Czyżby przyszła pora na krytykanckie żniwa? Z uporem maniaka czekałem tylko, aby móc się przysrać do bardzo udanej serii. Do trzech razy sztuka, skoro pierwszy tom zwalił mnie z nóg, a drugi przytrzymał za ramiona przynajmniej w pozycji lekko przykucniętej, na następny powinienem już móc patrzeć z góry. Tendencja spadkowa ma bowiem w zwyczaju przyspieszać, a w przypadku fabuły bezpośrednio podejmującej wątki po wielkim, superbohaterskim evencie jakość powinna zaryć w podłoże z kilotonowym impetem, prawda?
„Nightwing. Czas Tytanów. Tom 3” niemalże groził mi perspektywą konieczności zaznajomienia się z „Mrocznym Kryzysem”, a moja naturalnie buntownicza natura przykazała wziąć forsujących kompletyzm fabularny włodarzy DC pod włos i wyszedłem na tym całkiem nieźle. Wobec tego od razu zaznaczam: nie musicie wydawać tracących na wartości cebulionów na inne komiksy, by kontynuować serię autorstwa Toma Taylora. Trochę obecnej draki wynika z odwaleń dokonanych w ramach innych tytułów, ale tego kontekstu skutecznie doszukacie się na zasadzie domysłów napędzanych drobnymi dawkami ekspozycji. To zdecydowanie plus, choć niestety tylko w kategorii skutecznych rozwiązań problemów, które mogły w ogóle nie zaistnieć. Dzieje Dicka Graysona powinny zostać wątkowo hermetyczne.
Ku mojemu zaskoczeniu tom otwiera bezpośrednia kontynuacja najbardziej bzdurnego (choć miłego w odbiorze) fragmentu poprzedniego zbioru, czyli afery z fanbojującym Nighwinga impem z piątego wymiaru i biedną dziewczynką, co to jej ojciec duszę z demonami przehandlował. W efekcie pięknolicy akrobata wpierdziela się do piekła z misją ratowania małolaty i cel ten osiąga, przynajmniej częściowo, z wykorzystaniem biurokratycznych kruczków. Prosta historia z udziałem większej ilości peleryniarzy, ale szturchnięta kijem oryginalnego podejścia i humoru na tyle trafnie, że smród wtórności się z niej nie wydziela.
Potem jest lepiej, a jeszcze później robi się gorzej. Niestety to „jeszcze później” objętościowo gniecie fajniejsze fragmenty. Taylor wpierw wzbudził moją nadzieję street-levelową eskapadą w towarzystwie Baśki Gordon. Trącało to nawet szansą na powrót do klimatu pierwszego tomu i eksploatacją największej zalety całego runu, czyli jednej z najbardziej naturalnych i nietoksycznych relacji romantycznych w historii całego superbohaterstwa ever. Zamiast brnąć w kierunku tak łatwo osiągalnego sukcesu, Taylor musiał jednak (za nakazem szefostwa jak mniemam) wrócić do kwestii marynistycznych tajemnic Blüdhaven i zrobić z Dicka etatowego pirata na usługach swojej byłej. Fajnie poszerza się tu lore miasta, chemia między bohaterami jest napisana świetnie, niby nie ma na co narzekać. Mimo to nie byłem w stanie się tą historią przejąć, jej klimatyczne oderwanie od reszty runu wymiotło mi z czaszki sporo nagromadzonego wcześniej zachwytu. Poza główną osią scenariusza są też ścieżki poboczne, mniej istotne, ale nie zgłębiam ich, bo na ostateczne odczucia nie miały u mnie żadnego wpływu.
Wspomniany przed chwilą highlight tomu miażdży też wizualnie. Bruno Redondo na wiecznym propsie, nawet jeśli zwykle nie lubię sterylnego, trykociarskiego rysowania. Facet jest mistrzem języka komiksu, a i pojedyncze ilustracje traktuje z pietyzmem czyniącym z nich małe, pop-artowe perełki. Tym razem w ramach popisu walnął cały rozdział z oczu Nightwinga i choć pewnie nie jest to totalne nowatorstwo, to w rękach innego rysownika taki zabieg pewnie by się nie udał. Tu było efektowne i efektywne zarazem, choć ujęta z bocznej kamery sekwencja z tomu pierwszego nadal wypada lepiej. Sporo tu też, między innymi, ilustracji od Travisa Moore i Stephena Byrne na poziomie zadowalającym, przy czym pierwszy nieco wyróżnia się bardziej charakterystycznym stylem, ale obaj fajerwerkami po oczach nie walą. Dobra robota i tyle.
Bardzo porządne superhero moi drodzy. Sporo niewykorzystanego potencjału napoczętego zarówno w częściach poprzednich, jak i nawet w ramach tego albumu, ale totalnie przysrać się jednak nie mogę. W ogólnym rozrachunku mogło być gorzej. Ba, wręcz spodziewałem się, że będzie gorzej i w przypadku każdej innej serii tak pozytywne zaskoczenie byłoby powodem do radości, a tu ostatecznie troszkę mi smutno. Choć drugi tom nie doskoczył do powalającej jakości pierwszego, to nadal rozstawiał gatunkową konkurencję po kątach. Trójeczka za to, co przyznaję z żalem, staje w jednym rzędzie z kolegami uparcie unikającymi wychodzenia przed szereg miałkiej bylejakości. Gdyby nie talent Toma Taylora, byłby to paździerz, a tak mamy tylko prezentację niższej formy od twórcy słusznie wzbudzającego większe oczekiwania. Do końca jego runu został nam już chyba tylko jeden zbiór i nie mogę powiedzieć, bym wiązał z nim szczególnie wielkie nadzieje.
Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz