Dla niektórych na dzień dobry. Dla innych na dobranoc.
Krzychu Rychu pisze o znakomitym Panu Żarówce. Edit: nawet tego nie
zauważyłem podczas pisania, ale ostatni akapit można uznać za spoiler,
więc darujcie sobie ten fragment jeśli nie czytaliście komiksu.
Wybaczcie
mój francuski, bo może czytam ten komiks w nieodpowiednim życiowo
momencie, ale ”Pan żarówka” Wojtka Wawszczyka, jako całokształt, to dla
mnie dół jak chuj. To przy tym jedna z najlepszych powieści graficznych,
jakie przydarzyły się naszemu grajdołkowi. Co ciekawe, jej przekład
ukazał się w USA nakładem legendarnego Fantagraphics, więc jest to
międzynarodowy sukces. W estetyce i treści najbliżej temu komiksowo do
wybitnych „Ciemności Smalandii”. Obie opowieści traktują bowiem o
odmieńcach i są utrzymane w mocno niezalowym, nieco undergroundowym
stylu. Z jednej strony to przyzwoita robota, z drugiej estetyka jest
typowo zinowa, niedbała i umowna.
Już
na samym początku zaznaczę: Wawszczyk nie jest mistrzem ołówka, ale
opanował rysowanie na takim poziomie, że bez problemu może tworzyć
narracje komiksowe. Co więcej, im dalej w las, tym akcja coraz mocniej
opiera się na opowiadaniu obrazem, stając się (nomen omen) bardziej
komiksową właśnie. Czuć najzwyczajniej, że autor rozumie medium. Że jest
mu przeznaczone.
Tytułowy
Pan Żarówka, jako postać, jest zapewne metaforą młodzieńca
utalentowanego artystycznie. W komiksie Wawszczyka objawia się to w
fakcie, że protagonista świeci po wsadzeniu paluchów do kontaktu. Drugi
plan to jego rodzina. Oboje niepełnosprawnych rodziców z trudem brnie
przez życie. Wszystko to ukazane jest za pomocą dość unikalnego,
groteskowego stylu. Być może ojciec sprasowany w naleśnik, czy złamana w
pół matka, mogliby być postaciami komicznymi, są jednak w pełni
bohaterami tragicznymi. Tytułowy Żarówka jest natomiast samotnym
dziwolągiem, przez lwią część komiksu uczęszczającym do szkoły dla ludzi
z nieprzydatnymi umiejętnościami. Ma problem z dziewczynami i
interakcją społeczną, dlatego każdy nerd z krwi i kości odbije się w nim
jak w lustrze. Ma też swój „talent”, ale jego szkoła w niczym nie
przypomina azylu dla mutantów Xaviera. Jego koledzy z roku to banda
dziwaków równie smutnych co nasz bohater. Wawszczyk nie owija w bawełnę,
nie słodzi, nie jest też romantyczny i tak wrażliwy jak autor dajmy na
to „Blankets”.
Bardzo
byłem ciekaw finału tej opowieści. Na szczęście Wawszczyk nie sprzedał
nam bajki dla dzieci z happy endem. Niemniej bohater przeżył i poukładał
sobie z czasem życie. Można uznać to za pokrzepiające, ale ten
czarno-biały komiks do ostatnich kadrów zostaje według mnie
pesymistyczną opowieścią o życiu zmyślonym, ale przy tym do bólu
prawdziwym. Myślę też sobie, że Eisner byłby z Wawszczyka cholernie
dumny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz