czwartek, 30 grudnia 2010

Hugo Race - Fatalists (2010)



Przeglądam płyty kwalifikujące się do podsumowania roku, piję piwo, robię notki, a widzę, że ponad tydzień wpisu nie było. Na początku chciałem napisać o płytach, które do topu mi się nie zmieszczą, ale stwierdziłem, że zrobi mi się z tego jakiś koszmarnie długi tekst, którego i tak nie skończę (może uda się po Nowym Roku ). Więc zamiast tego postanowiłem rozliczyć się z płytą, której słuchałem dużo, ale mam co do niej mieszane uczucia.


O Hugo Race (to pan z pierwszego składu Bad Seeds, jakby kto nie wiedział) Henry Rollins powiedział kiedyś, że to skarb narodowy Australii. Jak słucham Fatalists, to mam ochotę przypiąć do niego inny cytat z Rollinsa, a dokładnie sparafrazować fragment z piosenki Liar : And I'll tell you things that you already know, bo Race uderza w mojego Mamonia i gra dokładnie to, co chcę usłyszeć, gdy relaksuję się i piję piwo. Ładne folkowe piosenki, zaśpiewane z manierą mogącą przypominać Lanegana, nasączone poetyką Nicka Cave'a i wyczarowane zdolnościami realizacyjnymi godnymi Von Tilla. Niestety, mam wrażenie, jakby materiał była kalkulowany na przebojasy i wyszło po prostu nieszczerze. Żeby nie było - to nie jest zła płyta, nie słuchał bym złej płyty (przynajmniej) kilkanaście razy . Ale jeśli mam być szczery - zabrzmię pewnie śmiesznie - wsłuchałem się dość uważnie i doszedłem do wniosku, że najchętniej wywaliłbym stąd całą piosenkowośc i zostawił wszystko to, co nieśmiało pobrzmiewa na drugim planie. Owe tło stanowią ambientowo-dronowe przestrzenie, kojarzące mi się najbardziej z jednym z solowych wcieleń Von Tilla - Harvstmanem ( o z tym , o z tym). Najmniej mnie tu interesuje sam Race, który jest na tyle bezkrytyczny, że strzela sobie w stopę zestawiając swoje piosenki z parafrazą In the Pines (Billem Callahanem to on nie jest).

Nie będę sprawdzał, kto go tu prowadził za rączkę, pamiętam, że jakiś czas temu kolaborował bodaj z Chrisem Brokawem z Codeine. Strzelam, że w tym kierunku powinniśmy się udać, szukając tajemnicy drugiego planu...


edit: Ok. Jednak dla spokojności sprawdziłem. To nie Chris Brokaw. Race był wspierany przez jakichś hiszpańskich muzyków. Na pierwszy rzut oka, oprócz Lilium, nie kojarzę projektów, w których się udzielali. Pewnie warto sprawdzić co wcześniej porabiali . klik

próbka

próbka 2

(A tu jego głos brzmi w ogóle jak Lanegan albo Till z A Grave Is A Grim Horse.
Swoją drogą to chyba najlepsza piosenka z płyty)





niedziela, 19 grudnia 2010

Alan Moore. Wywiady


Książkę do recenzji podesłało wydawnictwo Miligram. Wielkie dzięki!





Nie wiem, czy może być lepsza rekomendacja Wywiadów niż to, że o 3 w nocy robiłem sobie kawę, żeby mimo zmęczenia ciężkim dniem i innymi, mniej wdzięcznymi lekturami, móc je czytać dalej. Nie zdarzyło mi się to od wielu lat. Oczywiście target zostanie mocno zawężony przez fakt, że przepytywany jest znany głównie jako twórca komiksów, ale to książka nie tylko dla fanów Moora. To książka nie tylko dla komiksiarzy. To książka dla każdego, kto tworzy lub interesuje się tworzeniem jako takim.


J
eden z cytatów znajdujących się na rewersie książeczki charakteryzuje Moora jako "Orsona Wellesa komiksu". Ciekawe stwierdzenie. Przyznam, że kiedy przeczytałem je pierwszy raz zacząłem rozmyślać nad jego zasadnością. Nie wiem, na ile jest ono wyrwane z kontekstu, bo może być trafne, gdy spojrzymy na to w kategoriach walki z przemysłem rozrywkowym w imię wolności i poszanowania Autora. Jeśli popatrzymy od strony poszerzania języka medium - też może być trafne, bo obaj panowie dla swoich "muz" zrobili wiele (niektórzy nawet powiedzą że zrobili wszystko). Jednak o ile zabiegi formalne, które do kina wprowadził Welles stały się normą, to to, co z medium wyprawia Moore jest unikalne i w większości przypadków nieosiągalne dla innych twórców. Dla mnie jego komiksy często bywają wręcz definicją dojrzałej sztuki, albo inaczej... są tym czego w sztuce szukam, a szukam w niej Boga... Boga? No właśnie. To, co ja umownie "z braku laku" nazywam Bogiem, Moore nazywa Magią i bezpośrednio utożsamia ją z aktem kreacji.



Fragment filmu The Mindscape Of Alan Moore.
Wypowiedź między innymi nt Magii.


To właśnie temat tworzenia, kreacji i jej wpływu na otaczający nas świat jest głównym (ale nie jedynym) tematem pierwszego z dwóch przeprowadzonych na przestrzeni poprzedniej dekady wywiadów. Sam Moore - człowiek kojarzący mi się do tej pory z mrocznym mistykiem, okazuje się bardzo otwarty i bez skrępowania opowiada o swojej pracy w najdrobniejszych szczegółach. Możliwe, że to zasługa przepytującego go Billa Bakera, bo dokumenty i video-wywiady, które do tej pory widziałem (np Mindscape of Allan Moore) mitologizowały i kreowały go na "samotnika z Northampton". Jednak postrzegany przez pryzmat Wywiadów okazuje się zupełnie inną osobą, która, mimo wielkiego uduchowienia, nie jawi się jako ogarnięty twórczym amokiem szaleniec, tylko całkowicie świadomy swojego warsztatu rzemieślnik, który - wg jego własnej definicji geniuszu - kręci gałkami którymi nikt nigdy jeszcze nie kręcił.

W drugiej części książki bardzo dużo miejsca poświęcono zatargom Moora z gigantami przemysłu rozrywkowego. To zabrzmi jak żart rodem z Monty Pythona (Dwie Szopy), ale główny bohater tej farsy powinien mieć pseudonim Alan "Pięć Komiksów" Moore . Pięć komiksów! Zaledwie do tylu, spośród dziesiątek napisanych przez siebie tytułów, posiada pełne prawa autorskie! Współczesna branża komiksowa, a raczej jej część biznesowa, wypada na jego ustach wręcz odrażająco a i tak zdaje się być jedynie zakompleksionym cieniem prawdziwej Sodomy i Gomory (czyt. Hollywood). Gdy czyta się szczegóły na temat tego jak FOX i DC go potraktowały, to raz straszno, raz śmieszno. Niby czasy się zmieniają , twórcy stają się bardziej świadomi, ale na pewno identyczny scenariusz powtarza się teraz na rynku gier komputerowych*, więc to cały czas aktualna sprawa. Przy okazji wątku o ekranizacjach oberwało się zarówno widzom, jak i nieoduczonym recenzentom filmowym, którzy nie sięgają po pierwowzory.

Oprócz wspomnianych przeze mnie tematów przewodnich znajdziemy tu wiele pomniejszych informacji i anegdot związanych nie tylko z pracą Moora, ale też z historią komiksu. Czyta się to jednym tchem, jak snutą przy piwie opowieść, przez co książka błyszczy wśród dominującego w polskiej literaturze fachowej akademickiego nadęcia. To ważna pozycja - zarówno dla odbiorców aspirujących do pisania o medium, jak i dla twórców. Może nie aż tak, jak Truffaut/Hitchcock dla filmu, ale ważna.



Gdy światło padnie na okładkę pod kątem, na twarzy Moora pojawi się naniesiony znakiem wodnym pentagram. Zachęcam do kupna bo nakładu zaraz nie będzie.







* Oj będzie płacz! Może nigdy nie poznamy nazwisk wielu wizjonerów - tylko dlatego, że są zatrudniani na zasadzie szarego mużdynienia w wielkich korporacjach.

sobota, 11 grudnia 2010

Agalloch - Marrow of the Spirit (2010)



Nie będę ściemniał - ta płyta ma u mnie pewne fory. Sprzyja jej wszystko, od pogody za oknem, przez stan mojego ducha, po renesans na okołometalową muzykę, który przeżywam od jakiegoś roku. Ale na początku nie byłem do niej przekonany...

Z dość dużej dyskografii Agallocha nałogowo słuchałem właściwie tylko jednej pozycji - znakomitej, doskonale balansującej między postrockiem a neofolkiem EPki White. Może dlatego moje pierwsze spotkanie z Marrow of the Spirit nie było zbyt udane, bo gdy wybrzmiało wiolonczelowe intro najbardziej klapnął mnie w uszko blackmetalowy wokal. Potem (tzn. w trakcie tamtego odsłuchu) płyta już nie zaabsorbowała mnie wcale. Jakiś wielki fart sprawił, że nie miałem w kolejce do playera nic ciekawego, czy może nie miałem czasu zmienić repertuaru i tak się Marrow zapętliło... tak po prawdzie już nie pamiętam. W każdym razie po jakimś trzecim odsłuchu zwariowałem na jej punkcie i dłuższy czas nie słuchałem nic innego. Sam metal jest tu tylko pretekstem, bo tak naprawdę wszystko dzieje się tu na przecięciu kilku stylistyk. Na początku nie dostrzegłem tego, że to bardzo rozbudowane i mimo, że ładne, to jednak nie tak łatwo przyswajalne kompozycje. Najpierw instynktownie szukałem pozostałości po White EP - i znalazłem. Są tu neofolkowe gitary i bębny, jest i postrock, a oprócz tego: ambient, moogowe przestrzenie, grane na granicy dobrego smaku progowe solówki, słodkie shoegaze, doom, hołd pruski... po jakimś czasie zaakceptowałem też blackowe wokale, które działają tu jak nadająca pikantności przyprawa. Tak, jasne, z jednej strony to stylistycznie zajebista sraczka, do której można się bez problemu przyjebać - z drugiej po prostu zajebista płyta, która na ową chwilę broni się sama. Jak będzie za 10 lat ? Czas pokaże. Kończy się dekada i całkiem możliwe, że to znak czasu czy też rzecz schyłkowa dla postmetalu z blackowym rodowodem. Oczywiście można uznać, że w porównaniu do poprzedniej EPki Marrow of the Spirit jest jednak krokiem w tył, ale ja i tak będę się upierał, że to dobry materiał.

Wiem, że fanów Agallocha nie muszę zachęcać, zerknąłem na Rym bom ciekaw był, co myślą i tam jest istny mandess! Ale chciałbym zwrócić na ten album uwagę ludzi, którzy skreślą ją za to, że to atmosferik mjetal ( Lilandra!). Jeśli pierwszy odsłuch was od niej odrzucił, to warto ją jeszcze kilka razy raz sprawdzić. Diabeł z lasu krew z dupy.

Spóźnione Imagine...



I wish I had a gun
Which set us all free
This is my dream, that one day
Everyone will have an absolute armistice
Unconditionally

wtorek, 7 grudnia 2010

Bird From The Abyss - III




Medytacyjny, gitarowy dron, odwołujący się przy okazji do folków, psychfolków, etno-krautów, amerykańskiego prymitywizmu(Fahey) czy nawet do industrialu. To intuicyjna, grana duszą muzyka, może nie do końca dojrzała i przemyślana, do tego brzmiąca, jakby była nagrana "na setkę" - ale na pewno szczera i bezkompromisowa. Skojarzenia z Harvestmanem (tym com go słuchał - klik) są trafne, ale Bird from The Abbys wypada zdecydowanie oszczędniej, bo jest mniej przestrzenne i bardziej klaustrofobiczne. W każdym razie to dalej podobna transcendentalna muzyka, jednak grana z oczami zwróconymi raczej w sufit niż w niebo. Numeracja wskazuje, że to 3 płyta tego projektu - innych nie słyszałem, ale na pewno sprawdzę.

Download
(zespół udostępnia za free)

próbka

KUP/BUY

środa, 1 grudnia 2010

"Strażnik sadu" Cormac McCarthy




Książkę do recenzji podesłało Wydawnictwo Literackie. Bardzo dziękuję.




Nie mogę napisać dużo o tej książce, bo byłoby to jak pisanie naukowego eseju o pękającej w upale ziemi. Wolałbym ją Wam po prostu polecić, albo sięgać po karkołomne metafory i napisać, że jest jak muzyka Johna Faheya, albo że gdyby ta książka była ambientową płytą, podświadomie nazywałbym ją Music for Mill Ponds. Nie mniej to tylko karkołomne metafory, a taka moja rola, że napisać o niej muszę - i nie chodzi o to, że nie czuję się na siłach, bo pisać pięknie o pięknej książce to żaden wyczyn- chodzi o to, że mam świadomość, że cokolwiek nie napiszę, zabrzmi pretensjonalnie i nie ukaże prawdziwego oblicza prozy McCarthy'ego.


McCarthy od dawna znajduje się na mojej liście "muszę przeczytać", ale z racji ukierunkowania kolekcji nie miałem jeszcze okazji zdobyć żadnej jego książki. Ale chyba dobrze się stało, bo dzięki temu mogę teraz poznawać jego prozę od niedawno wydanego w naszym kraju debiutu - od Strażnika sadu.

Bohaterami książki są: wychowujący się bez ojca chłopiec, starzec mieszkający w opuszczonym, zaniedbanym sadzie i przemytnik alkoholu. Mimo, że McCarthy dla pozoru przecina ich losy, to tak naprawdę najbardziej łączy ich to, że mieszkają pod jednym niebem. Niebem wznoszącym się nad głęboką, jeszcze nie do końca wyrwaną dzikiej naturze amerykańską prowincją. Lecz wbrew pozorom, McCarthy'ego kompletnie nie interesuje Ameryka, a i sam człowiek zajmuje go tylko w niewielkim stopniu. Najbardziej interesuje go metafizyka i pewna ulotność chwili, którą zdaje się łapać niczym poeta lub malarz próbujący uchwycić nieuchwytne. Jego długie zdania są jak obrazy błotnistych pól, z których zrywają się stada kruków. To swoiste miniatury, tak poetyckie i metaforyczne, że mogłyby funkcjonować w oderwaniu od całości i często zawierające w sobie zamknięte narracje i dramaturgie, kończące się tak trafnie postawioną kropką, że mogłoby po niej nie nastąpić już żadne słowo. Sam autor w tym wszystkim zdaje się być Bogiem, istotą wszechmogącą, która za pomocą jednego zdania tworzy i unicestwia mikro-wszechświaty. Jego proza to tekst tak gęsty, dźwięczny i efektowny, że mimowolnie chce się go przeczytać na głos, żeby usłyszeć jak te słowa brzmią - a wyartykułowane brzmią naprawdę pięknie i jeszcze długo wiszą w powietrzu, zupełnie jak zapach niedawno wypalonego tytoniu w gęstą letnią noc. Magia.



Mam wydanie miękko okładkowe ( jest też wersja HC), ale jak najbardziej wszystko z nim OK. Co do przekładu - zapewne dość trudno było przetłumaczyć tak poetycki język, do tego mamy tu masę gwary, ale tłumaczowi wręcz w brawurowy sposób udało się utrzymać zarówno poetyckość jak i melodyjność tekstu. Brawo.

piątek, 26 listopada 2010

Wyrd - Heathen (2001)


Kiedyś Maleflic (Xasthur) powiedział, że jeśli robisz depresyjną, pełną mizantropii muzykę ocierającą się w jakiś sposób o black metal, to prędzej czy później ktoś powie, że odwołujesz się do Burzum... Parafrazując tę myśl, kiedy robisz metal ocierający się o skandynawski folk, nie możesz nie zostać porównany do Ulver. Akurat w przypadku tej płyty będzie to jak najbardziej trafne spostrzeżenie. Pierwszy z ośmiu albumów Wyrd brzmi jak wypadkowa kilku pierwszych lat działalności słynnego projektu Rygga, dodatkowo doprawiona shoegaze i odrobiną postrocka. Koktajl wyszedł na tyle udany, że to podobno klasyczna już płyta. Ja z racji wieloletniego "urlopu od metalu" niestety ją przegapiłem, nie mniej sądząc po tym, że minęła dekada od premiery, a obiektywnie rzecz biorąc to dalej znakomity materiał, jestem skłonny w ową klasyczność uwierzyć. Do tego Heathen jest na tyle eklektyczną i ładną płytą, że wydaje mi się godną polecenia każdemu, kto wytrzyma metalową konwencję. Nie taki diabeł straszny jak go ładnie namalujo.

środa, 24 listopada 2010

"Maszyna Różnicowa" Bruce Sterling, William Gibson



Egzemplarz recenzencki podesłało wydawnictwo Mag. Wielkie dzięki.



Przez lata ta książka była dla mnie wręcz mityczna. Mam dość ciekawy zbiór steampunka na półce, mam nawet książki obydwu wyżej wymienionych panów. Ale tej jednej, jedynej, uważanej za kamień milowy nurtu - z racji wyczerpania nakładów i zaporowych cen na allegro - zdobyć nie mogłem. Na szczęście Mag ciśnie ostatnio kilkoma fajnymi wznowieniami, w tym właśnie Maszyną Różnicową.


Określenie steampunk wydawało mi się wtórne wobec samego nurtu, bo przecie retro-futuryzm (którego steam jest gałęzią ) to dużo starsza tendencja - myliłem się. Co prawda brakujące ogniwo estetyki możemy odszukać w dziwacznych, luźno opartych o prozę Verne'a filmach czeskiego reżysera Karla Zemana, jednak to, co wyjaśnia nam genezę nazwy - bo odsłania konotacje z cyberpunkiem - faktycznie znajdziemy dopiero w tej książce. Bardzo upraszczając, cały cwancych polega na wprowadzeniu w XIX wiek komputeryzacji oraz archetypów postaci z nią związanych .


Trailer "diabelskiego wynalazku" Zemana

Już samo słowo retro-futuryzm wskazuje na to, że mamy do czynienia z rzeczą, która odmienia słowo "postmodernizm" we wszystkich przypadkach. Tak. Cytaty i odwołania są tu powszechne - układanka stopniowo ukazująca świat, w którym rozgrywa się akcja powieści, jest konstruowana zarówno z wydarzeń historycznych, jak i ze słynnych literackich dystopii. Dla kogoś (jak ja) średnio obeznanego z historią Anglii, opisy alternatywnych wydarzeń historycznych nie są zbyt pasjonujące, jednak nie ma tych fragmentów aż tyle, żeby zniechęciły laików - nie mniej podejrzewam, że w drugą stronę nie jest już tak łatwo, bo książka Sterlinga i Gibsona to czytadło, ale jednak czytadło kierowane do wielbicieli fantastyki. Przypadkowy odbiorca nie podejdzie do tej pozycji z takim entuzjazmem - co nie znaczy, że nie będzie się dobrze bawił i że należy tę książkę skreślić z jego jadłospisu. Jeśli tylko zaakceptuje konwencję, to lektura go wciągnie, bo fascynujące realia to co prawda główny ale jednak nie jedyny walor, jaki Maszyna ma do zaoferowania. Konstrukcja jest dość brawurowa, przecinają się tu trzy osobne narracje stylizowane kolejno na : realistyczną powieść obyczajową ( mi, laikowi, kojarzącą się z Dzieje Grzechu Żeromskiego), powieść przygodową (we wzorcach oczywiście Verne/Kipling) i w końcu kryminalno-szpiegowską pulpę. Wszystkie wątki uzupełniają się i są jednakowo ważne - to nadaje książce wielkiej atrakcyjności - na zachętę uchylę rąbka tajemnicy i zdradzę, że gra tu nawet iście Tarantinowski rekwizyt, a wszystkie wydarzenia zazębiają się w ostatnich fragmentach niczym w Jackie Brown.

Od strony estetyki Maszyna Różnicowa to inny steam niż spokemoniały syf, który pod tą etykietką zalewa nas dzisiaj. Cuchnący, rozkopany i targany nagłym postępem technicznym XIX wieczny Londyn przyniesie raczej skojarzenia z filmowym Blade Runnerem niż z anime-lolitkową "mleczną krainą", Willem Smithem i pryśniętymi sprejem w kolorze miedzi goglami spawalniczymi kupionymi w kastoramie. Skoro już jesteśmy przy słynnej adaptacji prozy Dicka... niby nie wypada, ale jako niedoszły filmowiec nie potrafię się powstrzymać od snucia wizji nt. ekranizacji Maszyny. Myślę, że spłycenie wątku politycznego (aktualnego na przełomie 80/90, ale nie teraz) mogłoby tej historii wyjść na dobre. Rozsądne przeniesienie ciężaru niektórych elementów fabularnych zapewne zbliżyłoby Maszynę do pozycji, w jakiej wspomniany filmowy Blade Runner stoi wobec książkowego pierwowzoru. Konstrukcja podpowiada mi, że powinien zająć się tym jakiś postmodernista (a może dwóch albo nawet trzech?). Od biedy mógłby to zrobić Guy Ritchie, który chyba sporo ostatnio zarobił na nawet ciekawej plastycznie, ale lichej scenariuszowo, mocno steampunkowej parafrazie Sherlocka Holmesa. Maszyna Różnicowa to coś dużo ciekawszego od strony fabularnej i zarazem rzecz jak najbardziej możliwa do zekranizowania.


Co myślicie o duecie Guy Ritchie/Marc Caro? Wiem. Fantastyka.



Maszyna Różnicowa została wydana jak na klasykę przystało - gruby papier, szycia i twarda okładka. Solidna, ładna książka. Jeśli szukacie prezentu gwiazdkowego dla kogoś zainteresowanego fantastyką, to właśnie go znaleźliście.


czwartek, 18 listopada 2010

David Eugene Edwards - The Preacher


Niewielki dokument o człowieku, który pod szyldem Woven Hand nagrał - wg mnie - jedną z najlepszych płyt poprzedniej dekady (klik). Mała odmiana po skrajnie ateistycznym Crumbie. Nie jest to rzecz tak poetycka i "filmowa" jak Szukając Zezowatego Jezusa, ale dla fanów Davida Eugene Edwardsa bezcenna.

Muszę przyznać, że tytuł jest więcej niż trafny. Mało kto w dzisiejszych czasach tak przekonująco śpiewa o Bogu jak Edwards. On sam już na początku zdaje się zdradzać całą tajemnicę tego fenomenu - tą tajemnicą jest szczerość, którą sam cenił, gdy za młodu słuchał Nicka Cave'a, Curtisa i Dylana. Tak samo szczerze i z uczuciem zdaje się opowiadać o sobie, swojej rodzinie, swoich traumach i swojej muzyce, dzięki której jest w stanie rozliczać się z Bogiem i samym sobą. Daleki jest od infantylizmu i pokazywania wszystkiego w różowych barwach. Edwardsowi życie dało w kość i nie żyje w bańce mydlanej. Dla mnie osobiście zastanawiający jest wątek straty ojca - który wg mnie jest bardzo ważny dla duchowości artysty w ten specyficzny, bardzo szczery sposób związanego z Bogiem - obnaża to, czego taka jednostka w Bogu szuka (via Pasolini, o którego wiarę/niewiarę mnie ktoś ostatnio pytał).



Ładny fragment . Między innymi o ojcu i pisaniu tekstów.


Po obejrzeniu tego filmu jeszcze lepiej rozumiem, dlaczego mimo wielu dzielących nas różnic, tak bardzo cenię tego człowieka i jego muzykę. Mimo tego, że - jak słychać na ostatniej płycie - nieco się wypala, to dalej mam dla niego ogromny szacunek. Wg mnie dla artysty najważniejsze, oprócz wspomnianej szczerości, jest pielęgnowanie swej duchowości i Edwards, mimo że uosabia ją z tak nieczystą i niemodną rzeczą, jaką jest w dzisiejszych czasach Bóg, to robi to w piękny sposób.

You Tube

(part 1 reszta dalej ...)

Edit: Jest w tym dokumencie niesamowita, wręcz mistyczna scena, o której nie mogę przestać myśleć. Scena, gdy Edwards w domu swego dziadka z namaszczeniem pokazuje płytę, z której po raz pierwszy w dzieciństwie usłyszał Johnny Casha. Dla mnie to o człowieku mówi więcej niż jego wyznanie. Robię się chyba sentymentalny, bo przypomina mi się, gdy pierwszy raz słuchałem z babcią Ewy Demarczyk.

środa, 10 listopada 2010

Essential: Biblia Vol 1 czyli "Księga Genesis" Robert Crumb



Egzemplarz recenzencki podarowało mi Wydawnictwo Literackie. Dziękuję. Bardzo mi miło.



Stary Testament to tekst, który zestarzał się potwornie, więc dla nikogo nie będzie pewnie zaskoczeniem, że "piktogramy" stawiane przy tekście przez Crumba, ułatwiają obcowanie z nim. Nie mniej, jeśli ktoś przy zakupie liczy na bryk z Biblii, to bardzo się pomyli. Przeprawa przez Księgę Rodzaju w archaicznym, ale podobno niezwykle cenionym przekładzie Izaaka Cylkowa, nie jest łatwa. Miejscami trudność porównywalna jest do czytania Kilngońskiego odpowiednika Władcy Pierścieni przełożonego na polski przez googlowy translator. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem laikiem i że spędziłem z tym tekstem za mało czasu, ale wcale nie chowam go jeszcze na półkę - wręcz przeciwnie, zostawiam go koło biurka i będę nadgryzał go jeszcze raz - po trochu, codziennie, powoli. Niewykluczone, że sięgnę po jakieś fachowe opracowania. Niemniej, pracy doktorskiej nie zamierzam z tego pisać, a zorientowałem się, że jeśli nie rozliczę się z tym teraz, to moja nerwica każe mi wejść w to tak głęboko, że skończę za kilka lat. Recenzję jednak napisać wypada, więc pokrótce ...



Mimo, że nie jestem osobą wierzącą ( ateistą pewnie też nie jestem - ale ja nie o sobie, tylko o komiksie miałem pisać ) to kiedy myślę o Bogu, myślę właśnie w kontekście starotestamentowym. Nie powiem nic szczególnie oryginalnego, ale jeśli mielibyśmy być faktycznie stworzeni na jego podobieństwo, to facet musi być strasznym chujem. W przeciwieństwie do mnie, Crumb zasłania się swoim ateizmem i ostentacyjnie manifestuje brak jakichkolwiek emocji co do tego tekstu. Nie ma zamiaru piętnować Biblii, albo korzystając z okazji rozliczać się czy to z Bogiem, czy to z własnym pochodzeniem. Crumb po prostu na chłodno, bardzo dosłownie ilustruje. Sztywno trzyma się oryginalnego tekstu, przez co często nie znajduje miejsca na budowanie dramaturgii - niektóre wydarzenia po prostu się dzieją. Oczywiście zostawia tu swój styl (charakterystyczne kobiety etc), ale nic ponadto. Nie ma tu nawet cienia skandalu którego wszyscy się spodziewali. Ewentualnie na upartego można dywagować nt. fragmentów, do których musiał podejść intuicyjnie. Bo kiedy przedstawiał Boga, nie bał się upersonifikowania go jako starca o siwej brodzie wyglądającego jak... postać z komiksów Crumba.




(kliknij aby powiększyć)


We wstępie nieco prowokacyjnie użyłem słowa "piktogramy" - ale gdy otworzymy ten album zobaczymy, że stworzenie świata zostało przedstawione jako abstrakcyjna amebo-podobna plama. Jak trywialnie by to nie zabrzmiało - umowność tej plamy dobitnie świadczy o tym, z jakiego kręgu kulturowego i z jakich czasów twórca się wywodzi. To przedstawiciel cywilizacji w dużej mierze komunikującej się za pomocą obrazu. Sam Crumb żartuje, że jedynie czyjeś kąśliwe uwagi odwiodły go od narysowania postaci chodzących w szlafrokach i mieszkających w namiotach rodem ze sklepu sportowego, jednak faktem jest, że obok wiedzy fachowców, największą pomocą służyły mu właśnie screeny z filmów. Na jego wyobraźnię wyraźnie wpłynęły hollywoodzkie ekranizacje - z nieudaną In the Begining Johna Hustona na czele. Oczywiście, wrażenie obcowania z dziełem popkultury zostaje pozornie zatarte przez niezwykle trudny tekst i wszechobecny turpizm, jednak nie możemy mieć wątpliwości, że to co stworzył Crumb to swoisty znak czasu i obraz tego, jak obecna "świadomość zbiorowa" postrzega czasy biblijne. Do tego funkcja, którą z pełną odpowiedzialnością przejmuje, jest analogiczna do tej, którą na początku ubiegłego wieku często pełnili - skądinąd fascynujący go od dawna - bluesmani. Po pierwsze, dla analfabetów muzyka folk pełniła funkcję przekazu ustnego i popychała wszelkie historie dalej, po drugie blues (błędnie i obiegowo, ale jednak) uważany za narzędzie złego i wykonywany przez permanentnych grzeszników, wywodzi się tak naprawdę z gospel i często z szacunkiem sięga po słowo boże. Porównanie do bluesa daje też obraz tego, czym stał się komiks w XXI wieku - to po prostu kolejne, pełnoprawne medium, w którym można opowiedzieć zarówno marvelowe "lasery z dupy", legendę miejską jak i "najstarszą, nieustannie opowiadaną historię wschodu".


Księga to idealny materiał do wsadzenia w Time Capsule. Z jednej strony to przewrotny, niesamowity gadżet (acz tego, żeby nim był, Crumb zapewne chciał uniknąć za wszelką cenę - wg mnie mu się nie udało), z drugiej rzecz o wielkim znaczeniu dla naszej cywilizacji. Jeśli chodzi o ilustrowanie Biblii, to zapewne z czasem stanie się najbardziej klasyczną pozycją, zaraz obok prac Gustava Doré. Jeśli chodzi o komiks, to dzieło Crumba do kanonu weszło automatycznie w momencie pierwszej publikacji.





Wydawnictwo Literackie stanęło na wysokości zadania. Papier jest gruby a format nieco większy niż Plansz Europy z Egmontu. Gdy trzyma się ten album w rękach, ma się wrażenie obcowania z czymś naprawdę ekskluzywnym. Nakład musi być dość duży, bo cena nie jest wygórowana.

niedziela, 7 listopada 2010

Third Eye Foundation - The Dark (2010)


Pomysł na powrót Elliotta do formuły Third Eye Foundation uważam za niezbyt dobry. Gdy włączyłem pierwszy raz tę płytę, klaskałem płetwami jak foczka i krzyczałem: Łał! Łał! Są bałałajki! Łał!... Jednak po kilku odsłuchach zapomniałem o niej - i gdyby nie pytania "Jak nowy Elliott?" - pewnie bym sobie nie przypomniał. Nie, no. To dobra płyta. Ale w dyskografii Eliotta będzie zawsze postrzegana jako cień jego opus magnum - trylogii: Drinking Songs (2005), Failing Songs (2006), Howling Songs (2008).

Dla artysty, którego solowa kariera kojarzona była raczej z trip hopem i okolicami "muzyki klubowej", trylogia Songs była zwrotem o 180stopni i niesamowicie udanym eksperymentem. Najprościej scharakteryzować ją można jako próbę przypomnienia nam, zatraconego w dzisiejszej szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej, melancholijnego i turpistycznego ducha (natury) europejskiej piosenki poetyckiej. Dekadenckiej, straceńczej, delirycznej, mającej korzenie w portowym czy miejskim folku, do tego raczej spoza anglosaskiego kręgu kulturowego - bardziej w duchu Brela i Wysockiego, niż Nicka Drake'a czy Dylana. Na nowej płycie znajdziemy oczywiście echa tego, co się artystycznie działo u Matta w ostatnich latach i jasne, że wielu gości od jakiegoś drum’n’bass dało by se, za przynajmniej w połowie tak dobry materiał jak The Dark, dupę ogolić. Jednak rejony, z których wraca Elliott, zmieniają jak Wietnam. Nie może teraz po porostu przejść z tym do porządku dziennego i wrócić do swoich normalnych zajęć. Efekt jest taki, że płyta co prawda sprawi jego fanom przyjemność - dość umiarkowaną, ale zawsze - jednak nie zrobi na nich żadnego wrażenia, bo w szczytowych momentach brzmi jak zrobiona na pół kurka część składowa jego własnych piosenek. Nie chcę krakać, ale obawiam się, że Elliott nie wie co teraz ze sobą zrobić. A przecie pić nie zacznie. Swoje już wypił. Słychać na Songs.


kup/buy

poniedziałek, 1 listopada 2010

MB / Maurizio Bianchi - Violichte (2010)



Zapewne jak większość z Was, przygodę z Maurizio Bianchim - jednym z prekursorów noisu - zacząłem i skończyłem na albumie uważanym za jego opus magnum - Symphony For A Genocide. Co prawda zdawałem sobie sprawę, że nie poświęciłem mu dostatecznie dużo uwagi, ale jakoś nie bardzo miałem ochotę babrać się w tej wygranej na analogowych parapetach "symfonii" na cześć fabryk produkujących mydło z ludzi. Już teraz wiem, że najprawdopodobniej postąpiłem niesłusznie, bo może przegapiłem coś bardzo ważnego dla współczesnej muzyki.


To, co Włoch prezentuje na swojej (bodaj) ostatniej kasecie, to - tak po prostu, na chłopski rozum mówiąc - połączenie szumu fal radiowych z przeciągłymi, zapętlonymi dronami wygranymi na wiolonczeli. Jasne, że ta muzyka to sama forma i sam koncept*- ale to nie jest w stanie zmienić faktu, że słuchanie jej jest jak swoista analogowa medytacja - to niesamowicie przyjemne, relaksujące, a zarazem mistyczne przeżycie. Kłóci się to nie tylko z tym, co cechowało rzekomo najwybitniejszy materiał Bianchiego, ale też ze stereotypem radykalnie awangardowego przedsięwzięcia. A może wręcz przeciwnie? Może właśnie ta przystępność stawia tę taśmę w gronie najlepszych tego typu prac? Bo mimo swej archaiczności i pozornego kabotyństwa, Violichte zmusza mnie do instynktownego zestawiania jej z Different Trains Reicha, czy szukając bliżej, współcześniej, z naszym rodzimym Bionulor .

Sprawdźcie tę taśmę. Szczególnie jeśli tak jak ja skreśliliście MB po Symphony For A Genocide. Nie będę ukrywał, że ja dopiero teraz dostrzegłem, gdzie może (podkreślam - może - wcale nie musi) leżeć rzekoma wielkość Włocha.

*
Nawiązujący do prac Giacinto Scelsiego, któremu zresztą Violichte zostało dedykowane.

próbka
(cała strona A)

Download

(wyprzedane... limit do 100 kopi)

sobota, 23 października 2010

Headdress – Turquoise (2008)


Zagrany na akustycznym instrumentarium spójny zbiór eterycznych, awangardowych piosenek i krótkich suit. Mimo, że są tu elementy różnych stylistyk, to nie brzmi to jak "mieszanka" i w żadnym wypadku nie daje się gdziekolwiek zakwalifikować. Jasne, możemy powiedzieć że to alt-country, albo zastanowić się, czy nie pobrzmiewa tu John Fahey, a w konsekwencji Earth, ale to i tak nic nie opisze i nie zbliży nas w żaden sposób do meritum... Realizacja dźwięku, a raczej jej celowy brak, wytwarza nostalgiczną, zadymioną atmosferę - to mroczna płyta, ale nie w taki sposób, w jak sobie zazwyczaj słowo "mroczna" z muzyką kojarzycie. Nie wiem czy znacie to uczucie, ale dla mnie ta muzyka zdaje się mieć swój zapach... pachnie jak koniak, kadzidła opiumowe i ciemna gorzka czekolada.

Powąchajcie...

próbka 1

próbka 2

Download
(on id Reverberations blog)

Kup
Raczej wyprzedane
(250 egzemplarzy chyba tylko było)

czwartek, 21 października 2010

Hey Oscar Wilde! It's Clobberin' Time!!!

Fantastyczny blog. Popkulturowe tributy robione przez rysowników komiksowych. Znajdziecie tu zarówno Bukowskiego, Huntera D. Thomsona, Marka Twaina jak i postacie całkowicie fikcyjne pokroju Sandokana, Kubusia Puchatka albo tribut dla Władcy Much.

Polecam. Kilka dni temu ten blog pożarł mi chyba z dwie godziny - teraz zaglądam regularnie.






piątek, 15 października 2010

The Jolly Boys - Great Expectation (2010)



Jeszcze nie wspominałem o tym na Arkham, ale w tym roku bezsprzecznie rządzą mudźina. Najpierw był znakomity powrót Herona, potem był Gonjasufi, a teraz jeszcze Jolly Boys. I to wszystko przebija się bez problemu do głównego nurtu! Biorąc pod uwagę to, że z własnej woli mainstreamu niemal nie słucham, a tych płyt słuchałem bardzo dużo (swoją drogą z wielką przyjemnością i jeszcze nie raz do nich wrócę), zaczynam myśleć, że dzieje się coś niedobrego... Czarny papież już jest. To nie jest śmieszne. Może w 2012 naprawdę koniec świata? Tylko kiedy dokładnie? Może nie warto budować tych autostrad na EURO 2012?



Mento not Mori
(napis na przystanku tramwajowym w Kingston )

Zacznijmy od początku. Mento to jamajski folk, który jest matką i ojcem chrzestnym ska, reggae i pochodnych... Instrumentarium jest strikte folkowe - banjo, gitara akustyczna, ale występują tu też rzeczy pokroju mirumbly i tworzone domowym sumptem wynalazki, chrzczone tak wymyślnie, że Bogusław Kaczyński (nie, nie ma trzeciego - mówię o tym pedrylu od opery) wstydziłby się wypowiedzieć ich nazwy na antenie. Co ciekawe, w starszych nagraniach dostrzegłem dominację banjo... Natomiast Jolly Boys to jeden z najsłynniejszych zespołów obracających się w tej stylistyce. Z tego co czytam, to kapela ma co prawda przeszłość w szołbiznesie (istnieją ponad 50 lat), ale obecny skład to goście którzy zabawiają zagramanicznych krezusów nagrywających w słynnym studio Gee Jam (No doubt , Gorilaz np).




(Blue Monday)

Ja jestem pasażerem, mam zęby jak nity - co drugi to zgnity...

Nie ma co ukrywać - The Jolly Boys to objawienie - niestety, raczej stali się medialnym produktem, a nie wydarzeniem artystycznym. Szkoda. Wina w tym głównie producentów, którzy kazali im śpiewać standardy pokroju Perfect Day Lou Reeda, Passenger Iggy Popa, Blue Monday New Order, Golden Brown Strenglersów. Trzeba jednak przyznać tymże producentom trochę racji, bo piosenki, których z zasady coverować nie wypada, wzięte na warsztat przez Jolly Boys brzmią bardzo autentycznie - jednak okropnie dużo tracą na plastikowym, przeprodukowanym studyjnym wykonaniu. Poza tym, wystarczyłoby zapewne poprosić, a panowie z Jolly Boys zaiwanili by nam na tych swoich domowej roboty harmoszkach takie jamajskie Celiny (w których Czarny Ziutek jest naprawdę czarny) że byśmy z kapci wyskoczyli. Gdy patrzy się na tych panów, od razu myśli się o Buena Vista Social Club, niestety, wokół Jolly Boys zebrało się zbyt dużo biznesmenów, a za mało pasjonatów. Ich sukces będzie pyrrusowym zwycięstwem, bo nie było przy nim dobrego akuszera, jakim był Wim Wenders dla Buena Vista... Jollly Boysom - patrząc z punktu wartości artystycznej - nie trza było gogusiów z Londynu, trza było kogoś kto postawi sprzęt nagrywający, da browara i powie "graj cyganie jednooki"! To by starczyło. Ale oczywiście nie starczy hemoroidowym dupskom z Londynu... Jolly Boys dali sie od razu popsuć. Widać to głównie po ubraniach, sztucznym, karykaturalnym zachowaniu i tym, że Albert Minott (wokalista) opierdolił wąchala. Słychać natomiast w tym, że to już raczej po prostu reggae i to mocno przeprodukowane (bity, perkusja, bleee - jednym słowem słychać, że Ricka Rubina to tam w studio nie było)... Szkoda mi ich. Największym rozczarowaniem będzie dla nich moment, gdy brutalnie odczują, że są dla tych wszystkich ludzi po prostu dziwolągami grającymi przebojasy.

Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki nim masy (w tym ja) dowiedziały się, co to jest Mento. Teraz pozostaje tylko dobrze pogrzebać.




(solowy występ Alberta Minotta w Londynie)



(Klip promujący płyte - cover Amy Winehouse)



(Perfect Day - występ TV )

ZACHĘCAM DO SZPERANIA ZA LAJVAMI NA WŁASNĄ RĘKĘ - BO JAK WSPOMNIAŁEM ONE SĄ NAJCIEKAWSZE.



próbka
W studiu najlepiej wg mnie wyszedł Blue Mondey


wtorek, 12 października 2010

Sailors With Wax Wings - s/t (2010)


R. Loren - vocals / textures, J. Leah - vocals Ted Parsons - drums (Swans/Godflesh/Prong/Jesu), Simon Scott - electronics (Slowdive), Aidan Baker - guitar (Nadja), Colin Marston - guitar (Krallice, Gorguts, Behold... The Arctopus, Dysrhythmia, Byla, Indricothere...), Vern Rumsey - bass (Unwound), Prurient (Dominick Fernow of Hospital Productions, Cold Cave, etc) - noise / electronics, James Blackshaw - piano (Young God Records solo artist, Current 93), Hildur Gudnadottir - cello (Múm/Throbbing Gristle/The Knife), Aaron Stainthorpe - vocals (My Dying Bride), Jonas Renkse (Lord Seth) - Vocals (Katatonia (Swe), Bloodbath (Swe), October Tide), Marissa Nadler - vocals (ostatni Xasthur)...

Nie, to nie jest spis zawartości jakiejś składanki. To skład zespołu. A okładkę napaćkał Tibet.


Swoją drogą - zdaje się, że nieprzypadkowo w skład tego never-dream-about-this teamu wchodzi Marissa Nadler. Jest tu coś, co po włączeniu nagrania odpaliło mi w głowie czerwoną lampkę z napisem 'Ostatni Xasthur'. Nie wiem czy pamiętacie, ale przy okazji Portal of Sorrow wypisywałem o imaginacji Dark Side of The Moon XXI wieku. Tutaj mamy poniekąd coś podobnego w idei (ale tylko w idei, bo szczerze powiedziawszy to rzecz bliższa Angelic Process) bo Sailors With Wax Wings to kosmiczny shoegazowo-dronowo-dream popowy monument (no szeket ałt klik). Niestety ktoś nie wyhamował załogi i materiał jest trochę przesłodzony, ale mimo wszystko wart uwagi. Słuchanie tej płyty jest jak przytulanie się do włączonego, ciepłego odkurzacza w zimny jesienny dzień... niby przyjemnie, ale gupio będzie jak somsiad zobaczy...

edit: Halo? Jesteście tam? Nie odchodźcie jeszcze - przesadzam. Sprawdźcie koniecznie - to jedna z najlepszych płyt tego roku (tzn top 10-20) i moje zrzędzenie tego nie zmieni. Poza tym to idealny soundtrack do niewychodzenia cały dzień spod kołdry. Nieważne, czy macie pod nią odkurzacz czy kobite. Bedroom pop-gaze-metal? Hell yeah!

ps. a ten perkusista swansów to tak napierdala że aż mnie tu butle skaczo.

wtorek, 5 października 2010

Liveride - Туманами (2010)


Jak tu rockowo ostatnio było... Fuj! Za karę biczuję się teraz zremasterowaną kasetą Xasthur ( już sama idea remasterowania Xasthur nie jest zabawna - nieprawdaż?), od czasu do czasu kontrując tym znakomitym ruskim pseudoblejkmjetalem który tu widzicie. Zerknijcie do próbek, bo to tak naprawdę nie jest blejk mjetal, tylko kotletowy easy listening - taka zakamuflowana muzyka medytacyjna rzekłbym ... Chyba zaraz włączę Mount Eerie -Wind's Poem*. Pogoda znów sprzyja, nie?


*
obiecywałem kiedyś o tym napisać ale nie wyrobiłem... ale chyba już i tak macie?




Download
(on ambient-black)

niedziela, 3 października 2010

Lemora: A Child's Tale of the Supernatural (1975)



Jak wiadomo mam słabość do złego kina, więc nie bierzcie sobie tego aż tak do serca, ale dla mnie ten film to niedocenione arcydzieło. Blackburn - podobnie jak Burton - korzystając z estetyki charakterystycznej dla filmów Mario Bavy, kleci dzieło znajdujące się na pograniczu kina grozy i filmu artystycznego.


Z pozoru obcujemy z gotyckim B klasowym chłamem, czy horrorową baśnią filmową. Może to zmylić widza, bo im dalej w las, tym więcej odnajdziemy tu oniryzmu, surrealistycznego eksperymentu, Alicji w krainie czarów (a raczej koszmarów) i cudnie rozdmuchanych rozwiązań fabularnych, znanych z co dziwniejszych/odważniejszych filmów epoki kina klasycznego (Noc Myśliwego znowu się kłania).

Jak wspomniałem to klasa B. Tak. Ale wyśmienicie zrobiona i piękna, jeśli o warstwę plastyczną chodzi... W warstwie fabularnej znajdziemy metaforę dojrzewania i utraty niewinności. Jest tu też piękny pedofilistyczny wątek, który oczywiście wykurzy sprzed odbiorników wielu niedojrzałych emocjonalnie debili... I tu się zaczynają schody. Największym problemem tego filmu jest to, że prawie nie ma targetu: dla widzów zapatrzonych w kino artystyczne będzie zbyt gatunkowy, a dla widzów kina gatunku zbyt artystyczny. Pozostają takie pojeby jak ja... ewentualnie fanom Burtona może się oprawa plastyczna podobać. Ludzie którzy - jak ja - słysząc nazwisko Neil Jordan, myślą Towarzystwo wilków, też powinni sprawdzić. Reszta niech nie dotyka.




Zobaczyć możecie na YT - wpuisując po koleji part 1,2,3 etc.
(jak ktoś chce pobrac to niech mnie łapie na lascie czy gronie...)

Wywiad z reżyserem, oglądam go teraz i widzę że sam reżyser otwarcie powołuje się na noc myśliwego:):



ps. jak się zbierze trochę postów to chyba zrobię osobnego bloga na filmy...

środa, 29 września 2010

Tybetańska księga rzucania palenia : Antic Clay - Hilarious Death Blues (2007)


Paliłem ponad 10 lat - nie palę od ponad 10 dni (celowo nie liczę). Niby w końcu się udało (rzucałem z 5 -10 razy - zazwyczaj kończyłem po paru h). Niby wszystko Ok. Zmieniłem się ostatnimi czasy - jeszcze trochę i misia jogę zacznę uprawiać. Cieszę się, że mam taką silną wolę (nigdy nie sądziłem że mam aż tak silną wole), ale jest kurwa problem... Pisanie. Jak pewnie się domyślacie zazwyczaj pisałem z kawą i papierosem w twarzy (moje klawisze wyglądają zresztą jak popielniczka)... i nie mogę o tym, co tu widzicie napisać. Tzn. mogę, ale idzie mi jak po kurwa jebanym gruzie. Cały czas mi się "czegoś" chce (cukierków jadam tyle , że Wedel se za moje pieniądze dzieci do kembrydż wyśle).


W każdym razie od dłuższego czasu próbuję wam to pokazać, a nie mogę spłodzić porządnej notki:






Normalnie dał bym klip z YT i się nie pierdolił, ale jest problem... według stopki na teledysku wykonuje to zespół Myssouri, ale utwór został studyjnie zarejestrowany już jako Antic Clay - nie wiem, jakie były zmiany w składzie, ale wokalista/tekściarz jest ten sam. Projekty zdecydowanie się różnią. AC jest bardziej folkowo/alt-countrowe - z dużym wypływem Woven Hand - a Myssouri rockowo/gotycko (tak go tycko trąca, tako długo) balladowe - z dużym wpływem Nicka Cave. Jest w tej kejwowatości jakaś sztuczność, która każe mi w czasie słuchania myśleć o wrocławskim Serpent Beat (jak na polskie warunki wybitne - kto nie zna ten wychodzi z baru). Za to wpływy Woven Hand w Antic Clay nie są tak uporczywe... stąd wybrałem dla was właśnie ten 2 płytowy album AC:


próbka


(cover joy division -znakomity!)

Sorry za orty i bełkotliwość wpisu ale to taki terapio-wpis bo co siadam do tej jebanej notki to mi jebana nie wychodzi przez co się wkurwiam i chce mi się palic. Nie chce tego celebrować czy coś, chce meic po prostu Antic Clay za sobą.

wtorek, 28 września 2010

Grinderman 2 (2010)


Nie będę powtarzał komunałów o Tin Machine, bo mimo że to trafne porównanie, to serwowane tak często, że staje się już nudne... Od ostatniego Grindermana minęło trochę czasu. Cave zdążył w tym czasie nagrać: żenujący album z Bad Seeds (a raczej czymś, co próbuje się podawać za Bad Seeds), znakomite soundtracki, napisał niezłą (jak na kogoś, kto nie jest "zawodowym" pisarzem) książkę, nagrał audiobooka i udzielał się jako model toreb na kartofle z logo Current 93 --> klik. To było jasne, że po tych traumatycznych wydarzeniach (torby c93!) Szlifierz wróci odmieniony...

Niemniej czekałem na tę płytę, tzn zdziwiłem się informacją, że w ogóle "2" powstanie, ale czekałem... Od razu mówię, że G2 bardzo różni się od G1 - ale jeśliście w temacie, to już się tego domyślacie, bo na bank widzieliście klip promocyjny - muzyka jest przede wszystkim gęstsza (rzekł bym nawet, że jest przeprodukowana) i bardziej przestrzenna. Nawet wibrujące ściany dźwięku - jak dla mnie znak rozpoznawczy Grindermana - są inne, jakieś takie bardziej hardrokowe (przesterowany hipisoski jazgot). Muzyka jest bardziej progresywna i eksperymentalna* (tak jakby się słodziakom na dojrzewanie zebrało ) a nie tak intuicyjna i wulgarnie punkowo-bluesowo-dronująca jak na 1. Swoją drogą G1 miejscami był tak wyuzdany i prymitywny, że pewnikiem przy czymś podobnym mityczny Kronos dzieci płodził. Notabene Cave zaczyna przypominać Kronosa wg Goyi (klik).... Teksty na G2 są naprawdę dobre - melancholijne, zabawne, trafne (who needs a record player ? You are my record player - piękne) - czego nie można było powiedzieć o ostatnich BSach (mi się podobał tylko Moonland i ten, ten noo... co o Berrymanie i Bukowskim wspomina).

Jeśli mam być szczery, to mimo tego, że mój apetyt nie został zaspokojony, muszę stwierdzić, że Grinderman 2 jest jednak udaną płytą. Na pewno nie dorównuje 1, ale jest o niebo lepszy od ostatnich słabych BSów. Warto spędzić z nim trochę czasu, ale na bank do rocznych topów nie wejdzie... przynajmniej nie do moich, a pierwszy szlifierz był moim numero uno 2007 roku

próbka
(świetne wykonanie 2giego tracku live - ostrzegam że daje większego kopa niż na płycie)


* W sensie że "rock eksperymentalny" ju noł...