czwartek, 29 grudnia 2022

Czarny Młot. Odrodzenie. Część I. Lemire.

 


Żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary, a żadna dobra seria nie obejdzie się bez średniawej kontynuacji, tak to już w życiu jest. Przygody Jeffa Lemire z superbohaterami to loteria. Szanse na wygraną są co prawda większe niż w naszym starym, dobrym Lotku, ale poza sztosami typu „Animal Mana” i „Moon Knighta” zdarzają mu się też może nie paszkwile totalne, a rzeczy jedynie przeciętne. „Czarny Młot” to jednak jego autorska seria, jakość w skoncentrowanej formie i jeden z najlepszych przykładów subwersji trykociarstwa ostatnich lat. Według wszelkich reguł świata komiksowego, ryzyko spadku jakości powinno przewyższać tu nadzieję na konkretną jakość.

Założę, że pamiętacie mniej więcej fabułę oryginalnego „Czarnego Młota”. Jeśli nie, to i tak nie macie czego szukać w tym komiksie. No więc „Odrodzenie” teoretycznie podejmuje wątki ostatnio tknięte chyba w spin-offie „Sherlock Frankenstein i Legion Zła”. Lucy Weber, córka oryginalnego Czarnego Młota, poszukiwania swojego ojca zwieńczyła objęciem jego roli. Nie o tym jednak będziemy czytać, Lemire zabiera nas dwadzieścia lat w przyszłość. Kobieta zakopała topór (młot?) wojenny i zajęła się życiem rodzinnym. Nic jednak nie może trwać wiecznie – zarówno prywata bohaterki, jak i bardziej spandeksowa strona jej garderoby, stają się celem przysłowiowych fekaliów uderzających w wiatrak.

Jeff Lemire pozamiatał totalnie oryginalnym „Czarnym Młotem”, bo znalazł w tej serii idealny konsensu wszystkiego, co komiksowe. Wykorzystał w pełni swoje doświadczenie z historiami dramatów rodzinnych, rozgrywających się w małych mieścinach. Uczynił tę solidną podstawę wyjątkową, budując z niej zaskakująco przyjemną w odbiorze i wyważoną zabawę trykociarskimi tropesami. Zręcznie łącząc pulpowy luz z powagą snuł heroiczną i zarazem bardzo osobistą narrację, której każdy element był przesiąknięty miłością do fikcji superbohaterskiej i wielowarstwowymi komentarzami na jej temat. Uniknął przy tym z grubsza mądrzenia się, to był inteligentny fun, od miłośnika dla miłośników.

„Odrodzenie” idzie w sumie za ciosem. Wszystkie kolejne tytuły z uniwersum Lemire'a podążały z duchem popkulturowego czasu. Była era złota, srebrna też, weszła w końcu dekadencja i grzybowe podróże w stylu Morrisona. Teraz chyba przyszła pora na ponure początki XXI wieku. Historia Lucy to z jednej strony odbicie mrocznej przyziemności komiksów tamtych lat, a z drugiej dekonstrukcja do potęgi. Pozorna sielanka życia na wsi ustępuje jawnej rozpaczy rodzinnych trudności zamkniętych w bezdusznych blokach, a superbohaterska chwała to tylko powód słabo skrywanego żalu i rozczarowania. Pogrążona w marazmie, emerytowana heroska nie spieszy się jednak do ponownego grzmocenia obuchem po łbach, okoliczności ją do tego zmuszają. Gdy już jesteśmy prawie pewni, że komiks skupi się na awanturach z dzieciakami i małżeńskich sesjach terapeutycznych, dziwność wystawia swój łeb ze ściany, dosłownie.

Założenie brzmi doskonale, obiecująco, sensownie w ogólnej narracji wszystkich dotychczasowych tytułów z serii. Jestem jednak może nie zawiedziony, ale lekko zmartwiony. Pierwsza część „Odrodzenia” to historia powolna, teoretycznie naznaczona tym, co świadczyło o świetności poprzedników, ale dużo bardziej rozwodniona. Nawet jeśli zapowiada interesujący rozwój wydarzeń w przyszłości, to robi to mało przekonująco. Lemire nie wykorzystuje też w pełni swojego talentu do meta-komentarza łączącego wiele inspiracji z klasyki superhero w kompozytowe archetypy, postaci typu Sherlocka Frankensteina tu na razie nie uświadczymy. Także jego najmocniejsza umiejętność, czyli trafne obrazowanie złożonej problematyki rodzinnej, ma raczej skromne szanse na błysk przez pewną decyzję fabularną. Mam nadzieję, że się mylę, ale na razie jest mdło i kulawo.


Podobnie ma się rzecz z rysunkami. Dean Ormston w oryginale zrywał czapki z głów razem z kawałkami skalpu. Machał jakby od niechcenia kreską luźną, przyjemną dla oka i lądował jakoś w ciekawej okolicy między stylami Darwyna Cooke'a i Mike'a Mignoli. „Pułkownik Weird” Tylera Crooka i „Sherlock Frankenstein” Davida Rubina zabrały nas w skrajnie odmienne, ale niewątpliwie wyjątkowe rejony komiksowego wyrazu. Caitlin Yarsky to zaś artystka względnie nieopierzona i choć nie można jej odmówić własnego stylu, to nie jestem pewny, czy mi ten styl odpowiada. Zdecydowanie można ją pochwalić za dobre komponowanie zawartości kadrów, wszystko ma swoje miejsce i nie jest to miejsce przypadkowe. Bardzo dobrze też wypada, gdy odważy się pobawić w psychodelię, zarówno w samych rysunkach, jak i w ich układzie na stronach. Robi to jednak zbyt rzadko, a w bardziej powolnych sekcjach strony wieją nudą. Najbardziej jednak zawadza mi mimika, pomimo wyrazistości, bo zbyt mocno trąca mi manierą produkowanych taśmowo komiksów internetowych. Nie jest tragicznie, w żadnym wypadku, ale nawet kolory bezbłędnego Dave'a Stewarta wyglądają tu jakoś blado.

„Czarny Młot. Odrodzenie – część 1” to początek nowej historii w kultowym już uniwersum i jednocześnie opowieść tak nierówna i chwilami mdła, że trudno mi nawet stwierdzić, czy zdeklarowani fani serii powinni wiązać z nią jakieś nadzieje. Z jednej strony łatwo zauważyć wszystkie cudne elementy składowe, z których czerpaliśmy radość poprzednio, z drugiej najczęściej występują one w ilościach śladowych. Jeff Lemire u mnie na półce zawsze znajdzie miejsce, więc absolutnie nie przekreślam jeszcze szans na owocny rozwój zaprezentowanych tu wydarzeń, ale w porównaniu do wszystkich dotychczasowych tytułów wydanych u nas pod szyldem „Czarnego Młota” (może poza „'45”), „Odrodzenie” jest w tym momencie piątą wodą po kisielu i to takiego o smaku pokrzywy z miętą (tak, to istnieje).

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: