niedziela, 29 maja 2011

Bractwo winnego grona - John Fante





Znać biografię Johna Fante, to tak jakby znać fabułę większości z jego powieści. Oszczędne, nieobszerne książeczki, poruszające zwykle te same tematy, które potrafią jednak naprawdę zaczarować. Największym jego fanem był Charles Bukowski, który doprowadził do ponownego wydania powieści swojego mistrza, gdy ten był już u kresu życia. W roku 1977, kiedy z powodu cukrzycy amputowano mu obie nogi, wydał swoją przedostatnią powieść - Bractwo winnego grona.

Bohaterem charakterystycznym dla twórczości Fante jest jego alter ego Arturo Bandini, syn włoskich imigrantów, pragnący zostać pisarzem. Można sądzić, że bohaterem Bractwa winnego grona jest jego starsza wersja, uznany i niepozbawiony cynizmu pisarz w średnim wieku Henry Molise, który powraca do rodzinnego miasteczka, by spotkać się ze swoją szaloną, włoską rodziną. Powieść traktuje o akceptacji bolesnych wspomnień i pojednaniu, jednak dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o odchodzeniu starego, barwnego świata na rzecz zunifikowanej, nijakiej rzeczywistości. Nie da się ukryć, że ojciec bohatera Nick Molise, to kawał sukinsyna, uparciucha, egoisty i tyrana, przez całe życie delektującego się winem i hazardem, mającego dobro rodziny w głębokim poważaniu. Wraz ze swoimi przyjaciółmi, członkami tytułowego bractwa (mówiąc mniej poetycznie: pijakami) nieustannie tęskni za dniami swej chwały, które starość odesłała precz. Praca, przygoda, oddawanie się przyjemnościom, to sens jego życia, wbrew rozsądkowi, odpowiedzialności, własnemu i cudzemu dobru. Nie przejmuje się chorobą, gardzi wyrzeczeniami, śmierć w szpitalu jest poniżej jego godności. Mimo wad, wzbudza podziw dla konsekwencji w szalonych, często głupich uczynkach i wyborach.

Starsze pokolenie żyje dalej w swoim włoskim świecie, pachnącym rozmarynem i bazylią, z własną hierarchią i absurdami. Natomiast młodzi są dużo bardziej zamerykanizowani: jeden syn martwi się tylko o pieniądze i drży o posadę w banku; drugi jest w stanie każdego zostawić na lodzie, jeśli akurat leci ważny mecz bejsbolowy. Ze starej kultury zostało chyba tylko zamiłowanie do niebiańskich włoskich potraw, wyczarowywanych przez matkę. Dużo zwyczajniejsi, a przez to nijacy, pozbawieni charakteru, wyposażeni w banalny, powszechny zestaw wad. Brak im fantazji, niepowtarzalności i dumy ojców. Jako wyraźny symbol tego podziału odczytuję cmentarz w miasteczku, dzielący się na dwie części: starą - baśniową krainę, wypełnioną ozdobnymi nagrobkami, groteskowymi, marmurowymi figurami i bujną roślinnością, oraz nową - bezpłciową, sterylną, z prostymi płytkami nagrobnymi i skoszonym trawnikiem. Do tego drugiego świata został przeniesiony stary Nick Molise po śmierci: do trumny uróżowiono mu twarz i wygładzono bruzdy "tryumfu i porażki". Taki jest ten nowy świat, tak samo pełen wad, ale pozbawiony przypraw i prawdy.

Jak mówiłam, Fante oparł właściwie całą twórczość na własnej biografii i doświadczeniach, potrafił w niesamowicie prosty i mocny sposób przedstawić swoje nostalgiczne opowieści o codziennych sytuacjach i uczuciach. Trudno opisać na czym polega urok jego prozy - jest jak prosta, ale czarująca melodia - nie stara się nas oszołomić rozbudowanymi opisami i zawiłymi metaforami, a jednak jest pełna odcieni i refleksji. Chociaż bohaterem jego powieści jest zwykle pisarz, literatura jest gdzieś na obwodnicy jego świata, ważniejsze jest życie: poszukiwanie szczęście, rozczarowanie, kłótnie i ból. Bractwo winnego grona jest niezwykle dojrzałą powieścią, pisaną z punktu widzenia osoby, która wiele wycierpiała, a mimo to nadal potrafi cieszyć się procesem tworzenia. Wspaniale jest czytać twórczość człowieka, dla którego pomiędzy życiem i literaturą jest znak równości.



KUP

(I Pył i Bractwo. Zapraszamy.)


Tekst by
Lilandrah

niedziela, 22 maja 2011

Wyspa Burbonów. Rok 1730 - Appollo i Lewis Trondheim







Szał na piratów trwa. Gdy przeglądam newslettery z księgarni internetowych, dość często widzę kolejne "wielkie" nazwiska literackich wyrobników - czy to piszących na co dzień fantasy czy to horror - którzy dla zysku wciągnęli na maszt piracką banderę. W kinach od niedawna gości czwarta część hollywoodzkiego tasiemca z Johnnym Deppem. U mnie kontrapunkt dla tej produkowanej masowo pulpy: Wyspa Burbonów.

P
iszę kontrapunkt, bo Wyspa Burbonów mimo tego, że podpiera się tematyką piracką, to ostatecznie jest komiksem odległym głównemu nurtowi i innym niż można by się spodziewać. Wbrew temu, co sugerowałaby tematyka, nie jest to rzecz wpasowująca się w ramy kina nowej przygody. To raczej kameralna i nostalgiczna opowieść zajmująca się końcem pewnej epoki. Tytułowa Wyspa Burbonów to miejsce gdzie osiedliły się objęte amnestią wszelkie szumowiny z wód karaibskich. Autorzy przypatrują się temu, jak piraci reagują na schyłek swego świata i jak traktują zrodzony za ich życia romantyczny mit. Jedni dawno zapomnieli kim byli, siedzą w bujanych fotelach i bogacą się na plantacjach kawy, inni stali się pijaną karykaturą tego, czym byli kiedyś, a jeszcze inni nie mogąc się pogodzić z nową rzeczywistością żyją przeszłością i wykorzystują związany z prosperowaniem wyspy problem niewolnictwa po to, by świat w koło nich znów zapłonął.



Owa piosenka, tycząca się bodaj AKowców ma całkiem podobny wydźwięk...


Nie uświadczymy tu jednak morskich bitew, rabunków, podpaleń i gwałtów. Nawet jeśli się pojawiają wzmianki o tego typu wyczynach, to są już tylko podkoloryzowanymi historiami przekazywanymi z ust do ust... zupełnie jak wątek pojmania i stracenia legendarnego pirata - Kapitana Myszołowa - wokół którego napisana jest cała opowieść. Autorzy celowo ani razu nie pokazują postaci Kapitana, przez co jeszcze dosadniej podkreślają, że jest on już tylko legendą, opowieścią, staje się "mitem za życia". Co ciekawe, obok Ran Wylotowych to kolejny komiks, w którego warstwie literackiej można odnaleźć ten chwyt narracyjny (znany choćby z literatury). Wg mnie, w konwencji Wyspy Burbonów wypada on z jednej strony zdecydowanie naturalniej, z drugiej dużo bardziej trafnie i symbolicznie. Widać, że nie jest tylko efektowną zagrywką formalną, ale przemyślanym zabiegiem i kluczem do odczytywania wydźwięku całej historii.


(kliknij aby powiększyć)

Warstwa graficzna również odbiega od tego, czego moglibyście się po "komiksie pirackim" spodziewać. Ze wstydem wyznaję, że to moje pierwsze spotkanie z Trondheimem. Nie da się powiedzieć, że jego styl w jakikolwiek sposób przypomina rysunki Stana Sakai, ale zamysł użycia animorfów przy tego typu historii daje ostatecznie bardzo podobny efekt. Przyznam, że rozbroił mnie kompletnie aestetyczny styl rysunku Francuza - w wielu aspektach podobny do tego, jaki znajdziemy w recenzowanym przeze mnie niedawno Cafe Budapeszt, ale jeszcze bardziej niechlujny i nieczytelny. Nieczytelny już nie tylko w planach totalnych. Najpierw mamy uczucie, że widzimy nieudolne bazgroły, ale gdy zaakceptujemy tę konwencję ... to, co zastosował Trondheim daje nam wrażenie "czytania kadrów", bo trzeba chwilę poświęcić, żeby zrozumieć co na nich jest. Biorąc pod uwagę to, że większość akcji dzieje się w gęstej dżungli, efekt tego zabiegu jest powalający.


(kliknij aby powiększyć)

Jak wspomniałem na początku, Wyspa Burbonów to komiks inny, niż można by się spodziewać. Lojalnie uprzedzam, że nie jest komiksem wielkim... a jego realizacja i wydźwięk daleki jest od rozmachu, który utożsamiany jest zazwyczaj z arcydziełami (i nie mówię tego tylko z perspektywy komiksowego medium). Nie zmusza do wielogodzinnych refleksji, nie zmieni Wam życia, pozostawi z niedosytem... Jest za to tworem bardzo oryginalnym i mądrze opowiedzianym, który mimo swej niepozorności urzekł mnie na tyle, że od tej pory będę o nim myślał jako o jednym ze swoich ulubionych komiksów.

W moim odczuciu seria wydawnicza Zebra to jedna z lepszych rzeczy jakie w ostatnich latach wyszły "spod Egmontu". Tanie, o lekko zmniejszonym formacie, czarno białe, dobrze wydane komiksy, celujące raczej w wyrobionego czytelnika. Czego chcieć więcej? Szkoda, że przez kryzys i cyrki z VAT-em seria przymarła na dłuższy czas... na szczęście , sądząc po ostatnich zapowiedziach, projekt był tylko zawieszony. W najbliższym czasie szykuje się w jego ramach coś specjalnego...

niedziela, 15 maja 2011

45-89 Comics behind the iron curtain. Komiks za żelazną kurtyną



"Na początku 1948 roku Polityka (serbska gazeta - przyp. Krzysztof ) napisała, że komiks uciekł do podziemia, gdzie zresztą jego miejsce. Komiksy miały być sprzedawane tajnie, za słone pieniądze, a ich celem jakoby było zatrucie umysłów najmłodszych, pokolenia, które dziś wychowuje się w nowym, zdrowym duchu, w kraju, w którym nie ma porywaczy ani gangsterów."


- Wzloty i upadki komiksu serbskiego
Zdravko Zupan


Książkę do recenzji udostępniło wydawnictwo Centrala. Bardzo dziękuję.



Gdyby wszędzie komiks rozwijał się w sprzyjających warunkach, opisanie rozwoju historii obrazkowych byłoby pewnie proste: "tu był publikowany Wilhelm Busch, więc tu komiks rozwijał się tak, a tak. Tu były wyraźne wpływy McCaya, a tu Dore... bla, bla, bla...". Nie wszędzie jednak było normalnie, a ogarnięcie tematu wcale nie jest takie proste.

W
omawianej przeze mnie książce publicyści z siedmiu krajów: Czech, Rumunii, Węgier, Serbii, Jugosławii, Słowenii i Polski próbują sportretować sytuację, w jakiej historie obrazkowe znalazły się w państwach będących pod dyktaturą kulturalną Związku Radzieckiego. Mimo tego, że na owych terenach komiks zazwyczaj rozwijał się świetnie przed wojną, to jako "symbol i narzędzie prania mózgu wykorzystywane przez zgniły imperializm" był w ZSRR i państwach satelickich najprościej mówiąc tępiony. Ze względu na hamowanie rozwoju formy (usuwanie dymków, udziecinnianie) miał zdecydowanie trudniej niż kino. Rozwijał się impulsywnie, wraz z historycznymi odwilżami, zmianami władzy - jednak cały czas był traktowany marginalnie, po macoszemu, przez co z trudem załapywał się na "upuszczanie pary z zaworu bezpieczeństwa".



(hiphopowy tribute dla klasycznego komiksu serbskiego o młodych partyzanckich kurierach Mirku i Slavku - acz tak do końca nie jestem pewien o czym traktuje tekst...)


Spośród wszystkich opisywanych najciekawiej i najobszerniej prezentuje się historia i specyfika prężnie rozwijającej się sceny serbskiej (dużo komiksu realistycznego, gatunkowego, a nawet specyficzny nurt fotostory - w tym takie cuda, jak stopklatkowa wersja Skarbu Sierra Madre Hustona!). Lecz z dumą muszę przyznać, że część poświęcona polskiemu komiksowi - sporządzona przez Adama Ruska - jest zdecydowanie najlepiej opracowana. Mimo wiążących go ram krótkiego artykułu, nie ogranicza się on do wypisania suchych informacji, a próbuje dociec co, jak, gdzie i dlaczego - i nie mówię tu tylko o faktografii, ale też o stronie formalnej. Czuć w tym tekście analityczny umysł autora i jego związki z myślą filmową (powoływanie się na Lubelskiego). Bardzo żałuję, że nie mogłem być na wystawie, której ten tekst towarzyszył (klik). Jeśli już mowa o stronie wizualnej, wypada wspomnieć, że jednym z głównych mankamentów książki jest właśnie brak odpowiedniej oprawy graficznej. Ilość ilustracji, jakie znajdziemy w środku jest niestety dość symboliczna. Komiks za żelazną kurtyną to rzecz wzmagająca dużo bogatszej, bardziej ekskluzywnej i wyczerpującej oprawy. Naprawdę przydałoby się uzupełnienie tekstów przykładowymi planszami twórców, o których mowa. Bez tego pozostaje nam nieustanne (i czasem bezowocne) korzystanie z internetowej wyszukiwarki grafiki. Oczywiście nie jest to zapewne wina wydawcy, a raczej problemu z prawami autorskimi i oszczędnością związaną z wąskim targetem tej publikacji.




(Praski urban legend, kilkakrotnie parafrazowany w czeskim komiksie
)


Na zakończenie dodam, że z historią komiksu w krajach Bloku Wschodniego wiąże się wiele ludzkich tragedii. Ja - osoba wychowana na Semicu, ale pamiętająca jeszcze wizyty w księgarniach z lat 80tych, reagowałem na to co tu wyczytałem z wielkim przejęciem. Najgorsze jest to, że momentami aż nadto dobrze widać w tym wszystkim analogię do dnia dzisiejszego. Dobrze wiem, jaka jest obecnie sytuacja, jak wygląda rynek i czytelnictwo. Jacy ludzie (często tylko pozornie i zarobkowo związani z kulturą*) są dziś odpowiedzialni za marginalizację i tępienie komiksu - wiem, jakie mogą być tego skutki i przyszłe losy medium, które przestaje być modne i na którym zależy coraz mniejszej ilości osób. Pszepaństwa. Oto nasz (mój) Katyń. I mówię to bez podśmiechujków. Ta książka to rzecz, która "powinna była się ukazać", ważna dla naszej tożsamości kulturowej i więcej warta niż sto pseudopatriotycznych komiksów**. Na półce powinien ją mieć każdy komiksiarz.



Wydanie nie jest nadzwyczajne. Mimo że książeczka ma grzbiecik to inaczej niż "broszurką" się jej nazwać nie da . W środku kilka ilustracji.





*Palenie Szopena, pominięcie komiksu na Europejskim Kongresie Kultury : klik, klik .
Wg mnie bardzo szkodliwe jest też postrzeganie komiksów przez pryzmat miernych i spłyconych ekranizacji
(najczęściej bez znajomości ich pierwowzorów). A czasami, o zgrozo, postrzeganie tych ekranizacji pozytywnie(pseudokrytyka filmowa! nie będą pokazywać palcem) i traktowanie ich jako zadowalający surogat...

**które wydają/tworzą chyba ludzie którzy - mimo diametralnie innych poglądów - wartość komiksu usilnie sprowadzają do martyrologicznego chłamu którego naczytali się za komuny .

czwartek, 5 maja 2011

Hawksmoor - Peter Ackroyd



"Rzeczywistość nie jest wcale taka zwyczajna, sir; umyka ci jako mgła umyka głupcowi, który chce ją uchwycić w palce."


Ciemne, drapieżne miasto, rytualne ofiary w fundamentach kościołów i okultystyczne zgromadzenia. To Londyn w XVIII wieku i dzisiaj. W powieści "Hawksmoor" Petera Ackroyda wydarzenia, mrok i zbrodnia przenikają przez cienką materię czasu, tworząc fascynującą układankę mieszającą historię z fikcją.

Ale zacznijmy od historii: na początku XVIII wieku w Londynie budowę sześciu (w powieści 7) nowych kościołów powierzono genialnemu, ale i ekscentrycznemu architektowi Nicholasowi Hawksmoorowi, będącemu uczniem Christophera Wrena. Oparte w znacznej mierze na kształtach starożytnego Egiptu, świątynie wraz z dwoma obeliskami, również zaprojektowanymi przez niego, tworzą na mapie specyficzny wzór, przypominający Oko Horusa. I tu wkraczamy na obszar fikcji i literatury. Rzecz rozpoczął Iain Sinclair, który sądził, że kościoły zaprojektowane przez Hawksmoora zawierają znaki i wzory satanistyczne o znaczeniu rytualnym. Na jego wierszu oparła się powieść Ackroyda, a oboma utworami zainspirował się Alan Moore tworząc "Prosto z piekła" (From Hell), w którym Kuba Rozpruwacz używa kościołów Hawksmoora do rytualnego mordowania swoich ofiar.

Akcja książki toczy się dwutorowo, wątki dzieli 250 lat, ale łączy krajobraz niesamowitej architektury Londynu, mrocznych i obrzydliwych zaułków, miejsc naznaczonych zbrodnią, przyciągających do siebie zło. Dla wprowadzenia zamieszania autor pozamieniał nazwiska, stąd Hawksmoor to nie nazwisko architekta tylko współczesnego detektywa, zaś postać oparta na jego życiorysie zwie się Dyer. Budując londyńskie kościoły, dokonuje on szeregu morderczych rytuałów, a w samych budynkach ukrywa symbole, które mają przekształcić świątynie chrześcijańskie w pogańskie sanktuaria, których prawdziwa natura pozostanie ukryta przez wieki. Te same morderstwa popełnione zostają we współczesności, co powoduje, że wydarzenia zaplatają się w warkocz. Wszystko ma swoje przystające odbicie w obu rzeczywistościach, zdania wypowiadane przez postaci przenikają przez pokolenia, jakby epoki znajdowały się obok siebie, przedzielone jedynie cienką ścianą, pokrytą siateczką pęknięć. Ma tu zastosowanie, sięgający starożytnego Egiptu, mit wiecznego powrotu, który mówi, że świat jest wciąż na nowo odgrywanym spektaklem, zapętlone wydarzenia zagryzają zęby na swoim ogonie jak wąż Uroboros. Tak samo wydarzenia w powieści: przenikają się, świat zatacza koło, imię ich jest Legion.

Archaizacja języka w częściach osiemnastowiecznych, naszpikowanych w dodatku wykładami z zakresu architektury, okultyzmu czy światopoglądu Oświecenia, skutecznie spowalnia lekturę. Eksperymentalna forma narracji - mieszająca pamiętnik architekta i eksploratora mrocznych sfer Nicholasa Dyera ze stosunkowo normalną opowieścią o XX wiecznym śledztwie detektywa Hawksmoora, z wtrąceniami w rodzaju sceny przedstawionej w formie dramatu czy mnóstwa ulicznych, często makabrycznych piosenek i rymowanek - sprawia, że można poczuć się zagubionym. Proza jest gęsta i zagadkowa, żadnych odpowiedzi nie dostaniemy na tacy, nawet tych, wydawałoby się, koniecznych w powieści z wątkiem kryminalnym.

Zakończę cytatem, w którym autor ustami Dyera, wyjawia chyba swoje założenie programowe odnośnie tej powieści :

"Gdybym był pisarzem, to starałbym się zagęścić potok mojego dyskursu, aby przestał być prosty i łatwy. [...] Posługiwałbym się zawiłymi zdaniami i dziwnie brzmiącymi terminami, żeby mowa moja jawiła się słuchaczom jako oślepiająca błyskawica, która na nowo wzbudzi w nich uczucia grozy, szacunku i pragnienia."

Zaiste, wzbudziła.

wtorek, 3 maja 2011

Lost Highway to Space Oddity : Bill Callahan - Apocalypse (2011)


Wspomniałem już o tym na Songs for Lovers and Gangsters, ale nie każdy tam zagląda, więc się powtórzę - Apocalypse to jedna z najlepszych płyt tego roku. Wysokie noty sypią się po serwisach muzycznych, więc pewnie większość z was już miała przyjemność się z nią zetknąć. W każdym razie u mnie właściwie nie opuszcza playera i słucham jej tak dużo, że mam potrzebę wspomnienia o niej tutaj.

Płyta została zarejestrowana "na setkę" - muzycy weszli do studia i po prostu zagrali cały przygotowany przez Billa program, opatrzony później nazwą Apocalypse. Materiał - w porównaniu do nagranego w 2009 Sometimes I Wish We Were An Eagle - jest zdecydowanie bardziej rockowy, ale zapewne właśnie dzięki prostemu, a genialnemu zabiegowi ominięcia postprodukcji, pozostaje równie kameralny i ciepły. Do tego apokalipsa, którą obserwuje Callahan jest mała i cicha, jak z Piosenki o końcu świata Miłosza. A on sam w tym wszystkim jest w pewnym sensie jak postacie ze Strażnicy Dylana - jest autentycznie przejęty bo problemy jego kraju bezpośrednio go dotyczą. Chcąc nie chcąc muszę przyznać, że jego sposób patrzenia na Amerykę kojarzy mi się z prozą McCarhy'ego...

Każdy, kto pije ze mną piwo, słyszy "chyba się starzeję, nie słucham już prawie rocka, nie słucham piosenek"... i tak się przyznam między nami - mój drugi blog (songs ...) to moja własna, świadoma próba ratowania mojego związku z formą ekspresji, jaką są piosenki. Jednak okazuje się, że twórczości Callahana się to nie tyczy. To niezdobyty bastion, wiecznie oferujący to, czego ja osobiście oczekuję i czego szukam w piosence. Gdy go słucham, to przestaje mnie martwić fakt, że Bowie nie nagrywa, a Hank Williams nie żyje ... swoją drogą w centrum, mniej więcej pośrodku dystansu dzielącego te dwie ikony, znajduje się miejsce dla obecnej twórczości Billa Callahana.