czwartek, 1 grudnia 2022

Hellblazer. Mike Carey. Tom 1.

 


Nie powiem, żebym był zawiedziony, bo znając rzemiosło Careya, niczego sobie przy tym komiksie nie obiecywałem. Dostałem wręcz dokładnie to, co przypuszczałem – średnią, rzemieślniczą robotę, którą odbębnił kolejny angol piszący „Hellblazera”. 

 



Run Careya rozgrywa się chyba bezpośrednio po cyklu pisanym przez Azzarello. Nasz bohater wraca na stare śmieci i wplątuje się w kolejne nadprzyrodzone afery. Nic tu Was nie zaskoczy od strony fabularnej. To generyczny kryminał z wątkami nadprzyrodzonymi. Carey postąpił bardziej jak businessman niż artysta i zaserwował czytelnikom to, czego oczekiwali. Nie mam pojęcia, jak sprzedawał się jego run, ale sądząc po nadchodzących dwóch tomach z jego pisaniną, odniósł on sukces. Ja to wszystko oczywiście przeczytam, bo jestem komplecistą „Hellblazera”, wcale się jednak na tę perspektywę nie cieszę. Co więcej, Careyowi tak mocno spodobała się ta robota, że zaczął pisać powieści o pewnym Magu bratnio podobnym do Constantinea – Felixie Castorze. Mam te powieści na półce, wyszło u nas kilka, więc też musiały się nieźle sprzedawać. Nie czytałem ich jeszcze. Kiedyś zacząłem, ale porzuciłem je, bo goniły mnie sprawy recenzyjne, potem pierwszy tom pożyczył ktoś, kto już jest czcigodnym nieboszczykiem. Nie odzyskałem go, ale niezbyt się tym martwię, bo nie mam ochoty wchodzić w świat portretowany przez Careya. 

 



Inaczej jest z grafikami. Komiksy Careya ilustrowali: Marcelo Frusin, Steve Dillon, Lee Bermejo i Jock. To wszystko rzemiosło, nie wielka sztuka, ale rzemiosło w swojej kategorii bardzo, bardzo dobre. To dla kolejnych artystów chciało mi się przewracać kartki i brnąć dalej w przewidywalne historyjki Careya. Jest mrocznie, realistycznie, a piekielne potwory są narysowane z nie lada swadą. Rysownicy znaleźli się po prostu w odpowiednim miejscu i czasie, a zadania stawiane im w scenariuszu były bardziej inspirujące i świeże niż sama literacka warstwa opowieści. 

 



Mimo wszystko, paradoksalnie, nie będę odradzał Wam zakupu. Z „Hellblazera” – tak jak ja – chcecie mieć na półce wszystko i cieszę się, że Egmont wydaje ten run. To nie jest bowiem jakaś abominacja, tylko produkt mający spełniać wymagania ludzi o konkretnych oczekiwaniach. O dziwo broni się, jeśli tak na niego popatrzeć. Mimo mojego marudzenia na przewidywalność i sztampę, czyta się to zresztą bezboleśnie. Jestem niemniej pewien, że patrząc od strony pomysłowości, Alan Moore – tata Johna, nie byłby szczególnie dumny ze swojego krajana.

Brak komentarzy: