niedziela, 3 kwietnia 2022

Sandman. Tom 4. Pora mgieł.

 


Jak wiecie pewnie z poprzednich recenzji, jestem ultrasem „Preludii i nokturnów”, tomu numero uno w sandmańskiej sadze. Obecnie jednak pierwszy raz czytam Sandmana nie ciurkiem, nie całego naraz (wciągałem go już wiele razy) tylko z przerwami, tak jak ukazuje się obecnie na rynku. Muszę przyznać, że dobrze to robi (jak na razie) tym historiom. Po prostu bronią się jako zamknięte powieści graficzne. Tak też jest z recenzowanym niniejszym czwartym tomem „Pora mgieł”.

 



Mam nadzieje, że nie będzie to srogi spoiler, ale zdradzę od razu: Lucyfer porzucił piekło. Klucz do całego sracza zostawia Morfeuszowi, władcy krainy snów. Łasych na tę ponurą nieruchomość jest wielu. Do objęcia władzy nad piekłem pretendują wysłannicy różnych mitycznych i magicznych krain. Cała ich menażeria stawia się więc na audiencji imprezie u Morfeusza, by prosić o przekazanie klucza. I ten pomysł, eklektycznego, postmodernistycznego wymieszania postaci i mitów, stanowi o sile niniejszego tomu. Znajdziemy tu elfy przybyłe z magicznej krainy, żywcem wyjęte ze „Snu nocy letniej”, Nordyckich bogów, przybyłe z nieba anioły, Egipskie bóstwa, jak i pradawny chaos. Ten synkretyzm religijno-kulturowy, swoisty miszmasz, na każdym poziomie gra i buczy, sprawiając, że mamy do czynienia z dziełem unikalnym i nie lada prekursorskim. Temat jest przy tym potraktowany poważniej niż miało to zazwyczaj miejsce w superbohaterskich tytułach, w których zdarzały się podobne zagrywki (żeby tylko wspomnieć marvelowskiego Thora). Sam Lucyfer, upodobniony na kartach Sandmana do Davida Bowiego, co prawda nie gra tu pierwszych skrzypiec, ale jest powodem całego zamętu i bardzo ciekawą, niejednoznaczną postacią. To tu definiuje się jego postać i sięgnąć po „Porę mgieł” powinni wszyscy, którzy przypełzli do do komiksów o nim po sukcesie serialowej inkarnacji. Na łamach serii Gaimana jest bowiem fajniejszy niż w albumach opowiadających o jego postaci autorstwa Mike'a Carreya. To tu tkwi też przecież geneza całej zadymy o piekło. 

 



Prócz tego dostajemy jeden zeszyt będący przecinkiem, swoistym one shotem motyw, który zadomowi się wspaniale w świecie DC, mianowicie Martwych Chłopców Detektywów – warto wspomnieć, że opuścili już karty komiksów Vertigo, bo widziałem ich niedawno w Doom Patrolu i było to bardzo sympatyczne cameo. Przyznam szczerze, to jeden z moich ulubionych zeszytów całej sagi i cholera, poczytałbym więcej przygód spod szyldu Dead Boy Detectives. Egmoncie – prosimy!

 



Tak jak wspomniałem we wstępie, najbardziej lubię horrorowe oblicze Sandmana, jakie stoi u zarania tej serii, ale pogodziłem się, że to se ne vrati i na jego miejsce przyszło to eklektyczne urban fantasy, z którego dziś słynie Brytyjczyk. Niemniej wychodzi to Gaimanowi bardzo dobrze i pomimo moich utyskiwań w przypadku „Pory Mgieł” mamy do czynienia z naprawdę solidną powieścią graficzną, którą warto mieć na półce. Jak i całego Sandmana.


Brak komentarzy: