poniedziałek, 24 października 2022

Potwory. Barry Windsor Smith

 


 

Jeden z najważniejszych albumów tego roku. Triumfator ostatniego rozdania Eisnerów. Sam autor, BWS, jest dla mnie Bogiem i twórcą najlepszego komiksu w historii Marvela – Weapon X. To przez niego podpisuję się dwuczłonowym imieniem (żeby nie mylono mnie z Krzysztofem Wojciechowskim, jakimś prawicowym dokumentalistą – BWS z podobnych powodów rozwinął swoje imię i nazwisko). Tym bardziej mi smutno, że zawiodłem się na tym komiksie, bo przed lekturą podchodziłem do niego jako do czegoś, co może być moim komiksem roku. Tak jednak nie będzie.


Recz dzieli się na trzy wątki. Jeden jest bratni z kultowym Weapon X i opowiada o stworzonym przez wojsko potworze w stylu Hulka/potwora Frankensteina. Po nim następuje długa historia o rozpadzie rodziny i toksycznym ojcu. Trzecia część dzieje się w czasie II Wojny Światowej i traktuje o eksperymentach na ludziach, które były podstawą dla stworzenia potwora z pierwszej części komiksu. Rzecz nie jest podzielona na rozdziały, to długi strumień narracyjny i wszystkie opowieści zazębiają i dopełniają się w finale. Brzmi pięknie, ale o dziwo tylko pierwszy wątek nie jest naciągany i zrealizowano go po mistrzowsku (tak, o potworze napierdalatorze). Reszta jest dość męcząca, szczególnie do bólu rozdmuchana środkowa część albumu opowiadająca o toksycznej familii. Ten środek jest też połatany za pomocą warstwy literackiej, co zawsze mnie boli w komiksach. Tu są to fragmenty stylizowane na listy. Nic dziwnego, że BWS tworzył to 35 lat. Musiało się to kupy nie trzymać i wymagało zespolenia. Udało się, ale czuć, że się z tym siłował. Dostaliśmy cegłówę objętościowo niemal na miarę „Prosto z piekła”. Nie jest to komiks diametralnie zły, powiedziałbym nawet, że wart uwagi jeśli jesteście fanami BWSa, ale jego lektura momentami boli, momentami nudzi, a najlepiej wypada, gdy dostajemy rzadkie momenty o desperackiej walce potwora z wojskiem (sic!). Psychologizowanie jest tu łopatologiczne i rozciągnięte jak flaki z olejem. To jednak też ważna opowieść o więzach rodzinnych, o tym, że potrafią być one dobrą rzeczą, ale też totalnie zjebaną i niszczącą życie ludzi. O genetyce, podskórnym przeznaczeniu, od którego nie ma ucieczki i które definiuje nasze życie. I za to prawdopodobnie BWS dostał Esinera. Mam jednak wrażenie, że sam nie bardzo wiedział, jakie dzieło chce stworzyć i składał to wszystko nieporadnie, przez co mamy do czynienia z prawdziwym komiksowym potworem Frankensteina, posklejanym z różnych, nie przystających do siebie motywów.


Od strony komiksowej, rysunkowej to jednak wspaniała robota, bardzo skupiona na wysmakowanym studium postaci. Graficznie na szczęście jest wybitnie, ale trochę szkoda, że BWS, ze swoją gęstą, genialną krechą rozmieniał się na drobne, rysując kameralny dramat rodzinny. Być może to ważna rzecz dla niego samego, nie wiem ile w tym wątków autobiograficznych, może autor przeżył katharsis podczas tworzenia tego dzieła, ale mnie, w przeciwieństwie do akademii przyznającej Eisnery, nie dotknęło ręką proroczą.

 

Brak komentarzy: