Dylogia autorstwa Tima Sale'a i Jepha Loeba (trylogia, jeśli liczyć komiks o Catwoman, ale o nim opowiem Wam następnym razem) to jeden z najważniejszych cykli w długiej historii Batmana. Punktem wyjścia dla autorów była legendarna miniseria Franka Millera i Davida Mazzucchelliego „Batman: Rok pierwszy”. Jest to jednak kontynuacja luźna i dość mocno odstająca tematami oraz stylistyką graficzną od tego słynnego albumu. Loeb i Sale pokradli ze scenariusza Millera motywy i niektórych pobocznych bohaterów. Co istotne, prócz Batmana skupili się również na Gordonie, który (tu akurat podobnie jak w „Roku pierwszym”) jest pełnoprawnym bohaterem tego komiksu. Ważną inspiracją były również filmy noir (do tego stopnia, że tytuł „Dark Victory” został zaczerpnięty ze stareńkiego, mrocznego dramatu z Bette Davis) i trylogia „Ojciec chrzestny”. Ważnymi bohaterami tej opowieści są bowiem – prócz „dziwolągów w kostiumach” – Gangsterzy z krwi i kości, bardziej filmowi niż komiksowi.
Warto już teraz zaznaczyć, czym jest ten okres w działalności Batmana, czym jest „Długie Halloween” jako takie. To ten moment, gdy po jego debiucie namnożyło się w Gotham łotrów w kostiumach, których – jak sugeruje fabuła serii – Batłomiej aktywował. To bardzo ciekawa i fundamentalna dla idei Mrocznego Rycerza teoria, więc autorzy mocno eksploatują ją w obu seriach. Ktoś ostatnio stwierdził w jednej z komiksowych dyskusji, że Loeb w życiu nie zrobił dobrego komiksu bez Sale’a. Być może i tu jego kreacja nie jest idealna, znajdą się w niej jakieś głupoty, które w finale zbliżają pierwszą odsłonę do czegoś na kształt przegiętego włoskiego giallo czy (przepraszam konserwatywnych batmanologów za obrazę majestatu) do rozdmuchanego do niedorzecznych rozmiarów odcinka Scooby Doo. Niemniej atmosfera w całej historii jest niesamowita i tak gęsta, że można ją nożem kroić. W rezultacie, mimo świadomości obcowania z czymś niedoskonałym, trudno się tymi komiksami nie zachwycać. Na szczęście „Mroczne zwycięstwo” jest pod tym względem pozbawione minusów „Długiego Halloween” i fabuła trzyma się w nim bardziej kupy.
Graficznie natomiast jest to specyficzny cartoon, czuć tu związki Tima Sale'a z kreskówkami, przy których pracował. Jak wspominałem już przy recenzji „Nawiedzonego rycerza”, to totalna groteska, za nic mająca realizm i wyobrażenia o realistycznym komiksie z Batmanem, nic a nic niepodobna do arcydzieła Millera i Mazzucchelli'ego. Odmienność jest właśnie największą siłą tego tytułu. Grafiki budują atmosferę, to one wciągają nas w wir „Długiego Halloween”, więc dostajemy robotę najwyższej próby jak na normy tego medium. Mimo kreskówkowości to jednak nie jest rzecz dla dzieci: komiksy, nawet baśniowe na tym poziomie, są też krwawe i pełne mroku. Jeśli byłbym majętnym wydawcą a Tim Sale wciąż by żył (świeć Eisnerze nad jego duszą), zatrudniłbym go do zilustrowania „Alicji w Krainie Czarów”. Od strony artystycznej komiksy Loeba i Sale’a są bowiem trochę taką Alicją. Tyle że ich krainę czarów zaludniają – prócz przeróżnych dziwolągów – silnorękie oprchy, uliczne gangi i skorumpowani policjanci.
Mimo przegiętej komiksowości grafik, narracja obrazem jest jednak bardzo filmowa. Pełno tu szerokich kadrów, ilustracji na całą stronę i storyboardowego fillingu, które najlepiej podziwiać w wydaniach Absolute lub polskiej, pozbawionej kolorów edycji Noir (niestety dostaliśmy tylko taką wielkoformatową wersję i to tylko „Długie Halloween”). Wydania służące mi dziś za podstawę, choć lekko powiększone, nie są na tyle spektakularne. Niestety, za ludzkie pieniądze zdobyć dziś „Dark Victory” w Absolucie nie sposób.
Oba albumy autorstwa Loeba i Sale mają dziś status kultowy i uznawane są za dużą inspirację dla filmowych wersji Batłomieja z trylogią Nolana na czele. To tu mocno nakreślona została Sofia Falcone Gigante, która odegrała nie tak dawno kluczową rolę w serialu o Pingwinie. Mimo iż coś tam można zarzucić tym komiksom (zdecydowanie mniej „Mrocznemu zwycięstwu”, ale jednak da się wbić szpilę scenarzyście) to dla mnie, oldskulowego fana Batłomieja, prawdziwa Biblia. To jest najzwyczajniej mój Batman. Nigdy nie czytałem lepszego, długiego komiksu o tym bohaterze i prawdopodobnie już nigdy nie przeczytam.
Warto już teraz zaznaczyć, czym jest ten okres w działalności Batmana, czym jest „Długie Halloween” jako takie. To ten moment, gdy po jego debiucie namnożyło się w Gotham łotrów w kostiumach, których – jak sugeruje fabuła serii – Batłomiej aktywował. To bardzo ciekawa i fundamentalna dla idei Mrocznego Rycerza teoria, więc autorzy mocno eksploatują ją w obu seriach. Ktoś ostatnio stwierdził w jednej z komiksowych dyskusji, że Loeb w życiu nie zrobił dobrego komiksu bez Sale’a. Być może i tu jego kreacja nie jest idealna, znajdą się w niej jakieś głupoty, które w finale zbliżają pierwszą odsłonę do czegoś na kształt przegiętego włoskiego giallo czy (przepraszam konserwatywnych batmanologów za obrazę majestatu) do rozdmuchanego do niedorzecznych rozmiarów odcinka Scooby Doo. Niemniej atmosfera w całej historii jest niesamowita i tak gęsta, że można ją nożem kroić. W rezultacie, mimo świadomości obcowania z czymś niedoskonałym, trudno się tymi komiksami nie zachwycać. Na szczęście „Mroczne zwycięstwo” jest pod tym względem pozbawione minusów „Długiego Halloween” i fabuła trzyma się w nim bardziej kupy.
Graficznie natomiast jest to specyficzny cartoon, czuć tu związki Tima Sale'a z kreskówkami, przy których pracował. Jak wspominałem już przy recenzji „Nawiedzonego rycerza”, to totalna groteska, za nic mająca realizm i wyobrażenia o realistycznym komiksie z Batmanem, nic a nic niepodobna do arcydzieła Millera i Mazzucchelli'ego. Odmienność jest właśnie największą siłą tego tytułu. Grafiki budują atmosferę, to one wciągają nas w wir „Długiego Halloween”, więc dostajemy robotę najwyższej próby jak na normy tego medium. Mimo kreskówkowości to jednak nie jest rzecz dla dzieci: komiksy, nawet baśniowe na tym poziomie, są też krwawe i pełne mroku. Jeśli byłbym majętnym wydawcą a Tim Sale wciąż by żył (świeć Eisnerze nad jego duszą), zatrudniłbym go do zilustrowania „Alicji w Krainie Czarów”. Od strony artystycznej komiksy Loeba i Sale’a są bowiem trochę taką Alicją. Tyle że ich krainę czarów zaludniają – prócz przeróżnych dziwolągów – silnorękie oprchy, uliczne gangi i skorumpowani policjanci.
Mimo przegiętej komiksowości grafik, narracja obrazem jest jednak bardzo filmowa. Pełno tu szerokich kadrów, ilustracji na całą stronę i storyboardowego fillingu, które najlepiej podziwiać w wydaniach Absolute lub polskiej, pozbawionej kolorów edycji Noir (niestety dostaliśmy tylko taką wielkoformatową wersję i to tylko „Długie Halloween”). Wydania służące mi dziś za podstawę, choć lekko powiększone, nie są na tyle spektakularne. Niestety, za ludzkie pieniądze zdobyć dziś „Dark Victory” w Absolucie nie sposób.
Oba albumy autorstwa Loeba i Sale mają dziś status kultowy i uznawane są za dużą inspirację dla filmowych wersji Batłomieja z trylogią Nolana na czele. To tu mocno nakreślona została Sofia Falcone Gigante, która odegrała nie tak dawno kluczową rolę w serialu o Pingwinie. Mimo iż coś tam można zarzucić tym komiksom (zdecydowanie mniej „Mrocznemu zwycięstwu”, ale jednak da się wbić szpilę scenarzyście) to dla mnie, oldskulowego fana Batłomieja, prawdziwa Biblia. To jest najzwyczajniej mój Batman. Nigdy nie czytałem lepszego, długiego komiksu o tym bohaterze i prawdopodobnie już nigdy nie przeczytam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz