niedziela, 19 stycznia 2025

Produkt 24. Śledziu i inni.

 


Nie przesadzę, jeśli powiem, że „Produkt” to najważniejszy magazyn komiksowy mojego pokolenia. Choćby ze względu na jego bardzo dobrą dostępność nawet na prowincjach, przez co docierał do masy ludzi i uczył ich, czym może być i czym powinien być komiks. 

Miałem z 16 lat, gdy znalazłem jedynkę „Produktu” w kiosku. To dzięki „Osiedlu Swoboda” zetknąłem się po raz pierwszy z komiksem quasi-obyczajowym, ocierającym się poetyką o powieść graficzną. To tu poznałem Wilqa, znalazłem moje ulubione, korzystające z animorfów „Gangsta”, a w dziale publicystycznym czytałem pierwszy raz o takich ludziach jak Jeunet i Caro czy o filmach Tromy. Dostępność zagranicznych tytułów była wówczas utrudniona i tylko marzyć można było o tym wszystkim, co mamy dziś w zasięgu kilku kliknięć. „Produkt” najzwyczajniej był ważny i – dla wielu ludzi czasów „wielkiej smuty”– przełomowy. Prawdziwe okno na świat, chciałoby się powiedzieć. 

Magazyn nie żył bardzo długo, ale zdążył się dla nas stać tym, czym dla starszego pokolenia był „Relax”. Po tych wszystkich semickich komiksach o ludziach ubranych w kalesony był odświeżający. Gdzieś tam pojawiał się w podobnym czasie też „Świat Komiksu”, niby z przebojami z różnych światowych rynków, ale to nie z nim dziś utożsamiam swoją fascynację tym medium w tamtej chwili. 

Mija dokładnie 25 lat od ukazania się pierwszego wydania „Produktu” i dostajemy w ręce prezent od tej samej ekipy: 24 numer. Wypchany po brzegi komiksiorami i publicystyką. I dla mnie jako recenzenta dokładnie w tym momencie zaczyna się duży problem. Mam regały pełne wspaniałych albumów, co ma mi dziś do zaoferowania „Produkt”? Czy w ogóle potrzebuję magazynu komiksowego?

Zacznijmy od w gruncie rzeczy normalnego zjawiska: wszelkie antologie są nierówne. W tej odsłonie „Produktu” jednak BARDZO podobały mi się tylko trzy tytuły. Nieco noirowe Osiedle Swoboda, Wilq i fenomenalny Toshiro. Niezłe były również szorty KRLa i chyba na tym muszę skończyć wyliczanie pozytywów komiksowych tej odsłony. Przy tym podkreślam: graficznie prawie wszystkie historie dają radę, ale fabularnie jest w porywach średnio. Zestarzałem się zapewne i przez te lata moje oczekiwania najwidoczniej mocno urosły. Czuję najzwyczajniej pewien zawód niniejszą odsłoną. Nie zrozummy się źle: według mnie potrzebujemy takiego magazynu, dałbym też szansę następnym „Produktom”, gdyby miały się ukazywać. Niemniej, w moim odczuciu, na poziomie selekcji materiału coś tu nie banglało. Rozumiem, że Śledziu i Marcin Łuczak (cichy bohater tego wydania, który wpadł na pomysł reaktywacji) chcieli zebrać absolutnie całą starą ekipę, ale sporo z tych szortów mnie osobiście nie ruszyło. 

Pomijając zawarte tu komiksy to muszę przyznać, że wszystko inne działa. Zaczynając od formy wydania (nowy „Produkt” to grubas!), przez podpisy Śledzia pod planszami na każdej stronie, po dodane mądrze reklamy naszego niezalu (chciałbym wszystkich tych autorów w „Produkcie” dziś zobaczyć). Zdaje egzamin najzwyczajniej forma magazynu. Tyko zamiast starych-produktywnych wolałbym poznawać młodych-zdolnych polskiego komiksu. Ludzi, którzy siedzą teraz w zinowym obiegu, bądź tłuką swoje własne, opasłe albumy. A taką możliwość dałby powrót na stałe takiej gazuni na półki księgarskie. Czego sobie i Wam życzę. 

 Zdaję sobie bowiem bardzo dobrze sprawę z istnienia nowych, naprawdę świetnych powieści graficznych tworzonych przez naszych rodaków i nie można absolutnie wylewać dziecka z kąpielą. Niemniej jeśli miałbym patrzeć na wszystko przez pryzmat tego jednego numeru, to brakuje nam na pokładzie ”Produktywnych” dobrych scenarzystów. Graficznie, powtarzam, nie mamy się absolutnie czego wstydzić. 

Na koniec publicystyka. Znajdziemy tu świetny, długi tekst o zmarłym Andrzeju Janickim, oraz dwa krótsze nekrologi: Bartka Słomki i Adriana Madeja. Jest tu też bardzo dziwna (dla mnie, ale to kwestia gustu) topka zagranicznych albumów stworzonych w ostatnim dwudziestoleciu, analogiczna lista krajowych komiksiorów (moja topka była by inna: brak tu przede wszystkim Świdzińskiego) i ranking tych, które stworzyli Produktywni (dla odmiany moim zdaniem to bardzo trafna lista). Jest niezły artykuł o „Powers” Bendisa, tekst o „Policjantach z Miami” (sam planuję powtórkę) i kilka innych popkulturowych rzeczy. Generalnie od tej strony wszystko gra i buczy. Jedyne, co miałbym temu działowi do zarzucenia, to fakt, że w starych „Produktach” otwierano nam oczy na nieznane. W tej odsłonie brak czegoś zaskakującego, wyciągniętego z najciemniejszych zakątków popkultury. 

Patrzę na recenzje pisane przez kolegów po piórze i zastanawiam się, na ile problem z tym, że nowy „Produkt” mi się nie do końca podobał tkwi we mnie, bo w sieci znajduję na jego temat same hura-optymistyczne teksty. Przyznam też: osobiście nie odnajduję się jako czytelnik w formie antologii. Prawdą jest, że wolę duże, rozbudowane fabuły, a przecież na to szans w takim magazynie – nawet najgrubszym – raczej nie ma. Musicie więc prawdopodobnie olać moje zrzędzenie, kupić nowy numer i sprawdzić na własnej skórze, co czujecie do tej gazuni. Bo nawet ja, mimo marudzenia, kibicuję „Produktowi”, myślę o nim ciepło i życzę jego ekipie jak najlepiej.

Brak komentarzy: