uniwersalne, bo przecież nie tylko lewacy
dbają o przyrodę, a chyba o ten element chodziło komuś kto to
napisał. Możliwe, że recenzent dopowiedział sobie dużo sam,
wszak Moore jest długowłosym wegetarianinem. Na szczęście jego
dieta nie wpływa za bardzo na jakość jego komiksu, i zapewniam, że
Potwór z Bagien spodoba się też mięsożercom – spodoba się
każdemu kto ceni komiksy i ambitny horror.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz