Złożony z sześciu zeszytów spin-off batmańskiego, halloweenowego cyklu autorstwa Loeba i Sale'a wjechał na sklepowe półki. „Catwoman: Rzymskie Wakacje” to historia wypadu Catwoman do Rzymu, umiejscowiona gdzieś między „Długim Halloween” i „Mrocznym zwycięstwem”. Od razu mówię: rzecz jest więcej niż dobra. Może nie wybitna fabularnie ze względu na pewne ograniczenia i nieco – że tak brzydko powiem – komiksowe uproszczenia, za to od strony graficznej zdecydowanie genialna.
Oczywiście nie będę na siłę polecał tego komiksu. Zaznaczę od razu: jeśli nie lubicie kobiet rysowanych przez Tima Sale'a, nie macie tu czego szukać. Owszem, to nie bat-porno, ale rysownik wycisnął duży potencjał zmysłowości i erotyki jaki tkwi w postaci naszej ulubionej kotki i sprawił, że jego Selina Kyle jest jedną z najgorętszych lasek w historii medium. Fabularnie, w najlepszych momentach (jak relacja Catwoman i Ridlera), jest lekko i z humorem. Mimo iż czasem Loeb uderzał w ciemniejsze, smutniejsze rejony życia bohaterki, to w gruncie rzeczy nastawcie się na niezobowiązującą rozrywkę z lekką nutką noirowej narracji.
Jak wskazuje tytuł tomiku, akcja dzieje się głównie w słonecznej Italii. Rzecz jednak nie udaje europejskiego komiksu czy kina, odnosi się raczej do klasycznych, hollywoodzkich produkcji; dajmy na to filmów z Audrey Hepburn, co podkreśla seria fantastycznych okładek nawiązująca do starych plakatów. Zresztą sam album to mistrzostwo designu i między innymi dlatego warto mieć ten komiks na półce. To zwyczajnie ładny przedmiot.
Kocham od razu rozpoznawalny cartoon Tima Sale’a, czemu dawałem wyraz już wiele razy. Na tym poziomie nic się nie zmieniło. Może odrobinę mniej tu mroku i grotechy, a więcej luzu i zjawiskowo pięknej Seliny, ale graficznie to bezsprzecznie najwyższa półka. Dodatkowo komiks kolorował nikt inny jak Dave Stewart, czyli najbardziej rozchwytywany kolorysta w branży. W tym albumie pokazuje rogi i ugruntowuje swoją niezachwianą pozycję absolutnego mistrza kolorów. Jako człowiek, który nie tworzy komiksów, jestem trochę zdezorientowany. Wyczytałem bowiem, że barwy zostały nałożone przy pomocy komputera, a w życiu bym tego nie stwierdził, jeśli miałbym kierować się efektem wykonanej pracy. Jest tu wiele warstw i cieni, sugerujących raczej ręczną, malarską robotę. To moi drodzy jednak cyfra, ale wykorzystana w iście mistrzowski sposób. Duet graficzny Sale & Stewart to więc zdecydowanie dream team, który już nigdy się nie powtórzy.
Muszę na koniec, z kronikarskiego obowiązku, zaznaczyć, że jestem zaskoczony pewnym elementem składowym. Mianowicie troszkę dziwi mnie forma wydania, inna od poprzednich części: tu jest grafika pod obwolutą, w poprzednich odsłonach było tylko quasi–płótno. Ten brak konsekwencji to jednak drobny szczegół, dzięki któremu upchnięto w polskim wydaniu dwie okładki. Sygnalizuję jedynie tym z Was jeszcze czekającym na zakup: bierzcie nowe wydania tego cyklu, niedługo będą wznowione. Wszystko wskazuje bowiem na to, że pod obwolutką znajdziecie wodotryski.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz