poniedziałek, 6 stycznia 2025

Ronin. Frank Miller.

 


To jest mój drugi raz z „Roninem” i powiem szczerze, że zapamiętałem go jako twór gorszej jakości. Może więc trzeba do tego albumu dorosnąć i doczytać na spokojnie o tym, jaki wpływ miał na medium, zanim się go wyleje z kąpielą. Owszem, widziałem recenzje tego komiksu, które zarzucają mu, że się zestarzał. Niemniej nie zgadzam się z nimi i dla mnie to nadal zjadliwa pozycja, nie tyko zmurszała ramota dla starych nerdów. Acz sam takim staruchem oczywiście jestem i może dlatego dziś bardziej doceniam ten komiks.


Tworzony na przełomie 1983 i 1984 roku „Ronin” to przede wszystkim komiks ważny na kilku poziomach. Po pierwsze, to rzecz istotna dla ewolucji dostępu artystów pracujących dla majorsów do praw autorskich do swoich prac, bo Miller ugrał w umowie wszystko, co tylko się wtedy ugrać dało. Po drugie, to dzieło ważne dla rozwoju cyberpunka, bo ukazywało się dokładnie w tym samym czasie co „Neuromancer” i poruszało podobną tematykę. Nie można też bagatelizować faktu, że rzecz była znacząca w rozwoju tego, co nazywa się „powieścią graficzną” jako formatu wydawniczego. Owszem, komiksy poszły ostatecznie na półki bez grzbiecików, ale ponoć mało brakowało, by je miały. „Powrót Mrocznego Rycerza” już poszedł ten krok dalej. Po czwarte to rzecz, z której czerpali garściami autorzy innych dzieł, zaczynając od twórców „Żółwi Ninja”, a kończąc na „Samuraju Jacku” Genndy'ego Tartakovsky'ego.


Sam „Ronin” natomiast też czerpie z kilku źródeł. Najwyraźniejsze wyłapane przeze mnie nawiązania to komiksy Moebiusa, ukazujące się wówczas w magazynie Heavy Metal i słynna manga „Samotny wilk i szczenię”. Prawdopodobnie autor miał też jakiś dostęp do kina samurajskiego, ale to aż tak bardzo nie rzuca się w oczy. Więcej tu malarstwa Japonii. Graficznie widać te wpływy bardzo, a wciąż młody Miller buńczucznie nie bał się kraść i przetwarzać motywów, które zobaczył u starszych kolegów i w klasyce malarstwa. Tworzy więc dzieło niejako złożone z cytatów, a przy tym świeże i wizjonerskie. Do bólu postmodernistyczne. Owszem, osobiście z tamtych czasów wolę pracę Franka przy „Daredevilu”, ale „Roninowi” nie mogę odmówić uroku i przede wszystkim rozmachu.


Historia przeniesienia się Samuraja bez pana z feudalnej Japonii do cyberpunkowego świata sztucznej inteligencji dalej trzyma się nieźle. Nawet jeśli Miller ma na koncie lepsze komiksy, to to jest rzecz dalej aktualna. Graficznie nie jest idealnie, ale plansze malowane (z tego co pamiętam) tradycyjnymi japońskimi pędzelkami wciąż potrafią przykuć oko konesera. Szczególnie te, na których widać, jak dobrze Miller rozgryza sekwencyjność. Nie robi tego zupełnie w filmowy sposób, tylko myśli o tych obrazkach jak o komiksie. Rozumie język medium i świetnie to wykorzystuje.


Wiem, że zarówno Millera jak i tego komiksu można nie cenić (sam mam sporo do zarzucenia Frankowi), ale według mnie trzeba oddać cesarzowi co cesarskie. „Ronin” jest jednym z ważniejszych wznowień zeszłego roku, naczekaliśmy się na nie za długo. Nie wiem, czy to dobrze, że nie pokuszono się o wydanie w przynajmniej lekko powiększonym formacie DC Deluxe, bo rzecz wyszła bez fajerwerków, a jest tu kilka zwalających z nóg plansz. W każdym razie cieszmy się tym, co mamy. Tak, dobrze myślicie: chcecie mieć „Ronina” w kolekcjach.

Brak komentarzy: