poniedziałek, 6 stycznia 2025

Sandman. Teatr Tajemnic. Wagner/Davies

 


Vertigo niedługo wraca, ale przecież nigdy nie umarło. Wpływ tej oficyny na rozwój komiksów dla dorosłych jest wciąż ogromny. W katalogu wydawcy znajduje się jeszcze sporo nieopublikowanych u nas komiksów z tej stajni. Od lat marzyłem, żeby przeczytać dokładnie ten jeden tytuł. Wiąże się z nim bowiem ciekawa historia wydawnicza.


To właśnie tego Sandmana – patrzącego na Was z okładki, pochodzącego ze złotej ery – miał pisać Gaiman, gdy został zaproszony przez DC do współpracy. Wyszło inaczej, stworzył swoje autorskie dzieło, kradnąc tylko tytuł od tego bohatera. Pomysł na odświeżenie Sandmana w masce pozostał więc chwilę niezrealizowany, a można było jeszcze ten koncept spieniężyć. Ostatecznie serię przygarnął dość ceniony Matt Wagner.


Od razu walę z grubej rury: komiks ten miał odświeżać pewien koncept i zrobił to całkiem nieźle, niestety od czasu publikacji sam już stał się ramotką i pod względem poziomu jest to nieco gorsze Vertigo. Nie oznacza to zupełnie, że opowieść o Sandmanie w masce przeciwgazowej jest zła, nie. Ma za to określony target: kolekcjonerów starego dobrego Vertigo i fanów oldskulowej pulpy.


Sandman w masce nie ma supermocy. Jest dość majętny, jak Batłomiej, i używa różnych rodzajów gazu do usypiania bądź wyciągania zeznań od złych ludzi. Sama postać od strony desingu wygląda do dziś bardzo atrakcyjnie i do bólu pulpowo. Nic tylko cisnąć z nią przyzwoite historie.


Matt Wagner dał zdecydowanie radę i napisał całkiem dobre czytadło w swojej kategorii. To pulpa dość mocno osadzona w konkretnym czasie, czyli zaraz po zniesieniu prohibicji. Całkiem sprawnie opowiedziane czytadło, trochę noir, trochę dzieło zapatrzone w Shadowa, Spirita i oldskulowego Batmana. Złoczyńcami nie są jednak zazwyczaj super-łotrzy, a znajdujące się totalnie na ulicznym levelu zagrożenia jak triady (najfajniejszy fabularnie moment) i inne gangi. To wszystko tu działa, gra i buczy, ale uczciwie dodam, że raczej nie zmiecie Was z planszy. Przy tym rzecz nie jest głęboko osadzona w uniwersum DC. Sandman od Gaimana pojawia się w jednym ze snów bohatera i to właściwie wszystko, co wzięto z tego uniwersum.


Rysunki w większości to rzemieślnicza robota. Wyjątkiem jest jeden story arc, rysowany przez młodego wówczas Guya Davisa. I tylko ten fragment jest plastycznie ciekawszy. Inna sprawa, że grafy Davisa zostały najzwyczajniej zniszczone przez niepasujące do jego stylu nakładanie tuszu, co czyni nawet ten aspekt nieco spartolonym. Wszystko ratuje kilka pięknie skomponowanych plansz, na których Davis pokazuje, jak umie rozrysować sekwencyjność danych scen. Po namyśle stwierdzam, że najpiękniejsze są tu jednak okładki. Zarówno regularne jak i limitowane, załączone na końcu tomu. Mają coś w sobie z roboty Dave'a Mckeana do „Sandmana” Gaimana, ale przy tym posiadają swój autorski sznyt.


Czytałem kilka komiksów Wagnera. Lubię go, ale nie okłamujmy się: nigdy nie osiągnął mistrzowskiego poziomu. Tu dodatkowo nie rysuje, co można uznać za minus, bo bankowo świetnie oddałby tę atmosferę. Autor nie stronił jednak od solidnego przedstawienia realiów, w których dzieje się fabuła, wkładał w usta postaci niewygodne, niepoprawne politycznie kwestie ukazujące mentalność ówczesnego społeczeństwa, przez co komiks dużo zyskuje na tym poziomie. Poza tym jednak – jak już wspomniałem we wstępie – to komiks, który się zestarzał i od strony warsztatu tak już się tego nie robi.

Ronin. Frank Miller.

 


To jest mój drugi raz z „Roninem” i powiem szczerze, że zapamiętałem go jako twór gorszej jakości. Może więc trzeba do tego albumu dorosnąć i doczytać na spokojnie o tym, jaki wpływ miał na medium, zanim się go wyleje z kąpielą. Owszem, widziałem recenzje tego komiksu, które zarzucają mu, że się zestarzał. Niemniej nie zgadzam się z nimi i dla mnie to nadal zjadliwa pozycja, nie tyko zmurszała ramota dla starych nerdów. Acz sam takim staruchem oczywiście jestem i może dlatego dziś bardziej doceniam ten komiks.


Tworzony na przełomie 1983 i 1984 roku „Ronin” to przede wszystkim komiks ważny na kilku poziomach. Po pierwsze, to rzecz istotna dla ewolucji dostępu artystów pracujących dla majorsów do praw autorskich do swoich prac, bo Miller ugrał w umowie wszystko, co tylko się wtedy ugrać dało. Po drugie, to dzieło ważne dla rozwoju cyberpunka, bo ukazywało się dokładnie w tym samym czasie co „Neuromancer” i poruszało podobną tematykę. Nie można też bagatelizować faktu, że rzecz była znacząca w rozwoju tego, co nazywa się „powieścią graficzną” jako formatu wydawniczego. Owszem, komiksy poszły ostatecznie na półki bez grzbiecików, ale ponoć mało brakowało, by je miały. „Powrót Mrocznego Rycerza” już poszedł ten krok dalej. Po czwarte to rzecz, z której czerpali garściami autorzy innych dzieł, zaczynając od twórców „Żółwi Ninja”, a kończąc na „Samuraju Jacku” Genndy'ego Tartakovsky'ego.


Sam „Ronin” natomiast też czerpie z kilku źródeł. Najwyraźniejsze wyłapane przeze mnie nawiązania to komiksy Moebiusa, ukazujące się wówczas w magazynie Heavy Metal i słynna manga „Samotny wilk i szczenię”. Prawdopodobnie autor miał też jakiś dostęp do kina samurajskiego, ale to aż tak bardzo nie rzuca się w oczy. Więcej tu malarstwa Japonii. Graficznie widać te wpływy bardzo, a wciąż młody Miller buńczucznie nie bał się kraść i przetwarzać motywów, które zobaczył u starszych kolegów i w klasyce malarstwa. Tworzy więc dzieło niejako złożone z cytatów, a przy tym świeże i wizjonerskie. Do bólu postmodernistyczne. Owszem, osobiście z tamtych czasów wolę pracę Franka przy „Daredevilu”, ale „Roninowi” nie mogę odmówić uroku i przede wszystkim rozmachu.


Historia przeniesienia się Samuraja bez pana z feudalnej Japonii do cyberpunkowego świata sztucznej inteligencji dalej trzyma się nieźle. Nawet jeśli Miller ma na koncie lepsze komiksy, to to jest rzecz dalej aktualna. Graficznie nie jest idealnie, ale plansze malowane (z tego co pamiętam) tradycyjnymi japońskimi pędzelkami wciąż potrafią przykuć oko konesera. Szczególnie te, na których widać, jak dobrze Miller rozgryza sekwencyjność. Nie robi tego zupełnie w filmowy sposób, tylko myśli o tych obrazkach jak o komiksie. Rozumie język medium i świetnie to wykorzystuje.


Wiem, że zarówno Millera jak i tego komiksu można nie cenić (sam mam sporo do zarzucenia Frankowi), ale według mnie trzeba oddać cesarzowi co cesarskie. „Ronin” jest jednym z ważniejszych wznowień zeszłego roku, naczekaliśmy się na nie za długo. Nie wiem, czy to dobrze, że nie pokuszono się o wydanie w przynajmniej lekko powiększonym formacie DC Deluxe, bo rzecz wyszła bez fajerwerków, a jest tu kilka zwalających z nóg plansz. W każdym razie cieszmy się tym, co mamy. Tak, dobrze myślicie: chcecie mieć „Ronina” w kolekcjach.