środa, 29 stycznia 2025

Old Boy. Tom 1.

 


Południowokoreański film „Oldboy” (2003) rozjebał swego czasu system i zwrócił oczy wszystkich na kino tamtego regionu. W kilka lat ich kinematografia stała się jedną z najciekawszych w tamtym momencie i bardzo interesowała wszelkich filmowych freeków i innych hipsterów. Sam reżyser, Park Chan-wook, jest do teraz uznawany za jednego z najwybitniejszych twórców swojego pokolenia.


Do niedawna mało kto u nas wiedział, jak wiele ten autor zawdzięcza komiksom. Jego sztandarowe dzieło jest bowiem oparte o japońska mangę, która znowuż – w okolicach 2007 roku – dostała prestiżową nagrodę Eisnera. Dopiero dziś mamy szansę przeczytać ją po polsku.


Nie sądzę, żeby śledzili mnie ludzie, którzy nie wiedzą czym jest „Old Boy”, ale na wszelki wypadek ujmę fabułę w kilku słowach. Główny bohater zostaje uwięziony w prywatnym więzieniu na dziesięć lat, a po wypuszczeniu postanawia znaleźć osobę odpowiedzialną za swoją niewolę i dowiedzieć się, dlaczego to zrobiła. Rzecz przypomina thriller noir, w idei może nieco Hitchcockowski, czy nawet narracje o Yakuzie, ale poprowadzona jest tak, że trudno zestawiać ją z czymś konkretnym. To dzieło osobne. Przyrównuje się je czasem do „Hrabiego Monte Christo” i w tym jest chyba najwięcej prawdy, tylko że – zamiast kostiumów – występują tu silnoręcy gangsterzy w garniakach. To wszak też opowieść o zemście.


Mimo iż ciśnie się mi na klawiaturę stwierdzenie, że komiks nie ma genialnej warstwy audio (brakuje mi tu szczególnie zimy z czterech pór roku Vivaldiego), to przecież jest to naturalne i oczywiste. Jako baza rysowany „Old Boy” świetnie nadawał się na materiał do filmu, to prawda i już w tym tekście źródłowym jest masa tarantinowszczyzny oraz pulpy. Mówiąc krótko: już komiks był bardzo filmowy, ze świetnie działającą sekwencyjnością i imitacją ruchu. Atmosfera bliższa jest kinu neo-noir i postmodernie o gangusach niż typowej, serialowej, przegiętej estetycznie mandze.


Bardzo ważnym bohaterem „Old Boya”, jak w większości dobrych noir, jest miasto. Małe knajpki, industrializacja, architektura w stylu azjatyckiego art-brut (bloki czynszowe i inne obskurwiałe miejsca) nadają opowieści wspaniałego, urbanistycznego charakteru. Miejsca akcji podkreślają też przepaść ekonomiczną, jaka dzieli bohaterów tej opowieści: od biedoty po bonzów mieszkających w apartamentowcach. Trzeba dodać, że obeszło się tu bez kolorów, w polskiej edycji brak ich nawet na początkach rozdziałów, więc trudno stwierdzić, czy Parkowi udało się oddać gamę kolorystyczną opowieści, bowiem film od nich wręcz tętni. W komiksowym oryginale nic takiego nie uświadczymy. Musimy się tylko domyślać, że świadkiem wszystkiego, co dzieje się na jego kartach, jest Matka Noc.


Niestety nie jestem w stanie do końca ocenić tej opowieści, bo tytuł wydawany jest – co dość zrozumiałe – w tomach. Pod koniec miesiąca wjedzie na półki druga odsłona. Niemniej, już teraz, nico intuicyjnie, czynię z niego jeden z najważniejszych komiksów mijającego roku i podpowiadam Wam: zainteresujcie się papierowym „Old Boyem”, to będzie kawał interesującej opowieści.

Otchłań Zapomnienia. Paco Roca. Tym razem by KRW

 


Wiem, że dla Was i dla mnie to powinna być normalka, ale dla laika kojarzącego medium z laserami z dupy „Otchłań zapomnienia” będzie zaskoczeniem. Komiks Roki jest bowiem do bólu kameralny i opowiada niefajnym, niewygodnym i niemodnym temacie, jakim są ekshumacje zwłok po czystkach politycznych w XX wiecznej Hiszpanii.


Wątek jest jeden, ale postaci, przez których pryzmat snuta jest opowieść o rozkopywanych masowych grobach, jest kilka. Zaczynając od córki jednego ze skazanych, przez samego skazanego, po dobrego grabarza pomagającego rodzinom pomordowanych znaczyć zwłoki. Wszystko się zazębia i tworzy dość interesującą całość opowiedzianą z różnych perspektyw.


Roca wybrał sobie na temat lewicowych skazańców, ale czystki dotykały przecież wszystkie frakcje polityczne w różnych częściach świata. Znając naszą szarpaninę z Katyniem, możemy jedynie pokiwać głową. To zresztą czyni u nas komiks Roki dość aktualnym i potrzebnym. Potrzebnym jak te wszystkie ekshumacje i pamięć o zmarłych w tragicznych okolicznościach. Jak powiedział Santayana: „Kto nie pamięta historii, skazany jest na powtarzanie jej". Przy tym podkreślę: album nie jest zdecydowanie orężem politycznym. To przede wszystkim kameralna opowieść o ludziach i ich tragediach. Potraktowana bez nadęcia i ujęta sprytnie w ramy powieści graficznej. U nas, strzelam, coś takiego byłoby niemożliwe bez potężnej dawki martyrologii, patriotycznych przyśpiewek politycznych szalikowców (obojętnie której strony) i mijania się z istotą sprawy. U Roki jest za to dobitnie podkreślone, że sprawa dotyczy zwykłych ludzi, a nie bohaterów narodowych czy – w drugą mańkę – potworów politycznych. Bo to właśnie tacy zwykli ludzie głównie zostawali skazani przez wewnętrzny reżim i w tym tkwił problem podobnych zbrodni, nie w chrystusowych symbolach i machaniu szabelkami.


Graficznie Roca upraszcza, co się da, dobrze rozumiejąc konwencję Eisnerowskiej powieści graficznej i korzysta z medium w mistrzowski sposób. Nie ma tu fałszywych nut, tylko jeśli oczekujecie grafiki Kuberta czy Rosińskiego, to wtedy będzie problem. Roca jest bowiem mistrzem skrótowości i oszczędności. Rysunek jest dla niego na drugim miejscu, bardziej liczy się narracja i szczera, chwytająca za serce opowieść. Wiem, że potrafi rysować lepiej, ale szczerze: lepiej nie było trzeba tego ilustrować.


Czytałem kilka wydanych u nas komiksów Roki, ale nie wszystkie. Nie zaliczam się osobiście do jego wyznawców. Trudno mi niemniej też coś zarzucać mu od strony rzemiosła czy treści. Przeczytałem ten komiks z niekłamanym przejęciem i traktuję go jako znak czasów i tego, co trapi dziś to medium. Cieszy mnie osobiście, że nie są to kolejne przygody mścicieli w lateksach.

niedziela, 19 stycznia 2025

Otchłań zapomnienia. Paco Roca

 



„Naród, który nie szanuje i nie ceni swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości” - taki frazes od Piłsudskiego przyszedł mi do głowy po przeczytaniu najnowszego komiksu Paco Roki. Chociaż, być może, trafniej wypadałoby przytoczyć inną utartą prawdę mówiącą o tym, że sposób w jaki traktujemy ciała zmarłych, świadczy o jakości i poziomie naszej kultury. Tym samym liczne w XX w. przykłady masowych grobów, do których spychano bestialsko pomordowanych ludzi, stanowią swoisty regres. Hiszpański twórca od początku swojej komiksowej drogi jawi się nam jako wnikliwy badacz pamięci. „Otchłań zapomnienia” to kolejne dzieło, w którym podkreśla on silny, często bardzo bolesny związek swoich bohaterów z tragicznymi wydarzeniami z przeszłości. Jakby przekonywał, że zmarli wciąż czegoś od nas chcą i domagają się interwencji. 

Opowieść zaczyna się od obrazka z przeszłości. Wojna domowa w Hiszpanii już się zakończyła. Siepacze generała Franco wciąż jednak dokonują czystek wśród zwolenników Republiki. Tysiące - często niewinnych, pozbawionych uczciwego procesu ludzi - kończy w masowcach grobach. Akcja przenosi się do czasów współczesnych. Poznajemy grupę archeologów, która na cmentarzu w Paternie, próbuje zidentyfikować tych, którzy zostali skazani na zapomnienie. 

Jak to bywa u autora Powrotu do Edenu, akcja komiksu jest wielowątkowa. Roca nieśpiesznie odsłania przed nami meandry swojej opowieści. Poznajemy kolejnych bohaterów i ich krzyżujące się losy, a nasza wiedza, ze strony na stronę, poszerza się. W narracji nie brak jest elementów dygresyjnych, w których autor zawarł na poły filozoficzne rozważania na temat przemijania i ceremonii pogrzebowych. Pojawia się odwołanie do starożytności. Nie skupia się ono jednak na przykładzie Antygony, tak oczywistym dla konserwatystów. Hiszpan wybiera historię o Achillesie, którego nawiedza duch ukochanego Patroklesa, domagając się odeń pochówku. W całej swej refleksji dotyczącej śmierci, Paco Roca idzie ostro w metafizykę i – co być może paradoksalne – usuwa z niej elementy rozpoznawalne dla chrześcijańskiej ortodoksji. 

Jedną z głównych bohaterek Otchłani zapomnienia jest Pepica Celda, staruszka, która uparcie dążąc do odnalezienia swojego zamordowanego w latach 40' ojca, wystarała się o wsparcie finansowe na ekshumację jego szczątków na cmentarzu w Paternie. Tam też poznaje młodą archeolożkę. Drugą niemniej ważną postacią w komiksie jest Leoncio Badia, który za czasów frankistowskich został grabarzem i chował do masowych grobów rozstrzelanych, często znanych mu ludzi. Miast jednak spychać ciała na kupę, układał je równo na dnie głębokiego dołu. Starał się też zachować niewielkie pamiątki po zmarłych, w postaci pukla włosów czy kawałka ubrania. Za sprawą tych niewielkich, symbolicznych zabiegów - które zresztą sprowadzały na niego niebezpieczeństwo – ocalał godność swoją oraz pomordowanych. Owe usilne, humanistyczne dążenia, łączą go z postawą Pepicy. 

W całej opowieści hiszpańskiego artysty wybrzmiewa głęboka niezgoda na zapomnienie oraz gniew na tych, którzy dążą do fizycznego unicestwienia swoich wrogów politycznych, sprowadzając ich do roli zwierząt rzeźnych. W tym kontekście przychodzą mi do głowy 2 wybitne filmy dokumentalne: „Świadectwo urodzenia” Pawła Łozińskiego oraz „Nie zabijaj” Józefa Gębskiego. Oba eksplorują otchłań zapomnienia jaka pozostaje po ludziach, których istnienie stanowiło przeszkodę – lub potencjalnie w przyszłości mogłoby stanowić przeszkodę - dla bezwzględnego reżimu. 

Autor Domu skupia się głównie na emocjach swoich bohaterów – zwyczajnych ludzi i nie wdaje się w jakieś głębsze analizy polityczno-historyczne. Nietrudno jednak odgadnąć jego postawę światopoglądową. Ocena reżimu Franco wypada jednoznacznie negatywnie, natomiast o zbrodniach komunistów wspomina jedynie na marginesie. Trudno się zgodzić z tezą stawianą przez narratora - na jednym z wymownych obrazków przedstawiającym schematyczną mapę tej części świata - mówiącą o tym, że państwa europejskie uporały się z problem lokalizacji masowych grobów. Chciałbym dedykować lekturę Otchłani zapomnienia tym moim rodakom, którzy kwestię ekshumacji ofiar Rzezi wołyńskiej traktują wyłącznie jako objaw krótkowzrocznej polityki bandy prawaków.

Nowa repozycja Paco Roki nie stanowi jakiegoś przełomu w jego dotychczasowym dorobku. Wprost przeciwne, to kolejny komiks utrzymany w podobnym rysunkowym klimacie oraz tematyce, jak wiele z jego pozostałych dzieł wydanych w Polsce. „Powrót do Edenu” miał chyba więcej poetyckich, nadnaturalnych wstawek, przez co podobał mi się nieco bardziej. Jednak także i tutaj rzemiosło hiszpańskiego twórcy charakteryzuje się niezwykle klarowną narracją zbliżoną do języka filmu. Sporo tu budujących specyficzne napięcie milczących kadrów. Od lektury trudno się oderwać, chociaż trzeba zaznaczyć, że główną emocją, którą eksploatuje autor, jest bezbrzeżny, niczym nieukojony smutek. Roca jednoznacznie deklaruje, że człowiek żyje tak długo jak pamięć o nim. W końcowych partiach książki przytacza postać rozstrzelanego, po którym zostało tylko zdjęcie. Nikt już nie wie kim był. Ta swoiście zawężona perspektywa duchowa wypada bardzo dojmująco. Nie brak jednak w Otchłani zapomnienia iskry światła, utajonej gdzieś na samym jej końcu. Mam nadzieję, że też ją odnajdziecie.
 
Autor: Jakub Gryzowski

Extremity. Tom 2.

 


Nie lubię dzielenia tak krótkich komiksów na kilka tomów. Najzwyczajniej w świecie wypstrykałem się z inwencji, pisząc pierwszą recenzję tej dylogii. Niemniej tomy są dwa, nic na to nie poradzę i o drugim też coś wypada napisać. Problem w tym, że to rzecz spójna, niejako gruba powieść graficzna, więc będę się trochę powtarzał. 

Nie będę też owijał w bawełnę. „Extremity” to mój ulubiony komiks Daniela Warrena Johnsona. Historia, jak to całkiem dobrze określa wydawca, będąca połączeniem „Księżniczki Mononoke” z „Mad Maxem”. Ja bym jednak podmienił „Mononoke” na „Laputa: Castle in the Sky” bo to quasi-fantasy dziejące się gdzieś na zawieszonych w chmurach wyspach, pomieszane z postapo. Worldbuilding robi tu połowę roboty. Druga cześć sprawiająca, że „Extremity” to taka wspaniała lektura, to iście szekspirowska warstwa fabularna. Krwawa, podszyta tragediami i pełna zwrotów akcji. 

Z drugiej strony, być może dwójka to tylko dobrze napisany, świetnie narysowany akcyjniak i nie zdzieli Was w łeb maczugą. Uważam jednak, że na tle innych komiksów Johnsona to rzecz dojrzalsza, kierowana w końcu w inny target niż dzieciaki i „młodzi dorośli”. Stary nerd będzie miał tu czego szukać od strony treści, a i graficznie autor pokazał rogi. Rysunki to lekko cartoonowy realizm. Stylistycznie ustawiony gdzieś na przecięciu różnych kultur, bo i trochę tu komiksu europejskiego, trochę mangi, trochę hameryki. Przy okazji to jednak grafiki bardzo oryginalne, potwierdzające klasę Johnsona, zarówno jako rzemieślnika jak i artysty. 

„Extremity” nie jest wiekopomnym dziełem, ale to bardzo dobra powieść graficzna dla miłośników szeroko rozumianej fantastyki. Jak wspomniałem, świat jest kapitalnie zbudowany, a i fabule nie wiele można zarzucić. Rzadko wracam do komiksów, bo mam natłok egzemplarzy recenzyjnych, ale tę historię będę chciał sobie w całości niedługo powtórzyć, bowiem każdy tom czytałem w trochę innym stanie emocjonalnym. Jeśli przyparlibyście mnie do muru, to powiedziałbym, że jedynka (trochę bardziej nastawiona na rozwój postaci i dopiero przedstawiająca uniwersum) zrobiła na mnie lepsze wrażenie, ale ta opowieść stanowi nierozerwalną całość. Po prostu w dwójce doszło do kulminacji i finałowej rozpierduchy, stąd poetyka jest nieco inna. Ogółem jeśli dzielicie ze mną gusta, to chcecie ten komiks przeczytać.

Achtung Zelig!

 


Przywykliśmy już do wielorakości narracji na temat II Wojny Światowej w każdym rodzaju sztuki. Z chwilą premiery komedii Robrto Benigniego opowiadającej o holokauście, można powiedzieć, że kolejna granica została przekroczona. W poszukiwaniu wciąż nowych sposobów opowiadania, w transfiguracji i dekonstrukcji utartych form, łatwo zabrnąć w ślepą uliczkę i stać się ciężko strawnym. Gdyby twórcy powieści graficznej „Achtung Zelig!” swoją historię przedstawili w filmie, niechybnie spotkaliby się z zarzutem niesmacznej profanacji. Ocalająca jednak w ich wypadku okazała się być ikonograficzna sztuka komiksu, która budując dystans, nie gubi głębi podjętego tematu. 

„Achtung Zelig! Druga wojna” - z rysunkami Krzysztofa Gawronkiewicza, do scenariusza Krystiana Rosenberga - to już klasyka polskiego komiksu artystycznego. Pierwsze jego plansze pojawiły się w magazynie „AQQ” w 1993 roku. Mieliśmy już latach dwutysięcznych parę wydań całości, lecz teraz otrzymujemy kolejne w powiększonym formacie i – co może być dla niektórych kontrowersyjne – po raz pierwszy w kolorze autorstwa Grażyny Fołtyn-Kasprzak. 

Początek historii wyłania się spod gęstej mgły. Poznajemy dwóch żydów, ojca i jego syna Zeliga, którzy najprawdopodobniej uciekli z transportu. Atmosfera grozy czasów wojny roztapia się w optyce groteskowo-surrealistycznego widzenia, kiedy to nasi bohaterowie – wyglądający jak dwa dziwne stwory - trafiają na niemiecki patrol dowodzony przez karła w stożkowej czapce upstrzonej swastykami. W tym momencie zdajemy sobie sprawę, że to nie będzie zwykła narracja na temat czasów nazizmu. 

Akcja komiksu nie trwa długo. To około 48 h. Nie obfituje też w zbyt wiele zdarzeń. Kluczowe zdaje się zaskoczenie czytelnika rozwiązaniami dramaturgicznymi zupełnie nie przystającymi do przedstawionych sytuacji. W ten sposób, co rusz napięcie jest rozładowywane przez element groteskowy – jak np. wszędobylskie koty. Rys fabularny traktowałbym tutaj raczej jako pretekst dla wyszukanej ekspresji rysunkowej Krzysztofa Gawronkiewicza. 

„Achtung Zelig!” z rysunkami innego autora, mógłby nie zrobić żadnego wrażenia. Imponuje gęstość kreski twórcy „Mikropolis”, który - jak mniemam - poświęcił tej pracy wiele czasu. Efekt miejscami przypomina klasyczne grafiki odbite z matrycy. Mamy tu też do czynienia z rożnymi pomysłami konceptualnymi na narrację komiksową. Niemal każda plansza zaskakuje nas czymś nowym, zarówno pod względem warstwy graficznej, jak i kadrowania. Na przykład atak partyzantów (notabene – co „oryginalne” - Armia Ludowej) przedstawiony jest za pomocą rysunków, jakby żywcem wyjętych z projektu technicznego.

Co do kolorów, muszę uspokoić tych, których mógł zmrozić już sam pomysł pokolorowania plansz pomyślanych jako czarno białe. Grażyny Fołtyn-Kasprzak, czyli inaczej Graza - to doświadczona kolorystka, którą znamy choćby z pracy nad serią Thorgal. Paleta barw przez nią użyta jest bardzo ograniczona, kolory są stonowane, jakby wyblakłe, szaro-popielate, pozbawione krzykliwych kontrastów, dzięki czemu nie tracimy pierwotnego efektu czarni i bieli. Można oczywiście powiedzieć, że te zabiegi kolorystyczne nie były konieczne, jednak z pewnością nie zaszkodziły one ogólnemu odbiorowi warstwy graficznej komiksu. 

Głównym problemem tego wydawnictwa jest to, że zajmuje ono zaledwie 56 stron, a ma się wrażenie prologu dłuższej opowieści. Wielu z Was może też mieć problem z warstwą fabularną, która jest zaledwie grą pozorów. Często absurdalne, czasem oniryczne, wyprane z realizmu wątki tej historii są uprawomocnione tym, że stanowią wyobrażenie małego dziecka Zeliga, które jest narratorem tej opowieści. Niemniej dla tych, którzy poszukują w historycznych narracjach wartości bardziej konkretnych, może to być pewien zawód. 

Na koniec muszę się przyznać, że z „Achtung Zelig!” jako całością, zapoznałem się po raz pierwszy przy okazji tego właśnie wydania. Jeśli i Wam ta pozycja gdzieś umknęła, to na pewno warto się z nią zapoznać, choć – jak zaznaczyłem - przyjemność czytania będzie krótka. A jeśli komiks już znacie, to w związku z tym, że mamy jeszcze okres przedświąteczny, może on okazać się doskonałym pomysłem na prezent pod choinkę. Na warstwę plastyczną - tak przyjemnie komponującą się z całym anturażem choinkowym - raczej nikt nie będzie narzekać.
 
Autor: Jakub Gryzowski

Pan Żarówka. Wojtek Wawszczyk.

 

 

 
Dla niektórych na dzień dobry. Dla innych na dobranoc. Krzychu Rychu pisze o znakomitym Panu Żarówce. Edit: nawet tego nie zauważyłem podczas pisania, ale ostatni akapit można uznać za spoiler, więc darujcie sobie ten fragment jeśli nie czytaliście komiksu. 

Wybaczcie mój francuski, bo może czytam ten komiks w nieodpowiednim życiowo momencie, ale ”Pan żarówka” Wojtka Wawszczyka, jako całokształt, to dla mnie dół jak chuj. To przy tym jedna z najlepszych powieści graficznych, jakie przydarzyły się naszemu grajdołkowi. Co ciekawe, jej przekład ukazał się w USA nakładem legendarnego Fantagraphics, więc jest to międzynarodowy sukces. W estetyce i treści najbliżej temu komiksowo do wybitnych „Ciemności Smalandii”. Obie opowieści traktują bowiem o odmieńcach i są utrzymane w mocno niezalowym, nieco undergroundowym stylu. Z jednej strony to przyzwoita robota, z drugiej estetyka jest typowo zinowa, niedbała i umowna. 

Już na samym początku zaznaczę: Wawszczyk nie jest mistrzem ołówka, ale opanował rysowanie na takim poziomie, że bez problemu może tworzyć narracje komiksowe. Co więcej, im dalej w las, tym akcja coraz mocniej opiera się na opowiadaniu obrazem, stając się (nomen omen) bardziej komiksową właśnie. Czuć najzwyczajniej, że autor rozumie medium. Że jest mu przeznaczone. 

Tytułowy Pan Żarówka, jako postać, jest zapewne metaforą młodzieńca utalentowanego artystycznie. W komiksie Wawszczyka objawia się to w fakcie, że protagonista świeci po wsadzeniu paluchów do kontaktu. Drugi plan to jego rodzina. Oboje niepełnosprawnych rodziców z trudem brnie przez życie. Wszystko to ukazane jest za pomocą dość unikalnego, groteskowego stylu. Być może ojciec sprasowany w naleśnik, czy złamana w pół matka, mogliby być postaciami komicznymi, są jednak w pełni bohaterami tragicznymi. Tytułowy Żarówka jest natomiast samotnym dziwolągiem, przez lwią część komiksu uczęszczającym do szkoły dla ludzi z nieprzydatnymi umiejętnościami. Ma problem z dziewczynami i interakcją społeczną, dlatego każdy nerd z krwi i kości odbije się w nim jak w lustrze. Ma też swój „talent”, ale jego szkoła w niczym nie przypomina azylu dla mutantów Xaviera. Jego koledzy z roku to banda dziwaków równie smutnych co nasz bohater. Wawszczyk nie owija w bawełnę, nie słodzi, nie jest też romantyczny i tak wrażliwy jak autor dajmy na to „Blankets”. 

Bardzo byłem ciekaw finału tej opowieści. Na szczęście Wawszczyk nie sprzedał nam bajki dla dzieci z happy endem. Niemniej bohater przeżył i poukładał sobie z czasem życie. Można uznać to za pokrzepiające, ale ten czarno-biały komiks do ostatnich kadrów zostaje według mnie pesymistyczną opowieścią o życiu zmyślonym, ale przy tym do bólu prawdziwym. Myślę też sobie, że Eisner byłby z Wawszczyka cholernie dumny.

Produkt 24. Śledziu i inni.

 


Nie przesadzę, jeśli powiem, że „Produkt” to najważniejszy magazyn komiksowy mojego pokolenia. Choćby ze względu na jego bardzo dobrą dostępność nawet na prowincjach, przez co docierał do masy ludzi i uczył ich, czym może być i czym powinien być komiks. 

Miałem z 16 lat, gdy znalazłem jedynkę „Produktu” w kiosku. To dzięki „Osiedlu Swoboda” zetknąłem się po raz pierwszy z komiksem quasi-obyczajowym, ocierającym się poetyką o powieść graficzną. To tu poznałem Wilqa, znalazłem moje ulubione, korzystające z animorfów „Gangsta”, a w dziale publicystycznym czytałem pierwszy raz o takich ludziach jak Jeunet i Caro czy o filmach Tromy. Dostępność zagranicznych tytułów była wówczas utrudniona i tylko marzyć można było o tym wszystkim, co mamy dziś w zasięgu kilku kliknięć. „Produkt” najzwyczajniej był ważny i – dla wielu ludzi czasów „wielkiej smuty”– przełomowy. Prawdziwe okno na świat, chciałoby się powiedzieć. 

Magazyn nie żył bardzo długo, ale zdążył się dla nas stać tym, czym dla starszego pokolenia był „Relax”. Po tych wszystkich semickich komiksach o ludziach ubranych w kalesony był odświeżający. Gdzieś tam pojawiał się w podobnym czasie też „Świat Komiksu”, niby z przebojami z różnych światowych rynków, ale to nie z nim dziś utożsamiam swoją fascynację tym medium w tamtej chwili. 

Mija dokładnie 25 lat od ukazania się pierwszego wydania „Produktu” i dostajemy w ręce prezent od tej samej ekipy: 24 numer. Wypchany po brzegi komiksiorami i publicystyką. I dla mnie jako recenzenta dokładnie w tym momencie zaczyna się duży problem. Mam regały pełne wspaniałych albumów, co ma mi dziś do zaoferowania „Produkt”? Czy w ogóle potrzebuję magazynu komiksowego?

Zacznijmy od w gruncie rzeczy normalnego zjawiska: wszelkie antologie są nierówne. W tej odsłonie „Produktu” jednak BARDZO podobały mi się tylko trzy tytuły. Nieco noirowe Osiedle Swoboda, Wilq i fenomenalny Toshiro. Niezłe były również szorty KRLa i chyba na tym muszę skończyć wyliczanie pozytywów komiksowych tej odsłony. Przy tym podkreślam: graficznie prawie wszystkie historie dają radę, ale fabularnie jest w porywach średnio. Zestarzałem się zapewne i przez te lata moje oczekiwania najwidoczniej mocno urosły. Czuję najzwyczajniej pewien zawód niniejszą odsłoną. Nie zrozummy się źle: według mnie potrzebujemy takiego magazynu, dałbym też szansę następnym „Produktom”, gdyby miały się ukazywać. Niemniej, w moim odczuciu, na poziomie selekcji materiału coś tu nie banglało. Rozumiem, że Śledziu i Marcin Łuczak (cichy bohater tego wydania, który wpadł na pomysł reaktywacji) chcieli zebrać absolutnie całą starą ekipę, ale sporo z tych szortów mnie osobiście nie ruszyło. 

Pomijając zawarte tu komiksy to muszę przyznać, że wszystko inne działa. Zaczynając od formy wydania (nowy „Produkt” to grubas!), przez podpisy Śledzia pod planszami na każdej stronie, po dodane mądrze reklamy naszego niezalu (chciałbym wszystkich tych autorów w „Produkcie” dziś zobaczyć). Zdaje egzamin najzwyczajniej forma magazynu. Tyko zamiast starych-produktywnych wolałbym poznawać młodych-zdolnych polskiego komiksu. Ludzi, którzy siedzą teraz w zinowym obiegu, bądź tłuką swoje własne, opasłe albumy. A taką możliwość dałby powrót na stałe takiej gazuni na półki księgarskie. Czego sobie i Wam życzę. 

 Zdaję sobie bowiem bardzo dobrze sprawę z istnienia nowych, naprawdę świetnych powieści graficznych tworzonych przez naszych rodaków i nie można absolutnie wylewać dziecka z kąpielą. Niemniej jeśli miałbym patrzeć na wszystko przez pryzmat tego jednego numeru, to brakuje nam na pokładzie ”Produktywnych” dobrych scenarzystów. Graficznie, powtarzam, nie mamy się absolutnie czego wstydzić. 

Na koniec publicystyka. Znajdziemy tu świetny, długi tekst o zmarłym Andrzeju Janickim, oraz dwa krótsze nekrologi: Bartka Słomki i Adriana Madeja. Jest tu też bardzo dziwna (dla mnie, ale to kwestia gustu) topka zagranicznych albumów stworzonych w ostatnim dwudziestoleciu, analogiczna lista krajowych komiksiorów (moja topka była by inna: brak tu przede wszystkim Świdzińskiego) i ranking tych, które stworzyli Produktywni (dla odmiany moim zdaniem to bardzo trafna lista). Jest niezły artykuł o „Powers” Bendisa, tekst o „Policjantach z Miami” (sam planuję powtórkę) i kilka innych popkulturowych rzeczy. Generalnie od tej strony wszystko gra i buczy. Jedyne, co miałbym temu działowi do zarzucenia, to fakt, że w starych „Produktach” otwierano nam oczy na nieznane. W tej odsłonie brak czegoś zaskakującego, wyciągniętego z najciemniejszych zakątków popkultury. 

Patrzę na recenzje pisane przez kolegów po piórze i zastanawiam się, na ile problem z tym, że nowy „Produkt” mi się nie do końca podobał tkwi we mnie, bo w sieci znajduję na jego temat same hura-optymistyczne teksty. Przyznam też: osobiście nie odnajduję się jako czytelnik w formie antologii. Prawdą jest, że wolę duże, rozbudowane fabuły, a przecież na to szans w takim magazynie – nawet najgrubszym – raczej nie ma. Musicie więc prawdopodobnie olać moje zrzędzenie, kupić nowy numer i sprawdzić na własnej skórze, co czujecie do tej gazuni. Bo nawet ja, mimo marudzenia, kibicuję „Produktowi”, myślę o nim ciepło i życzę jego ekipie jak najlepiej.

niedziela, 12 stycznia 2025

Pasażrowie Wiatru. Tom 3. Bourgeon

 


Zwykłem mawiać, że czy to się podoba komuś, czy nie, komiks jest dość lewicowym medium. Najmocniej czuć to chyba w albumach frankofońskich, w których często-gęsto, mniej lub bardziej, nachalnie poruszane są kwestie społeczno-polityczne i wolnościowe. Jest to obecne zarówno w gatunkowcach jak „Valerian”, jak i w tworach obyczajowych takich jak „Skład główny”.


Niektórym może to przeszkadzać, ale najnowszy tom „Pasażerów wiatru” idealnie wpisuje się w tę tendencję. Najpierw, w pierwszym zebranym tu tomie, opowiada dość obszernie o krajobrazie po komunie paryskiej, a w drugim skupia się na wątkach zesłania rewolucjonistów na egzotyczną wyspę-więzienie. Album numer jeden jest opowieścią, której do niczego bym nie porównał, historią osobną. Drugi – traktujący o zesłaniach – jest bliski poetyką temu, co znam z klasycznego filmu „Papillon”. Dodatkowo głównymi bohaterkami są kobiety. Pewnie jacyś fani Korwina by mnie wybatożyli, ale zupełnie nie przeszkadza mi wydźwięk tego komiksu. Nie znam się co prawda dobrze na tym okresie w historii (jestem raczej nerdem od sztucznych światów), ufam jednak w to, co przeczytałem u (mojego ulubieńca) Bourgeona i nie widzę tu propagandy. Widzę raczej album historyczny. W gąszczu nazwisk rozpoznaję niektóre przywoływane tu postacie, inne nic mi nie mówią. Owszem, wiem o takich rzeczach jak Wandea i kumam: czerwoni też nie byli święci. Niemniej nie dziwi mnie, że autor bierze ich stronę i przedstawia uciśnionych właśnie w ten czy inny sposób wplątanych w politykę wolnościową. To wdzięczny temat. Powiem też szczerze, że pomimo bycia laikiem, to wszystko jest dla mnie bardzo ciekawe i pouczające. Czyli takie, jakie powinny być w przytoczonej na początku teorii komiksy frankofońskie. Tu się wszystko zgadza.


Przyzwyczailiśmy się do tego, że komiksy historyczne trzymają się głównie poetyki kojarzonej z powieścią graficzną. W pracy Bourgeona nie ma ni krzty tej tendencji. To frankofon pełną gębą, bardzo mądrze korzystający z dobrodziejstw tego nurtu. Rysunki są realistyczne, a to, jak Bourgeon ogrywa komiksowość, jest nieziemskie. Narysowane przez niego stroje z epoki i architektura to pierwsza liga. To, jak przedstawia realia historyczne (w pierwszym tomie za pomocą dialogów, w drugim już rysując szczegółowo całą opowieść) to też mistrzostwo świata. Mówiąc krótko: jednemu z moich ulubionych twórców stalówka się nie stępiła. Szczerze powiem, że dawno nic od niego nie czytałem i zapomniałem, jaki ten typ jest dobry.


Ni w ząb nie pamiętam też treści poprzednich „Pasażerów wiatru”, nie zmienia to faktu, że dobrze bawiłem się czytając trójkę. Dużo dowiedziałem się również o mniej znanym dla mnie okresie historycznym. To wszystko w końcu uskrzydliło też świetne tłumaczenie Wojciecha Birka. Nie żebym znał francuski i miał porównanie, ale wszystko czytało się kapitalnie, więc zakładam, że tłumacz dał radę. Ogółem, jeśli macie otwarte łby i chcecie przeczytać dobry komiks, to walcie w „Pasażerów...” jak w dym. Przyznam z ręką na sercu: gdyby to nie była kontynuacja serii, tylko samodzielny album, zrobiłbym z tego tytułu jeden z moich albumów roku.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Sandman. Teatr Tajemnic. Wagner/Davies

 


Vertigo niedługo wraca, ale przecież nigdy nie umarło. Wpływ tej oficyny na rozwój komiksów dla dorosłych jest wciąż ogromny. W katalogu wydawcy znajduje się jeszcze sporo nieopublikowanych u nas komiksów z tej stajni. Od lat marzyłem, żeby przeczytać dokładnie ten jeden tytuł. Wiąże się z nim bowiem ciekawa historia wydawnicza.


To właśnie tego Sandmana – patrzącego na Was z okładki, pochodzącego ze złotej ery – miał pisać Gaiman, gdy został zaproszony przez DC do współpracy. Wyszło inaczej, stworzył swoje autorskie dzieło, kradnąc tylko tytuł od tego bohatera. Pomysł na odświeżenie Sandmana w masce pozostał więc chwilę niezrealizowany, a można było jeszcze ten koncept spieniężyć. Ostatecznie serię przygarnął dość ceniony Matt Wagner.


Od razu walę z grubej rury: komiks ten miał odświeżać pewien koncept i zrobił to całkiem nieźle, niestety od czasu publikacji sam już stał się ramotką i pod względem poziomu jest to nieco gorsze Vertigo. Nie oznacza to zupełnie, że opowieść o Sandmanie w masce przeciwgazowej jest zła, nie. Ma za to określony target: kolekcjonerów starego dobrego Vertigo i fanów oldskulowej pulpy.


Sandman w masce nie ma supermocy. Jest dość majętny, jak Batłomiej, i używa różnych rodzajów gazu do usypiania bądź wyciągania zeznań od złych ludzi. Sama postać od strony desingu wygląda do dziś bardzo atrakcyjnie i do bólu pulpowo. Nic tylko cisnąć z nią przyzwoite historie.


Matt Wagner dał zdecydowanie radę i napisał całkiem dobre czytadło w swojej kategorii. To pulpa dość mocno osadzona w konkretnym czasie, czyli zaraz po zniesieniu prohibicji. Całkiem sprawnie opowiedziane czytadło, trochę noir, trochę dzieło zapatrzone w Shadowa, Spirita i oldskulowego Batmana. Złoczyńcami nie są jednak zazwyczaj super-łotrzy, a znajdujące się totalnie na ulicznym levelu zagrożenia jak triady (najfajniejszy fabularnie moment) i inne gangi. To wszystko tu działa, gra i buczy, ale uczciwie dodam, że raczej nie zmiecie Was z planszy. Przy tym rzecz nie jest głęboko osadzona w uniwersum DC. Sandman od Gaimana pojawia się w jednym ze snów bohatera i to właściwie wszystko, co wzięto z tego uniwersum.


Rysunki w większości to rzemieślnicza robota. Wyjątkiem jest jeden story arc, rysowany przez młodego wówczas Guya Davisa. I tylko ten fragment jest plastycznie ciekawszy. Inna sprawa, że grafy Davisa zostały najzwyczajniej zniszczone przez niepasujące do jego stylu nakładanie tuszu, co czyni nawet ten aspekt nieco spartolonym. Wszystko ratuje kilka pięknie skomponowanych plansz, na których Davis pokazuje, jak umie rozrysować sekwencyjność danych scen. Po namyśle stwierdzam, że najpiękniejsze są tu jednak okładki. Zarówno regularne jak i limitowane, załączone na końcu tomu. Mają coś w sobie z roboty Dave'a Mckeana do „Sandmana” Gaimana, ale przy tym posiadają swój autorski sznyt.


Czytałem kilka komiksów Wagnera. Lubię go, ale nie okłamujmy się: nigdy nie osiągnął mistrzowskiego poziomu. Tu dodatkowo nie rysuje, co można uznać za minus, bo bankowo świetnie oddałby tę atmosferę. Autor nie stronił jednak od solidnego przedstawienia realiów, w których dzieje się fabuła, wkładał w usta postaci niewygodne, niepoprawne politycznie kwestie ukazujące mentalność ówczesnego społeczeństwa, przez co komiks dużo zyskuje na tym poziomie. Poza tym jednak – jak już wspomniałem we wstępie – to komiks, który się zestarzał i od strony warsztatu tak już się tego nie robi.

Ronin. Frank Miller.

 


To jest mój drugi raz z „Roninem” i powiem szczerze, że zapamiętałem go jako twór gorszej jakości. Może więc trzeba do tego albumu dorosnąć i doczytać na spokojnie o tym, jaki wpływ miał na medium, zanim się go wyleje z kąpielą. Owszem, widziałem recenzje tego komiksu, które zarzucają mu, że się zestarzał. Niemniej nie zgadzam się z nimi i dla mnie to nadal zjadliwa pozycja, nie tyko zmurszała ramota dla starych nerdów. Acz sam takim staruchem oczywiście jestem i może dlatego dziś bardziej doceniam ten komiks.


Tworzony na przełomie 1983 i 1984 roku „Ronin” to przede wszystkim komiks ważny na kilku poziomach. Po pierwsze, to rzecz istotna dla ewolucji dostępu artystów pracujących dla majorsów do praw autorskich do swoich prac, bo Miller ugrał w umowie wszystko, co tylko się wtedy ugrać dało. Po drugie, to dzieło ważne dla rozwoju cyberpunka, bo ukazywało się dokładnie w tym samym czasie co „Neuromancer” i poruszało podobną tematykę. Nie można też bagatelizować faktu, że rzecz była znacząca w rozwoju tego, co nazywa się „powieścią graficzną” jako formatu wydawniczego. Owszem, komiksy poszły ostatecznie na półki bez grzbiecików, ale ponoć mało brakowało, by je miały. „Powrót Mrocznego Rycerza” już poszedł ten krok dalej. Po czwarte to rzecz, z której czerpali garściami autorzy innych dzieł, zaczynając od twórców „Żółwi Ninja”, a kończąc na „Samuraju Jacku” Genndy'ego Tartakovsky'ego.


Sam „Ronin” natomiast też czerpie z kilku źródeł. Najwyraźniejsze wyłapane przeze mnie nawiązania to komiksy Moebiusa, ukazujące się wówczas w magazynie Heavy Metal i słynna manga „Samotny wilk i szczenię”. Prawdopodobnie autor miał też jakiś dostęp do kina samurajskiego, ale to aż tak bardzo nie rzuca się w oczy. Więcej tu malarstwa Japonii. Graficznie widać te wpływy bardzo, a wciąż młody Miller buńczucznie nie bał się kraść i przetwarzać motywów, które zobaczył u starszych kolegów i w klasyce malarstwa. Tworzy więc dzieło niejako złożone z cytatów, a przy tym świeże i wizjonerskie. Do bólu postmodernistyczne. Owszem, osobiście z tamtych czasów wolę pracę Franka przy „Daredevilu”, ale „Roninowi” nie mogę odmówić uroku i przede wszystkim rozmachu.


Historia przeniesienia się Samuraja bez pana z feudalnej Japonii do cyberpunkowego świata sztucznej inteligencji dalej trzyma się nieźle. Nawet jeśli Miller ma na koncie lepsze komiksy, to to jest rzecz dalej aktualna. Graficznie nie jest idealnie, ale plansze malowane (z tego co pamiętam) tradycyjnymi japońskimi pędzelkami wciąż potrafią przykuć oko konesera. Szczególnie te, na których widać, jak dobrze Miller rozgryza sekwencyjność. Nie robi tego zupełnie w filmowy sposób, tylko myśli o tych obrazkach jak o komiksie. Rozumie język medium i świetnie to wykorzystuje.


Wiem, że zarówno Millera jak i tego komiksu można nie cenić (sam mam sporo do zarzucenia Frankowi), ale według mnie trzeba oddać cesarzowi co cesarskie. „Ronin” jest jednym z ważniejszych wznowień zeszłego roku, naczekaliśmy się na nie za długo. Nie wiem, czy to dobrze, że nie pokuszono się o wydanie w przynajmniej lekko powiększonym formacie DC Deluxe, bo rzecz wyszła bez fajerwerków, a jest tu kilka zwalających z nóg plansz. W każdym razie cieszmy się tym, co mamy. Tak, dobrze myślicie: chcecie mieć „Ronina” w kolekcjach.