Nadejszla wiekopomna chwila. Pierwszy gościnny występ w historii Arkham. Postanowiłem umieścić tekst Lilandry nt Spiritual Front z kilku względów - po pierwsze, sam nigdy nie uległem "czarowi" tej kapeli i słucham właściwie tylko płyty z ORE (klik). Po drugie, zagląda tu dużo ludzi zainteresowanych NFem i zapewne są ciekawi mojego zdania... a ja zdania nie mam. Słuchałem tylko kawałka promującego i jedyne, co przyszło mi do głowy po odsłuchu to "kto niby ma być targetem tego tworu?". Druga fala NF przyciągnęła dużo nowych słuchaczy. Często przyszli do nas z dziwacznych rejonów (jak widzę last fmowe playlisty ludzi słuchających Rome to mi włosy dęba stają). Zastanawiam się, kogo może zwabic nowe SF i ogarnia mnie lęk.... Ale wracając do tematu... przed państwem Lilandra: U fanów wcześniejszych dokonań Spiritual front, bądź neo/darkfolku w ogóle, nowy album tej formacji może wywołać reakcję dwojakiego rodzaju: skrajnie negatywną albo negatywnie obojętną . Nie przewiduję innych, bo ta płyta jest po prostu cholernie słaba, natomiast wybór z dwóch powyższych, zależy od oczekiwań, z którymi zasiadamy do odsłuchu.
Powiedzmy sobie szczerze: już Armagedon gigolo było popowe. Z tym że był to pop dobry, mroczny, ziejący włoskim westernem, gangsterską noir'ową balladą i dużą dozą nihilizmu ...
Co zatem jest nie tak z nową płytą? Po pierwsze piosenki są słabsze, po drugie - i najważniejsze - nawala produkcja. Cukier, lukier, umpa umpa, mega-popowe aranże... i nawet standardowe zabawne obrazoburcze teksty, oraz niewątpliwie znakomita barwa głosu wokalisty, nie są w stanie tego zrównoważyć. Poza tym, poziom kiczu osiąga wyżyny, nie twierdzę że wcześniej go nie było, ale pasował do wizerunku. Teraz już nic do niczego nie pasuje.
Album zaczyna się od utworu singlowego, do którego powstał teledysk z dużą ilością nagich ciał i pocierania tychże, i już jest źle... słodka muzyczka, dziwaczna ugrzeczniona barwa głosu oraz nagły nawrót koszmarnego akcentu. Zbyt popowe dla fana neofolku, zbyt dziwaczne dla fana popu, nie jestem w stanie wskazać targetu dla tej muzyki. Zresztą już klip mówi że Spiritual front uderza w mainstreamową widownię: włosy na żelu, makijaż, twarz oświetlona niczym w starych klipach Varius Manx, trendy tatuaże...
W utworze kolejnym mamy smyczki i "klimat", Hellvis prawie osiąga falset - jest strasznie, przede wszystkim bezbarwnie, nawet jeśli spodziewać się tylko popu. Dalej jest ciut lepiej, ale to pewnie dlatego że mamy do czynienia ze starszą piosenką: "My erotic sacrifice" pochodzi z albumu-tributu dla Piera Paolo Pasoliniego, i gdyby nie odrobinę delikatniejsza forma, mógłby to być odrzut z sesji do płyty poprzedniej (kto wie, może jest). Dalej jest gładko, bez jaj i polotu, trochę kabaretu, trochę popłuczyn po darkfolku, i w ten sposob docieramy do "German boys". Gdyby nie forma całej płyty, pomyślałabym że to dobry żart, zwłaszcza że tekst jest zabawny, ale w tej sytuacji... powiem tyle: nawet Pet shop boys ma większy wykop.
Po tej traumie, nic już nie jest nam straszne, więc kolejne piosenki jakoś tam wchodzą: "Odete" ma dość ładną melodię, i nie aż tyle lukru, więc da się słuchać, "Black dogs of mexico" to dynamiczna pioseneczka, do której po kilku głębszych można potupać nóżką albo zatańczyć na wiejskiej potańcówce. To samo można powiedzieć o dwóch kolejnych utworach, jednym uchem wlatują, drugim wylatują, nawet próby urozmaicania melorecytacją czy damskimi chórkami, nie są w stanie ożywić tych bardzo "dynamicznych" piosenek. Dość ciekawa jest za to nowa wersja utworu "Cold love in a cold coffin", który wcześniej znalazł się na splicie z zespołem Naevus, jest szybciej, bardziej rytmicznie, w sumie nieźle - no ale to w końcu znowu starszy utwór...
Płytę wieńczy "Overkilled Heart" duet z panią o nazwisku Sonja Kraushofer, jak wyguglałam - wokalistką pop-gotyckiej kapeli L'Âme Immortelle ... piosenka jest tak słaba, że aż mowę odbiera. Byłaby to dobra propozycja dla jakiejś pary znakomitych polskich wokalistów na koncercie Premier w Opolu, serio.
No i wracamy do dwóch reakcji po przesłuchaniu tej płyty: jeśli spodziewamy się ciekawego, eklektycznego i mrocznego włoskiego popu w rodzaju Armagedon gigolo - zawód będzie gigantyczny. Jeśli zaś, nauczeni doświadczeniem w postaci koszmarnego singla, spodziewamy się tego, ku czemu ten zespół zdążał, odkąd zaczął sukcesywnie odrzucać neofolkową stylistykę - trochę się pokiwamy, stwierdzimy że jest parę chwytliwych melodii, kilka ech wcześniejszych dokonań, a następnie pozbędziemy się tej płyty bez żalu. Jest to, jak już mówiłam, muzyka bez łatwych do określenia odbiorców. Na Vivie tego grać nie będą, w radiu też zapewne nie, bo etykietka alternatywnej kapeli pozostala (czego przykładem chociażby zaproszenie na tegoroczny Industrial (!) festiwal), a osoby zainteresowane neofolkowo-martialową stylistyką odrzuci popowość i płytkość. Sam lider określa tę muzykę jako suicide pop, pewnie liczy że ktoś popełni po tym samobójstwo, co obecnie nie byłoby takie znów dziwne... Kolejna rzecz to bardzo długi czas, który przyszło nam czekać na nowy album, bowiem kilka piosenek na nim zawartych zespół grał na koncertach już od 2007 roku, i zapewne wtedy ta płyta miała się oryginalnie ukazać... czy to by coś pomogło, ciężko powiedzieć, pozostaje mieć nadzieję że w wersji live nowe piosenki zabrzmią trochę lepiej.
A akurat niedawno słuchałam sobie solowych występów Salvatoriego, z listopada zeszłego roku (dla zainteresowanych np.
klik ), z materiałem z Armagedon gigolo, i było naprawdę znakomicie... Bardzo przykre. Bardzo.
Tekst by
Lilandrah