Nie przesadzę, jeśli powiem, że „Produkt” to
najważniejszy magazyn komiksowy mojego pokolenia. Choćby ze względu na
jego bardzo dobrą dostępność nawet na prowincjach, przez co docierał do
masy ludzi i uczył ich, czym może być i czym powinien być komiks.
Miałem
z 16 lat, gdy znalazłem jedynkę „Produktu” w kiosku. To dzięki „Osiedlu
Swoboda” zetknąłem się po raz pierwszy z komiksem quasi-obyczajowym,
ocierającym się poetyką o powieść graficzną. To tu poznałem Wilqa,
znalazłem moje ulubione, korzystające z animorfów „Gangsta”, a w dziale
publicystycznym czytałem pierwszy raz o takich ludziach jak Jeunet i
Caro czy o filmach Tromy. Dostępność zagranicznych tytułów była wówczas
utrudniona i tylko marzyć można było o tym wszystkim, co mamy dziś w
zasięgu kilku kliknięć. „Produkt” najzwyczajniej był ważny i – dla wielu
ludzi czasów „wielkiej smuty”– przełomowy. Prawdziwe okno na świat,
chciałoby się powiedzieć.
Magazyn
nie żył bardzo długo, ale zdążył się dla nas stać tym, czym dla
starszego pokolenia był „Relax”. Po tych wszystkich semickich komiksach o
ludziach ubranych w kalesony był odświeżający. Gdzieś tam pojawiał się w
podobnym czasie też „Świat Komiksu”, niby z przebojami z różnych
światowych rynków, ale to nie z nim dziś utożsamiam swoją fascynację tym
medium w tamtej chwili.
Mija
dokładnie 25 lat od ukazania się pierwszego wydania „Produktu” i
dostajemy w ręce prezent od tej samej ekipy: 24 numer. Wypchany po
brzegi komiksiorami i publicystyką. I dla mnie jako recenzenta dokładnie
w tym momencie zaczyna się duży problem. Mam regały pełne wspaniałych
albumów, co ma mi dziś do zaoferowania „Produkt”? Czy w ogóle potrzebuję
magazynu komiksowego?
Zacznijmy
od w gruncie rzeczy normalnego zjawiska: wszelkie antologie są
nierówne. W tej odsłonie „Produktu” jednak BARDZO podobały mi się tylko
trzy tytuły. Nieco noirowe Osiedle Swoboda, Wilq i fenomenalny Toshiro.
Niezłe były również szorty KRLa i chyba na tym muszę skończyć wyliczanie
pozytywów komiksowych tej odsłony. Przy tym podkreślam: graficznie
prawie wszystkie historie dają radę, ale fabularnie jest w porywach
średnio. Zestarzałem się zapewne i przez te lata moje oczekiwania
najwidoczniej mocno urosły. Czuję najzwyczajniej pewien zawód niniejszą
odsłoną. Nie zrozummy się źle: według mnie potrzebujemy takiego
magazynu, dałbym też szansę następnym „Produktom”, gdyby miały się
ukazywać. Niemniej, w moim odczuciu, na poziomie selekcji materiału coś
tu nie banglało. Rozumiem, że Śledziu i Marcin Łuczak (cichy bohater
tego wydania, który wpadł na pomysł reaktywacji) chcieli zebrać
absolutnie całą starą ekipę, ale sporo z tych szortów mnie osobiście nie
ruszyło.
Pomijając
zawarte tu komiksy to muszę przyznać, że wszystko inne działa.
Zaczynając od formy wydania (nowy „Produkt” to grubas!), przez podpisy
Śledzia pod planszami na każdej stronie, po dodane mądrze reklamy
naszego niezalu (chciałbym wszystkich tych autorów w „Produkcie” dziś
zobaczyć). Zdaje egzamin najzwyczajniej forma magazynu. Tyko zamiast
starych-produktywnych wolałbym poznawać młodych-zdolnych polskiego
komiksu. Ludzi, którzy siedzą teraz w zinowym obiegu, bądź tłuką swoje
własne, opasłe albumy. A taką możliwość dałby powrót na stałe takiej
gazuni na półki księgarskie. Czego sobie i Wam życzę.
Zdaję
sobie bowiem bardzo dobrze sprawę z istnienia nowych, naprawdę
świetnych powieści graficznych tworzonych przez naszych rodaków i nie
można absolutnie wylewać dziecka z kąpielą. Niemniej jeśli miałbym
patrzeć na wszystko przez pryzmat tego jednego numeru, to brakuje nam na
pokładzie ”Produktywnych” dobrych scenarzystów. Graficznie, powtarzam,
nie mamy się absolutnie czego wstydzić.
Na
koniec publicystyka. Znajdziemy tu świetny, długi tekst o zmarłym
Andrzeju Janickim, oraz dwa krótsze nekrologi: Bartka Słomki i Adriana
Madeja. Jest tu też bardzo dziwna (dla mnie, ale to kwestia gustu) topka
zagranicznych albumów stworzonych w ostatnim dwudziestoleciu,
analogiczna lista krajowych komiksiorów (moja topka była by inna: brak
tu przede wszystkim Świdzińskiego) i ranking tych, które stworzyli
Produktywni (dla odmiany moim zdaniem to bardzo trafna lista). Jest
niezły artykuł o „Powers” Bendisa, tekst o „Policjantach z Miami” (sam
planuję powtórkę) i kilka innych popkulturowych rzeczy. Generalnie od
tej strony wszystko gra i buczy. Jedyne, co miałbym temu działowi do
zarzucenia, to fakt, że w starych „Produktach” otwierano nam oczy na
nieznane. W tej odsłonie brak czegoś zaskakującego, wyciągniętego z
najciemniejszych zakątków popkultury.
Patrzę
na recenzje pisane przez kolegów po piórze i zastanawiam się, na ile
problem z tym, że nowy „Produkt” mi się nie do końca podobał tkwi we
mnie, bo w sieci znajduję na jego temat same hura-optymistyczne teksty.
Przyznam też: osobiście nie odnajduję się jako czytelnik w formie
antologii. Prawdą jest, że wolę duże, rozbudowane fabuły, a przecież na
to szans w takim magazynie – nawet najgrubszym – raczej nie ma. Musicie
więc prawdopodobnie olać moje zrzędzenie, kupić nowy numer i sprawdzić
na własnej skórze, co czujecie do tej gazuni. Bo nawet ja, mimo
marudzenia, kibicuję „Produktowi”, myślę o nim ciepło i życzę jego
ekipie jak najlepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz