środa, 5 listopada 2025

V jak Vendetta. Alan Moore. DC Compact

 


 
„V jak Vendetta” to komiks otoczony legendą. Przez lata, gdy z powodów prawnych nie mieliśmy dostępu do „Marvelmana/Miraclemana”, uchodził za pierwszy wielki popis umiejętności pisarskich Alana Moore'a dostępny do wglądu dla szarego czytelnika, za rzecz wybitną i kompletną na zarówno poziomie fabularnym jak i graficznym. Mimo iż jest to do bólu brytyjski komiks, (przynajmniej u genezy) to wykroczył poza swój rynek i uchodzi za światowe arcydzieło w obrębie całego medium, jedno z jego szczytowych osiągnięć stawiane w jednym rzędzie z takimi zaangażowanymi dziełami jak „Maus” Arta Spigelmana czy „Umowa z Bogiem” Willa Eisnera. Wszystko to stało się jednak z pewnym opóźnieniem, już po romansie Moore'a i Davida Lloyda z brytyjskim magazynem „Warrior”, który upadł zanim historia łotrzyka stawiającego czoło całemu totalitarnemu państwu dobiegła końca. „V jak Vendetta” wydano w drugiej połowie lat 80. w Stanach w dziesięciozeszytowej miniserii, wtedy ją również dokończono i pokolorowano. Dzięki temu historia dotarła do szerszego grona odbiorców w takiej formie, w jakiej dziś ją znamy. Obecnie w wydaniach zbiorczych, sprzedawanych w niezliczonych ilościach egzemplarzy, obiega świat i dotyka do głębi ludzi z różnych miejsc na Ziemi, których lektura zastała w nieciekawych czasach. Prowokuje do buntu i refleksji nad otaczającą rzeczywistością. Fabuła oryginalnie jednak jest parabolą opowiadającą o Anglii czasów młodości autorów, mających wówczas niewiele ponad dwadzieścia lat. Był to posępny okres dla Królestwa Brytyjskiego, szczególnie w sferze społeczno-politycznej zdominowanej przez rządy konserwatystów, co odbija się ponurym echem na kartach tej historii.
 
„V jak Vendetta” to rzecz na pierwszym planie inspirowana znanymi dystopiami science fiction, takimi jak „Rok 84” George'a Orwella czy „451° Fahrenheita” Raya Bradbury'ego, ale odnajdziemy tu też echa literatury obozowej i „Dziennika Anne Frank”. Akcja dzieje się po wybuchu bomby atomowej w Europie (w ówczesnych czasach, gdy Moore zaczynał pisać swój komiks, nie podano jeszcze do wiadomości publicznej, że nic nie jest w stanie przetrwać wybuchu atomówki), w której struktury państwa przetrwały w jakiś cudowny sposób tylko w Anglii. Główny bohater, podpisujący się jako V, to ofiara, która przetrzymywana była przez faszystów w obozie koncentracyjnym, gdzie robiono na nim doświadczenia. Z drugiej strony to jednak też pulpowy łotr biorący odwet na swoich oprawcach, a jego korzeni dopatrywać się możemy w bohaterach odcinkowych opowieści płaszcza i szpady z Hrabią Monte Christo na czele. Jest też na pewnym poziomie jak Zorro czy Batman, dlatego wygodnie rozgościł się na kartach komiksu i świetnie do tego medium pasuje. V jest przy okazji anarchistą i terrorystą, który prócz wymierzania prywatnej zemsty w imię wolności rozdaje ciosy opresyjnemu państwu. Działa niemal jak „Diabolik” ze słynnych włoskich komiksów spod znaku fumetti neri. Nie jest na pewno ugrzecznionym superbohaterem, bo często zabija i zazwyczaj czyni to z osobistych pobudek. Szukając jego korzeni w poprzedzających go słynnych fabułach, wskazałbym też na „Upiora w Operze”, który opowiadał o oszpeconym, szalonym geniuszu muzycznym zepchniętym do życia w kanałach. Natomiast sam Moore mówi wprost, że dużo ukradł z wizerunku pulpowej postaci granej brawurowo przez zamaskowanego Vincenta Price'a w filmie „Odrażający Dr Phibes” (1971). Tak jak Doktorowi Phibesowi, skrywającemu się również za maską, zemsta i szaleństwo przysłaniają bohaterowi Moore'a oczy i pchają go do działania. Natomiast marzenia o utopijnym społeczeństwie anarchistycznym podsycają coraz śmielsze czyny V, które są brawurowymi akcjami wymierzonymi w struktury państwa – podobnie postać grana przez Price'a wymierzała spektakularne kary ludziom odpowiedzialnym za śmierć jego żony. Również tak jak Phibes, V ma przy sobie kobietę – pomocnika. W przypadku V jest to młoda dziewczyna, szesnastoletni podlotek zmuszony przez niewydolny system do prostytuowania się i przy okazji z automatu, przy pierwszej próbie handlu ciałem, wpadający w ręce policji politycznej (z której łap szarmancko ratują ją V) przedstawianej przez Moore'a na kartach tej opowieści niemal jak gestapo. Autor zresztą nie stronił od dosłowności i nie pozostawiał złudzeń: słowo faszysta pada tu nader często.
 
To bowiem w dużej mierze też komiks o faszystach. Zupełnie nie komiksowych warto dodać, bo nie są to podkręcający wąsa hitlerowscy geniusze zła, a zwykli, szarzy ludzie omamieni przez reżim. Charaktery jakie podarował swoim bohaterom Moore nie czynią z większości z nich typowych antagonistów. To też nie karykatury, niektórych nawet da się lubić. To postacie z krwi i kości, które wplątały się w system z różnych powodów. W objęcia faszyzmu pchnął je nieraz brak nadziei na lepsze jutro, niedostatki w życiu uczuciowym, pragnienie stabilizacji i dobrobytu, a czasem chęć pięcia się w górę i zaistnienia na kartach historii. Niemal żadna postać nie jest tu czarno-biała. To poważne, dobrze skonstruowane portrety psychologiczne dowodzące, że Moore dużo nauczył się podczas swoich poprzednich, małych fuch i pierwsze arcydzieła – dłuższe komiksy – tworzył już świadomy swojego warsztatu.
 
Jak większość komiksów Moore'a i ten jest fabularyzowanym esejem na jakiś ważny dla autora temat. Jak już się pewnie domyślacie na łamach „V jak Vendetta” pisarz bierze na ruszt faszyzm i rozbiera go na czynniki pierwsze, przypatrując się przy tym strukturom społecznym, by ukazać, jak coś tak strasznego w ogóle może dojść do skutku. Druga płaszczyzna to romantyczna anarchia (Moore jednak rozgranicza chaos i anarchię, dając wyraźnie i mądrze do zrozumienia, że jedno nie jest równe drugiemu). To wizja utopii, która może i powinna zapanować w społeczeństwie idealnym, pozbawionym panów i władców, jednak nie ma szans na powodzenie. W finale rząd zostaje obalony i rozbity, a społeczeństwo wraca wręcz do czasów pierwotnych, ale zakończenie ogólnie pozostaje otwarte. W domyśle możemy sądzić, że historia prawdopodobnie się więc powtórzy i będzie powtarzała w nieskończoność, wszystko przez żądze pchające ludzi ku władzy. „V jak Vendetta” na tym poziomie to komiks anarchistyczny w wydźwięku, ale przy tym, co ciekawe, daleki od poetyki undergroundu.
 
Przypatrując się postaci V dochodzę też do wniosku, że jest w niej sporo z samego Moore'a, któremu w młodości system dał mocno popalić. Według legendy w szkole średniej został on za handel LSD wyrzucony poza nawias i pozbawiony jakiegokolwiek dalszego wykształcenia. Młody, pochodzący z robotniczej rodziny Alan imał się więc najgorszych zajęć i pewnie nie był zbyt dobrze traktowany, bo w „V jak Vendetta” czuć pewne napięcie, chęć wyrzygania się i literackiej zemsty na społeczeństwie, a może bardziej na ludziach u góry, którzy ustalają nieciekawe zasady tej gry? Czuć, że robiąc z V kulturowego erudytę, słuchającego przeróżnej muzyki, czytającego ambitne książki, grającego na fortepianie i śpiewającego kabaretowo-musicalowe piosenki kuglarza, Moore portretował samego siebie. Znając dziś jego skory do buntu charakter nie mam co do tego wątpliwości. Autor więc, tak jak postać za maską, skrywa się za swoim bohaterem, realizując zapewne swoje głęboko skrywane fantazje. Czyni też przy okazji z protagonisty postać tragiczną, trochę szekspirowską, a może nawet faustowską? Bardzo ciekawie w tym kontekście wypada również forma wydania zbiorczego „V jak Vendetta”. Album zaprojektowany jest tak, że jeśli podniesiemy go na wysokość twarzy, nadrukowane na froncie oblicze głównego bohatera w zbliżeniu, będzie pełniło rolę maski. To dość wymowny zabieg, dający do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy V.
 
Sama maska, którą, jak głosi kolejna legenda, podarował protagoniście rysownik David Lloyd, to oblicze Guya Fawkesa, niedoszłego zamachowca znanego z tego, że 5 listopada 1605 roku uczestniczył w spisku mającym na celu wysadzenie Izby Lordów. Został złapany i skazany na tortury, a jego postać buntownika przetrwała w miejskim folklorze. Symbol maski przerósł nie tylko komiks ale i swoją legendę – dziś jest wykorzystywany przez anonimowych protestantów na całym świecie z grupą internetowych aktywistów Anonymous na czele. Zdaję sobie sprawę, że pewnie duża w tym zasługa kasowej ekranizacji tego dzieła, wyprodukowanej przez Siostry (wówczas jeszcze braci) Wachowskich, od której jednak sam Moore stara się jako autor odcinać, ale musimy uczciwie przyznać – korzenie słynnych „kuloodpornych idei” tkwią w komiksie.
 
My znamy „V jak Vendetta” jako kolorowy album z dużą dawką zieleni, zebrany w formie grubej powieści graficznej, ale oryginalnie była to czarno-biała opowieść publikowana w częściach w magazynie „Warrior” który, jak wspominałem we wstępie, wyzionął jednak ducha zanim rzecz dobiegła do finału. Tak, za pierwszym podejściem Moorowi nie udało się jej ukończyć. Dziś tylko na ilustracjach dołączonych w dodatkach możemy podziwiać dzieło Lloyda w oryginale. Jestem pewien, że musiało robić zupełnie inne wrażenie w pierwotnej formie, gdzie łagodnie zaokrąglone brzegi rysunków Lloyda upodabniały się nieco do szablonów służących do nanoszenia farb na mury, często z treściami mającymi być formą protestu. Przypadek to czy świadomy zabieg, tego nie wiem. Niemniej te rysunki bez kolorów zdecydowanie działają na wyobraźnie. Nie jest to może opus magnum ani dla Lloyda (acz ten komiks zapewni mu nieśmiertelność) ani dla Moore'a (mimo iż jest chyba pierwszym jego arcydziełem), ale wszystkie warstwy bardzo dobrze współgrają ze sobą. Jest w tym magia chwili i krzyk zdesperowanego, zapędzonego w kozi róg przez społeczeństwo człowieka. To też w gruncie rzeczy bardzo smutny komiks, bo mimo iż Alan Moore pisał go za czasu rządów Żelaznej Damy, Margaret Thatcher, w ówczesnych nieciekawych realiach go otaczających, to ta opowieść jest dalej aktualna. Polska Anno Domini 2023 odbija się w nim jak w lustrze i obawiam się, że będzie tak również w następnych latach. Jest w tym siła komiksu Moore'a – jest cały czas aktualny, ale niezbyt dobrze świadczy to o kondycji gatunku ludzkiego.

niedziela, 12 października 2025

Pillow Man. Mężczyzna naszych marzeń.

 


Nie do końca wiem, jak to ująć, żeby to źle nie zabrzmiało. Ten uroczy i niepozorny komiks jest jednak najodważniejszą i chyba najlepszą rzeczą, jaką premierowo wydał Egmont od dobrych kilku lat, przynajmniej jeśli o komiksy dla dojrzałego czytelnika chodzi. To frankofon, ale nie w tym stylu, do którego przyzwyczaiły nas „Plansze Europy”. Nie znajdziemy tu realistycznego stylu zerowego. To też nie fantastyka. W gruncie rzeczy to opowieść bliższa poetyce komiksów Sfara, choć też nie do końca można ją zestawiać z dziełami tego autora. Rzecz osobna? Trochę tak. 

„Pilow Man” jest obyczajówką ocierająca się o komedię, a przy tym – użyje takie określenie-wytrych – to okruchy życia pełną gębą. Dostajemy opowieść o kolesiu, który po trzech latach bezrobocia w końcu znajduje nową, fajną fuchę. Praca jest jednak dość osobliwa, bo polega na towarzyszeniu w łóżku samotnym osobom mającym problem w zasypianiu w pojedynkę. W kraju, w którym nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem, znalezienie czegoś takiego to nie lada fartłomiej. Wydaje się, że to nic wstydliwego, praca jak praca, ale nasz bohater zataja swoje zajęcie i przez to popada w konflikt ze swoją partnerką. Mówiąc krótko: dostajemy francuską komedię pomyłek i to one nakręcać będą kolejne zdarzenia. 

Mimo iż autor „Pillow Mana” tworzy komiks daleki od tego, co w Polsce nazwalibyśmy mainstreamowym frankofonem, to wcale nie sili się on też na bardzo głęboką opowieść. Ten album nie zmieni Wam życia, ani nie porusza szczególnie czułych strun. To raczej historia stosunków międzyludzkich, slajd z życia normalnych, przeciętnych Francuzów. Pokazuje nam przedstawicieli paryskiej klasy średniej, bo Jean (główny bohater) mimo bezrobocia nie jest jakoś szczególnie zubożały. Nie czuć tu głębokiego dramatu, co może dla niektórych stanowić problem, gdyż mówimy o komiksie lekkim, łatwym i przyjemnym, ale to też siła tego albumu. Również target wyróżnia „Pilow Mana”, jak bowiem wspomniałem, nie jest to typowy frankofon, a przy tym to również utwór daleki niezalowi. Nie spodoba się bankowo ani młodym czytelnikom, ani nerdom od Thorgala, ale całkiem możliwe, że ten komiks urzekłby twoją mamę, gdybyś jej go podsunąć.  

„Pilow Man” z pozoru wydaje się pozycją, która lepiej pasowałaby do katalogu Kultury Gniewu czy oficyny Timof i cisi wspólnicy, ale mam nadzieję, że może w Egmoncie – wśród tego całego kolorowego superhero i komiksów dla twardogłowych nerdów – znajdzie się miejsce na takie perełki. Na albumy nieoczywiste, a przy tym ładne i mądre. Może nie zmieni Wam ten komiks życia, ale moim zdaniem warto go przeczytać. 

środa, 13 sierpnia 2025

Superman: Świat

 


 

Pisząc o „Batman – Świat” już ponad… cztery lata temu (ja pierdzielę), wstęp zamknąłem stwierdzeniem, że tamten komiks „doskonale pokazuje, jak wiele może pójść źle przy niezaprzeczalnie wielkim potencjale”. W ostatnim akapicie zaś stwierdziłem „Ten album to głównie ciekawostka, która słabsze historie rekompensuje różnorodnością i maksymalnie trzema całkowitymi sztosami”. Tak, żeruję na swoich tekstach z przeszłości, ale to raczej adekwatne podczas pisania o gimmickowym, amerykańskim peleryniarstwie. Wynika to zresztą z konieczności wytknięcia, jak zaskakująco konsekwentnym wydawcą jest DC Comics. 

Uderzmy od razu ad rem. „Superman – Świat” to również tona niewykorzystanych możliwości i trzy perełki w zbiorze piętnastu historii o heroicznym ocieplaczu skisłego wizerunku amerykańskiego snu. Zdecydowana większość autorów poszła tu na łatwiznę, wybierając jeden z dwóch oczywistych kierunków. Dostajemy tu więc głównie bardzo powierzchowne ulotki turystyczne z Supermanem w roli zwiedzającego albo (tych jest więcej) przykłady na to, że dla wielu ludzi z grona tych pozornie kreatywnych istota ich ojczyzn sprowadza się do banalnych fantazji na temat pradawnych źródeł tradycji, głównie tej religijnej. Najbardziej chyba rozbawił mnie rozdział z Kamerunu, kiepsko narysowany zresztą, w którym scenarzysta (Dr Ejob Gaius) ukarał Supka za brak kulturalnej wrażliwości przy niszczeniu źródła mocy mordującego ludzi fanatyka. Nauczkę zresztą serwuje mu lokalny peleryniarz, oczywiście silniejszy od najpotężniejszego nadczłowieka na Ziemi. Z drugiej strony mamy natomiast tureckie bóstwo sprawiające Kal-Elowi mniej więcej tyle samo problemów co żul włamujący się nocą do osiedlowego. Nie wiem, co gorsze.

Reszta słabszych historii utrzymuje się w raczej podobnym tonie. Hiszpania jest ładna i to tyle, Włochy to Dante Alighieri i nic więcej, w Argentynie odwala się coś z naturą, ale po trzykrotnym przeczytaniu tego rozdziału nadal nie do końca go ogarniam. Strzelam jednak, że większość czytających ten tekst najbardziej interesuje, jak wypadł polski fragment napisany przez Bartosza Sztybora i zilustrowany przez Marka Oleksickiego. Powiem tak… może po prostu przejdźmy dalej.

Dobra więc, które państwa zabłysnęły w tej antologii przewidywalnych laurek? Przede wszystkim Brazylia. Jefferson Costa napisał historię z początku wpisującą się we wspomniane wcześniej tory kulturowe, ale ostatecznie zaskakująco głęboką jak na tak krótki format. Na drugim miejscu lądują Czechy dzięki zdecydowanie najbardziej humorystycznie samokrytycznemu podejściu do całego konceptu i całkiem ciekawej, futurystycznej fabule ogółem. Podium zamykają zaś nasi sąsiedzi zza zachodniej granicy, bo Felix "Flix" Görmann stworzył zwyczajnie prosty komiks w duchu europejskim, absolutnie pozbawiony wspomnianych wcześniej banałów. Ze sporym „ale” może dorzuciłbym tu rozdział z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wydaje mi się bowiem, że Satoshi Miyagawa i Kai Kitago umyślnie zakpili z Supka, wykorzystując go do reklamy japońskich spożywczaków. Zamierzone jednak czy nie, obok dobrej mangi to nawet się nie czołgało.

Wizualnie zresztą też niemiecki fragment wyróżnia się na plus pośród typowej, sterylnej superbohaterszczyzny, której nie uniknęli graficy na przykład z Indii (pomimo użycia monochromu), Francji (choć pod względem sekwencyjności i szczegółów Marcial Toledano Vargas to misztrz), czy niestety właśnie Polski. Tutaj też przoduje Brazylia, choć frywolny i nietypowy styl Costy nie każdemu zagra równe nuty z fabułą o supersilnym posiadaczu kwadratowej szczęki. Zalana czarnym tuszem i piękna kolorystycznie warstwa wizualna włoskiego artysty Fabio Celoni wypada o niebo lepiej od scenariusza w tym samym rozdziale, tak samo jak odrobinę surowy semi-realizm Agustína Alessio z Argentyny. Jak to antologie mają w zwyczaju, główną atrakcją jest tu chyba różnorodność, ale i ona niesie się bardzo chwiejną jakością. Wciąż jednak znacznie mniej chwiejną od faktycznej treści tych opowieści.

W sumie dobrze się składa, że przyszło mi ten tekst pisać dosłownie dwa dni po obejrzeniu w kinie „Supermana” spod ręki Jamesa Gunna. Czy był to film idealny? Absolutnie nie, ale moim zdaniem dostaliśmy w nim prawie idealnego Clarka Kenta i totalnie perfekcyjnego Kal-Ela. Doskonale niedoskonałego pacjenta zero potencjalnej globalnej epidemii nadziei i posiadacza najbardziej dojebanego kompasu moralnego. To dla mnie podstawa uroku Człowieka ze Stali. Wartości mocno naiwne, całkowicie jednak warte zachowania w jakimś łatwo dostępnym zakątku serca. Zawsze dziwi mnie, jak wielu scenarzystów piszących komiksy o Supku zapomina o tych cechach i widać to perfekcyjnie w „Superman – Świat”, bo na przestrzeni piętnastu historii faktycznie inspirującego herosa jest jak na lekarstwo. Album całkiem miły dla oczu, fabularnie w większości porażająco powierzchowny i tendencyjny, ledwo ratujący się kilkoma mocniejszymi momentami. Mogło być dobrze, a wyszło, jak wyszło.

 

Autor: Rafał Piernikowski  

sobota, 31 maja 2025

Dni demonów. Peach Momoko.

 


Manga, japoński komiks – jak zwał tak zwał – cieszy się na świecie niesłabnącą popularnością. Nie znam statystyk, ale na oko u nas chyba większą niż superhero. Sam piszę o niej mało i mimo iż kupuje ją i czytam, to nie uważam się za speca w tej dziedzinie. Niemniej lubię tę kategorię i nie jestem w jej zakresie zupełnie laikiem. Czytam ją częściej od współczesnych komiksów Marvela, od których odbijam się ilekroć po coś sięgnę, a trzeba Wam wiedzieć, że jestem fanem autorów z Domu pomysłów, ale tych tworzących w latach 80. i 90.



Połączenie mangi z uniwersum Marvela wydało mi się jednak na tyle kuszące, że postanowiłem sięgnąć po bardzo ciekawie się zapowiadający komiks autorstwa kobiety podpisującej się pod swoimi pracami jako Peach Momoko. Nigdy nie czytałem jej prac, ale dostępne mi grafiki były zdecydowanie godne podziwu. Gdy wziąłem w ręce i przekartkowałem ogromny, piękknie wydany album „Dni Demonów”, utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że od strony plastycznej to najwyższa półka. W opowieściach obrazkowych liczy się jednak coś innego niż wybitna graficzna robota. Tu zdaje się jest pies pogrzebany, bo mimo iż narracyjnie to dobra rzecz, to fabuła pozostawia wiele do życzenia.



Przede wszystkim, szumne nazywanie tego, co dostałem „alternatywnym światem Marvela inspirowanym japońskim folklorem” jest dużym nadużyciem. Nie ma tu wielu śladów czegokolwiek z Domu Pomysłów, prócz imion i designu niektórych postaci. Na tym poziomie to zwykły skok na kasę. Historia jest całkowicie autonomiczna i dla mnie – mimo wszystko fana Marvela – nic tu się nie zgadza. Najfajniejszym elementem są faktycznie motywy przypełzłe z Japońskiego folkloru, ale stylizowana na japońską „bajkę magiczną” fabuła nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Według mnie dostałem pięknie namalowaną wydmuszkę. Generalnie zwyciężyły mnie świetne, różniące się momentami style rysunku i bajeczne komputerowe kolory, w najlepszych momentach imitujące delikatne akwarele. Nie było to wszystko jednak na tyle dobre, by usprawiedliwić miałkość fabularną. Jeśli więc w komiksie cenicie nie tylko rysunki, to tu nie macie czego szukać.



Zastanówmy się jednak chwilę. Mam 40 lat, najchętniej czytałbym oldskulowe frankofony i pojebane mangi dla dorosłych. Peach Momoko to jednak totalny mainstream dla współczesnych dzieciaków, mocno kochających popkulturę i tradycję Kraju Kwitnącej Wiśni. Prawdopodobnie więc mijam się z tym komiksem u podstaw. Choć jest mi z tym źle, „najbardziej mnie teraz wkurwia u młodzieży to, że już więcej do niej nie należę”. Nic jednak nie poradzę na swoje preferencje czytelnicze, odmienne od dzisiejszych nastolatków. Z drugiej strony piszę o komiksach dla dzieciaków do RYMSu i chyba umiem rozpoznać dobrą rzemieślniczą robotę. Może więc nie jest to do końca moja wina?

Catwoman. Rzymskie Wakacje. Loeb/Sale/Stewart

 


Złożony z sześciu zeszytów spin-off batmańskiego, halloweenowego cyklu autorstwa Loeba i Sale'a wjechał na sklepowe półki. „Catwoman: Rzymskie Wakacje” to historia wypadu Catwoman do Rzymu, umiejscowiona gdzieś między „Długim Halloween” i „Mrocznym zwycięstwem”. Od razu mówię: rzecz jest więcej niż dobra. Może nie wybitna fabularnie ze względu na pewne ograniczenia i nieco – że tak brzydko powiem – komiksowe uproszczenia, za to od strony graficznej zdecydowanie genialna.



Oczywiście nie będę na siłę polecał tego komiksu. Zaznaczę od razu: jeśli nie lubicie kobiet rysowanych przez Tima Sale'a, nie macie tu czego szukać. Owszem, to nie bat-porno, ale rysownik wycisnął duży potencjał zmysłowości i erotyki jaki tkwi w postaci naszej ulubionej kotki i sprawił, że jego Selina Kyle jest jedną z najgorętszych lasek w historii medium. Fabularnie, w najlepszych momentach (jak relacja Catwoman i Ridlera), jest lekko i z humorem. Mimo iż czasem Loeb uderzał w ciemniejsze, smutniejsze rejony życia bohaterki, to w gruncie rzeczy nastawcie się na niezobowiązującą rozrywkę z lekką nutką noirowej narracji.



Jak wskazuje tytuł tomiku, akcja dzieje się głównie w słonecznej Italii. Rzecz jednak nie udaje europejskiego komiksu czy kina, odnosi się raczej do klasycznych, hollywoodzkich produkcji; dajmy na to filmów z Audrey Hepburn, co podkreśla seria fantastycznych okładek nawiązująca do starych plakatów. Zresztą sam album to mistrzostwo designu i między innymi dlatego warto mieć ten komiks na półce. To zwyczajnie ładny przedmiot.



Kocham od razu rozpoznawalny cartoon Tima Sale’a, czemu dawałem wyraz już wiele razy. Na tym poziomie nic się nie zmieniło. Może odrobinę mniej tu mroku i grotechy, a więcej luzu i zjawiskowo pięknej Seliny, ale graficznie to bezsprzecznie najwyższa półka. Dodatkowo komiks kolorował nikt inny jak Dave Stewart, czyli najbardziej rozchwytywany kolorysta w branży. W tym albumie pokazuje rogi i ugruntowuje swoją niezachwianą pozycję absolutnego mistrza kolorów. Jako człowiek, który nie tworzy komiksów, jestem trochę zdezorientowany. Wyczytałem bowiem, że barwy zostały nałożone przy pomocy komputera, a w życiu bym tego nie stwierdził, jeśli miałbym kierować się efektem wykonanej pracy. Jest tu wiele warstw i cieni, sugerujących raczej ręczną, malarską robotę. To moi drodzy jednak cyfra, ale wykorzystana w iście mistrzowski sposób. Duet graficzny Sale & Stewart to więc zdecydowanie dream team, który już nigdy się nie powtórzy.



Muszę na koniec, z kronikarskiego obowiązku, zaznaczyć, że jestem zaskoczony pewnym elementem składowym. Mianowicie troszkę dziwi mnie forma wydania, inna od poprzednich części: tu jest grafika pod obwolutą, w poprzednich odsłonach było tylko quasi–płótno. Ten brak konsekwencji to jednak drobny szczegół, dzięki któremu upchnięto w polskim wydaniu dwie okładki. Sygnalizuję jedynie tym z Was jeszcze czekającym na zakup: bierzcie nowe wydania tego cyklu, niedługo będą wznowione. Wszystko wskazuje bowiem na to, że pod obwolutką znajdziecie wodotryski.

środa, 7 maja 2025

Ostatni Ronin. Tom 2. Nieznane lata.

 



Mam wrażenie, że pierwszy tom „Ostatniego Ronina” został u nas przyjęty dość chłodno. Prawdopodobnie chodzi o wielkie oczekiwania odbiorców i rozczarowanie fabułą. Przynajmniej dobrych komiksów o Żółwiach Ninja nie jest jednak wcale tak wiele, trzeba o tym pamiętać.

Pierwszy „Ostatni Ronin”, tom rozpoczynający wizjonerską i odważną (w założeniu) nową sagę w historii Żółwi Ninja, był fajny nie ze względu na walory literackie i narrację, a dzięki mądremu ogrywaniu wytartych klisz popkulturowego mitu z lat 90. Przyjemnie było znajdywać w tamtym tomiku echa Franka Millera i kreatywne podejście do zmurszałego materiału źródłowego.

„Nieznane lata” robią coś podobnego, ale tylko połowicznie. Co ciekawe, eksploatują też zupełnie inne rejony postapo, bo więcej tu „Mad Maxa” czy „Krwi bohaterów”. Rzecz rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Jedna to retrospekcja dotycząca Żółwia Michelangelo, który wędruje po świecie w poszukiwaniu zemsty na pewnym crime lordzie zwanym Robakiem Śmierci. Druga warstwa traktuje o nowej ekipie młodych Żółwi próbujących wybić się na ulicach zniszczonego Nowego Yorku. Podstępnie podsuwa się nam materiał, którego byśmy nawet nie dotknęli, gdyby nie retrospekcje, bo nowa czwórka Żółwi nie ma za grosz charyzmy słynnych protagonistów. Jak się domyślam, autorzy będą tym sposobem chcieli wepchnąć nam nowych bohaterów, w innych warunkach zupełnie byśmy ich olali. No ale nie męczmy już się nad tym, co nieudane w tym albumie, gdyż to opowieść o klasycznym Żółwiu stanowi najważniejszą część tego tomu.

Wątek o poszukiwaniu zemsty, w który wpasowany jest Michelangelo, cwanie ubrano w szaty kina kung-fu połączonego z historią drogi. Dzięki temu album wciąga się bezboleśnie, jeśli lubi się takie rejony rozrywki. Dodatkowo to generująca włosy na klacie opowieść o walce w klatkach na postapokaliptycznej Ukrainie. I wielka szkoda, że drugi poziom opowieści jest w kontekście mrocznych przygód Mikey'a tylko zapychaczem.

Wiem, może źle oczekiwać od czegoś takiego jak Żółwie Ninja dojrzałości fabularnej, mroku i krwawych rozpierduch, ale przecież to wszystko stało u zarania tej opowieści. Zinfantylizowano ją chwilę później. Miałem jednak to szczęście, że jako dzieciak czytałem prawdziwe komiksy o Turtlesach i nigdy już nie kupiłem ich innego oblicza, niż to zakorzenione w Marvelowym Daredevilu i kinie sztuk walki. Dlatego tak bardzo polubiłem jedynkę „Ostatniego Ronina”.

Obiecuję sobie, że będę zbierał tę serię dalej, bo jednak jak na razie więcej widzę w niej plusów niż minusów (bo przeważa wspomniana wcześniej historia zemsty), ale obawiam się brnięcia dalej w stronę infantylizacji i próby sprzedania nowych bohaterów-nastolatków komuś, kto już nastolatkiem dawno nie jest i ma inne czytelnicze potrzeby. Prawdopodobnie od przekonania się, jaki kierunek obiorą autorzy, dzieli nas jeden tom. Czekamy.

wtorek, 6 maja 2025

Nightwing. Czas Tytanów. Tom 3

 




 Czyżby przyszła pora na krytykanckie żniwa? Z uporem maniaka czekałem tylko, aby móc się przysrać do bardzo udanej serii. Do trzech razy sztuka, skoro pierwszy tom zwalił mnie z nóg, a drugi przytrzymał za ramiona przynajmniej w pozycji lekko przykucniętej, na następny powinienem już móc patrzeć z góry. Tendencja spadkowa ma bowiem w zwyczaju przyspieszać, a w przypadku fabuły bezpośrednio podejmującej wątki po wielkim, superbohaterskim evencie jakość powinna zaryć w podłoże z kilotonowym impetem, prawda?

„Nightwing. Czas Tytanów. Tom 3” niemalże groził mi perspektywą konieczności zaznajomienia się z „Mrocznym Kryzysem”, a moja naturalnie buntownicza natura przykazała wziąć forsujących kompletyzm fabularny włodarzy DC pod włos i wyszedłem na tym całkiem nieźle. Wobec tego od razu zaznaczam: nie musicie wydawać tracących na wartości cebulionów na inne komiksy, by kontynuować serię autorstwa Toma Taylora. Trochę obecnej draki wynika z odwaleń dokonanych w ramach innych tytułów, ale tego kontekstu skutecznie doszukacie się na zasadzie domysłów napędzanych drobnymi dawkami ekspozycji. To zdecydowanie plus, choć niestety tylko w kategorii skutecznych rozwiązań problemów, które mogły w ogóle nie zaistnieć. Dzieje Dicka Graysona powinny zostać wątkowo hermetyczne.

Ku mojemu zaskoczeniu tom otwiera bezpośrednia kontynuacja najbardziej bzdurnego (choć miłego w odbiorze) fragmentu poprzedniego zbioru, czyli afery z fanbojującym Nighwinga impem z piątego wymiaru i biedną dziewczynką, co to jej ojciec duszę z demonami przehandlował. W efekcie pięknolicy akrobata wpierdziela się do piekła z misją ratowania małolaty i cel ten osiąga, przynajmniej częściowo, z wykorzystaniem biurokratycznych kruczków. Prosta historia z udziałem większej ilości peleryniarzy, ale szturchnięta kijem oryginalnego podejścia i humoru na tyle trafnie, że smród wtórności się z niej nie wydziela.

Potem jest lepiej, a jeszcze później robi się gorzej. Niestety to „jeszcze później” objętościowo gniecie fajniejsze fragmenty. Taylor wpierw wzbudził moją nadzieję street-levelową eskapadą w towarzystwie Baśki Gordon. Trącało to nawet szansą na powrót do klimatu pierwszego tomu i eksploatacją największej zalety całego runu, czyli jednej z najbardziej naturalnych i nietoksycznych relacji romantycznych w historii całego superbohaterstwa ever. Zamiast brnąć w kierunku tak łatwo osiągalnego sukcesu, Taylor musiał jednak (za nakazem szefostwa jak mniemam) wrócić do kwestii marynistycznych tajemnic Blüdhaven i zrobić z Dicka etatowego pirata na usługach swojej byłej. Fajnie poszerza się tu lore miasta, chemia między bohaterami jest napisana świetnie, niby nie ma na co narzekać. Mimo to nie byłem w stanie się tą historią przejąć, jej klimatyczne oderwanie od reszty runu wymiotło mi z czaszki sporo nagromadzonego wcześniej zachwytu. Poza główną osią scenariusza są też ścieżki poboczne, mniej istotne, ale nie zgłębiam ich, bo na ostateczne odczucia nie miały u mnie żadnego wpływu.

Wspomniany przed chwilą highlight tomu miażdży też wizualnie. Bruno Redondo na wiecznym propsie, nawet jeśli zwykle nie lubię sterylnego, trykociarskiego rysowania. Facet jest mistrzem języka komiksu, a i pojedyncze ilustracje traktuje z pietyzmem czyniącym z nich małe, pop-artowe perełki. Tym razem w ramach popisu walnął cały rozdział z oczu Nightwinga i choć pewnie nie jest to totalne nowatorstwo, to w rękach innego rysownika taki zabieg pewnie by się nie udał. Tu było efektowne i efektywne zarazem, choć ujęta z bocznej kamery sekwencja z tomu pierwszego nadal wypada lepiej. Sporo tu też, między innymi, ilustracji od Travisa Moore i Stephena Byrne na poziomie zadowalającym, przy czym pierwszy nieco wyróżnia się bardziej charakterystycznym stylem, ale obaj fajerwerkami po oczach nie walą. Dobra robota i tyle.

Bardzo porządne superhero moi drodzy. Sporo niewykorzystanego potencjału napoczętego zarówno w częściach poprzednich, jak i nawet w ramach tego albumu, ale totalnie przysrać się jednak nie mogę. W ogólnym rozrachunku mogło być gorzej. Ba, wręcz spodziewałem się, że będzie gorzej i w przypadku każdej innej serii tak pozytywne zaskoczenie byłoby powodem do radości, a tu ostatecznie troszkę mi smutno. Choć drugi tom nie doskoczył do powalającej jakości pierwszego, to nadal rozstawiał gatunkową konkurencję po kątach. Trójeczka za to, co przyznaję z żalem, staje w jednym rzędzie z kolegami uparcie unikającymi wychodzenia przed szereg miałkiej bylejakości. Gdyby nie talent Toma Taylora, byłby to paździerz, a tak mamy tylko prezentację niższej formy od twórcy słusznie wzbudzającego większe oczekiwania. Do końca jego runu został nam już chyba tylko jeden zbiór i nie mogę powiedzieć, bym wiązał z nim szczególnie wielkie nadzieje.

Autor: Rafał Piernikowski


poniedziałek, 5 maja 2025

Sierżamt Rock i Armia Trupów. Campbell/Risso

 


Przede wszystkim Egmont podszedł do sprawy od złej strony. Nigdy bowiem nie publikowano u nas kultowych w USA komiksów o Sierżancie Rocku, których rysownikiem był nieżyjący już gigant tego medium: Joe Kubert. Wiem, że oryginalne historie o słynnym żołnierzu są pewnie już ramotami, ale wypuszczanie postmodernistycznego, swoistego współczesnego miszmaszu łączącego świat Rocka z opowieścią o żywych trupach jest trochę bezsensowne. Odbiorca najzwyczajniej nie zna kontekstu i trudno mu będzie stwierdzić, czy to połączenie działa i jak dobrze parafrazowany jest oryginalny komiks.


Sam uważam, że jestem trochę za wąski w uszach na tę opowieść, bo z przygód Rocka znam tylko współczesną wersję. Tę rysowaną co prawda przez wspomnianego Kuberta, ale pisaną ręką należącego do innego, dużo młodszego pokolenia Briana Azzarello. To też nie był zresztą od strony scenariusza komiks w pełni spełniający potencjalne oczekiwania, nadrabiał to jednak ilustracjami Kuberta. W przypadku „Sierżanta Rocka i armii trupów” jest niejako podobnie. Co ciekawe, scenariuszem zajął się gość, który nie jest profesjonalistą. Za klawiaturą zasiadł bowiem w tym przypadku Bruce Campbell, ikoniczny aktor znany z serii filmów „Martwe zło” i „Armii ciemności”. Zastanawiam się tym samym, czy mam w ogóle zestawiać tego artystę z ludźmi piszącymi na co dzień. Jasne przecież jest, że słynny Ash nie ma wyrobionego literackiego warsztatu.


Nie okłamujmy się więc, od strony fabularnej to nie jest sztosisko. Musieliby mi też dużo zapłacić, żebym powiedział, że to ogólnie dobry komiks. Swoją drogą stylistycznie ta historia najbliżej umiejscowiona jest filmu „Bękarty wojny” Tarantino. Komiks Campbella to bowiem opowieść ukazująca alternatywną historię zgładzenia nikogo innego jak samego Adolfa Hitlera, który pod koniec wojny, w akcie desperacji, zaczyna wskrzeszać swoich żołnierzy za pomocą serum zamieniającego ich w zombie. Rzecz trzyma się z dala od jakiejkolwiek prawdy historycznej. To po prostu komiks, ale taki w złym tego słowa znaczeniu, co oczywiście nie oznacza od razu, że mamy do czynienia z czymś nieatrakcyjnym. To pulpa na pełnej kurwie, korzystająca z dobrodziejstw parafrazy i remiksu. Budowa tej opowieści nie jest nawet strasznie zła; czuć jednak brak literackiej ręki. Ash postawił na opowiadanie obrazem i tylko domyślać się mogę, jak ten jego scenariusz wyglądał od strony technicznej. Możliwe też, że ktoś mu to przejrzał, bo narracyjnie jest ogólnie dobrze. Nie ratuje to jednak tej opowieści.


Na całe szczęście wszystko niesie na swoich barkach rysownik. Kuberta nie da się co prawda zastąpić, ale wciepanie na ołówki samego Eduardo Risso, autora grafik do „100 Naboi”, to strzał w dziesiątkę. Risso ma wyjebane i nie próbuje naśladować Kuberta. Leci ze swoją charakterystyczną, komiksową, nieco cartoonową kreską, rysując – w przeciwieństwie do Kuberta, który dbał o całe rekwizytorium – dość umownie. Nie bawi się w odrysowanie najdrobniejszych szczegółów. Jego prace przez to pasują idealnie do przegiętej, pulpowej tematyki „Sierżanta Rocka i armii trupów”.


Generalnie nie bardzo wiem jednak, komu ten komiks mógłbym polecić. Nawet ja, miłośnik pulpy, cenię sobie dobrze napisane historie. Niestety robota Campbella nie należy do rzemiosła wysokich lotów. Nie ma w nim zbyt wielu elementów, które mógłbym pochwalić. Sięgnąć po ten komiks powinni pewnie głównie miłośnicy Eduardo Risso, gdyż akurat on – mimo iż nie wznosi się na wyżyny – rysuje całkiem nieźle i nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Innym odbiorcom ten komiks zdecydowanie odradzam.





Gwiazda pustyni. Tom 2. Labiano/Desberg

 


Prequel bardzo chwalonego przeze mnie komiksu autorstwa Mariniego i Desberga. Trudno nazwać go wyczekiwanym, gdyż tym razem Marini wspierał autorów tylko dobrym słowem, a mimo wszystko jego nazwisko znajduje się na okładce w celach zapewne komercyjnych. Desberg jednak dobrze czuje historię, której pierwszą część nazwałem jego opus magnum.


Komiks zdecydowanie nie jest zły i jeśli cenicie opowieści westernowe o Indianach – bo o nich głównie traktuje ten tom – zdecydowanie powinniście dać temu albumowi szansę. Nowa odsłona „Gwiazdy pustyni” bardzo sprawnie cofa się w czasie i ukazuje, jak tępiono i robiono w bambuko rdzennych Amerykanów, będąc przy okazji opowieścią o fałszywości przedstawianego w westernach (i nie tylko) mitu założycielskiego. Wiem, myślicie pewnie z automatu o „Skalpie” i ukazanym przez Aarona i Guere obrazie Indian zdegenerowanych przez kontakt z białymi. To nie jest jednak opowieść aż tak wybitna, nie odnajdziecie tu więc fabuły na podobnym poziomie. Niemniej znalazło się tu miejsce na portret społeczności rdzennych i jak na mikrą objętość – jakieś 100 stron – rzecz jest dość głęboka i zapewniam, że nie zostawi Was z niedosytem. Prócz wątków społecznych to również tragedia przepisana na pełnokrwisty dramat w kostiumie dzikiego zachodu. Dramat krwawy, brudny i nie dający czytelnikowi zbyt wielu złudzeń.


Graficznie również jest całkiem nieźle. Owszem, nie ma na pokładzie Mariniego, ale jego następca – Labiano – podołał i świetnie odnalazł się w tym gatunku. Brak tu jednak zdecydowanie talentu naszego ulubionego Włocha do rysowania pięknych kobiet i scen erotycznych, które wzbudzały przecież duże emocje w pierwszym tomie „Gwiazdy pustyni”. Mimo iż wszystko czyta się dobrze, to trudno mi doszukać się geniuszu u tego rysownika. Na pewno nie jest rzemieślnikiem-artystą na miarę Mariniego. Nie jest z drugiej strony też osobą pozbawioną umiejętności rysowniczych i w sumie dobrze, że nie próbował wejść w buty poprzednika. Zrobił ten komiks po swojemu i to mu się chwali.


Sądząc po topce Gildii, na której po premierze wylądowała „Gwiazda Pustyni”, komiks sprzedaje się nieźle. Podejrzewam więc, że fanów jedynki nie muszę namawiać do zakupu. Jeśli jednak wciągnęli jedynkę tylko dla talentu Mariniego i nic więcej z tego komiksu nie wynieśli, raczej nie powinni sięgać po ten prequel. Cała reszta – chętna przeczytać dobry, acz nie dający zbyt wiele nadziei komiks Desberga – niechaj wali w ten album jak w dym.



niedziela, 30 marca 2025

Internet Crusander. George Wylesol.

 


Nic mnie tak nie cieszy w całej tej „zabawie” z komiksami, jak chwile zaskoczenia - bez względu na to czy chodzi o tematykę, czy nietypowe rozwiązania formalne. Moment zdziwienia, obserwacja przekraczania kolejnych granic i łamania dawno utartych schematów, to te czytelnicze doświadczenia, dzięki którym ciągle mam ochotę na poszukiwanie skarbów wśród coraz większej ilości tytułów, jakie co roku dostarczają nam wydawcy. Wydaje się, że prace „George’a Wylesola” mają właśnie ten istotny czynnik, który sprawia, że na tle konkurencji są czymś wyjątkowym

Nastolatek szuka w sieci fotek z „gorącymi dziewczynami”, a przy okazji trafia na stronę wyznawców tajemniczego kościoła „Church of Holy Light”. Jak się okazuje jest to sekta satanistyczna zbudowana przez nijakiego Jeffersona E Pleasanta, który na początku lat 90. doznał objawienia i dostał od Szatana zadanie, by dokonać „oczyszczenia” świata. Bestia chce rewanżu na Bogu, który wieki temu ją usidlił, ale w tym celu potrzebuje swojej armii. Zbudowanie jej to właśnie zadanie Jeffersona…

Mało oryginalne? To wyobraźcie sobie, że pewnego dnia pisze do was maila sam Bóg i oświadcza, że Szatan zdołał dokonać trasfiguracji w informatyczny kod i obecnie działa jako wirus, próbujący zainfekować jak najwięcej osób poprzez komputery osobiste. Na szczęście wy nie jesteście zainfekowani (prawdopodobnie dzięki zabezpieczeniom związanymi z kontrolą rodzicielską, możliwą do konfiguracji w ustawieniach systemu). Bóg stworzył również grę (klasyczny FPS w klimacie „Dooma”), która umożliwi przedostanie się do kolejnych kręgów piekła i pokonanie Szatana. Śledzenie rozgrywki zdominuje większą część omawianego komiksu.

Wylesol rezygnuje z klasycznego kadrowania i dialogów w dymkach na rzecz całostronicowych obrazów zaprojektowanych w taki sposób, by jak najlepiej odtwarzały pulpit komputera osobistego we wczesnej fazie rozwoju Internetu z początku XXI w. Właściwie cała fabuła „Internet Crusader” opata jest na śledzeniu ekranu komputera przed którym siedzi 12-latek. To, co wiemy o kolejnych wydarzeniach, relacjach między bohaterami i świecie zewnętrznym, wynika z zawartości komunikatorów, treści wiadomości mailowych czy pojawiających się informacjach na stronach www. Kolejne panele zaprojektowano tak, że zawarte w nich informacje (od reklam, po treści komunikatów przeglądarkowych i systemowych) stanowią swoiste didaskalia, tworzące tło fabularne, ale generujące również spore napięcie. Jednocześnie autor próbuje uwiarygodnić całość poprzez mowę potoczną dzieciaków, stosując skróty charakterystyczne dla komunikacji internetowej, jak również przypominając czytelnikowi jak wyglądała sieć ponad dwie dekady temu. Pełno tu spamu, linków, wyskakujących ostrzeżeń, zachęt do kliknięcia i pobrania treści, okienek z błędami, których nie można zamknąć, a nawet komunikatów z BIOSa. O czasie opisywanych wydarzeń można wnioskować ze szczątkowych informacji zawartych w różnych miejscach (np. w pewnym momencie bohater wspomina film „Matrix)

Ten sieciowy śmietnik z jednej strony prowadzi czytelnika przez historię, która jest odzwierciedleniem czasów nadmiaru i sieciowego postmodernizmu z mnóstwem bodźców, jakimi atakowani jesteśmy już ponad 20 lat, z drugiej buduje atmosferę zagrożenia wzmocnioną personifikacją wirusa, przedstawianego w postaci demona. Mroczne elementy sąsiadują ze swoistą nostalgią związaną z czasami, gdy Internet był jeszcze czymś świeżym i kompletnie nieprzewidywalnym. Całość wychodzi poza formalny eksperyment, budując niepokojącą fabułę okraszoną refleksją na temat współczesności. 

 

Autor: Przemysław Skoczyński


czwartek, 13 marca 2025

Petar & Liza. Sekulic-Struja

 

Debiut na Arkham. Na adapterach Przemek Skoczyński. Przywitajcie go ciepło, bo mało kto z taką pasją dziś pisze o komiksach.
 

 
 
Petar zostaje zwolniony ze służby w jugosłowiańskiej armii i wraca do rodzinnego miasta… W zasadzie można było poprowadzić tę historię na milion sposobów, by nadać jej pozornej atrakcyjności, ale Miroslav Sukulic-Struja nie chce stosować tanich chwytów i grać efektownymi rozwiązaniami fabularnymi. „Petar & Liza” to nieśpiesznie rozwijająca się obyczajówka, w której sposób opowiadania i obrazowania góruje nad samą historią. Petar jest poetą i pisarzem, nie potrafiącym skończyć tworzonej książki. Człowiekiem z jednej strony nadwrażliwym, z drugiej nie do końca dającym się zgłębić zarówno pozostałym uczestnikom historii, jak i czytelnikom.
 
Ta postać implikuje styl całości. Wiele dialogów czy komentarzy ma swoją proweniencję w poezji, im dalej w głąb, tym więcej onirycznych scen doświadczamy i coraz częściej nie wiemy czy to nadal rzeczywistość czy wynik rojeń bohatera. Czasem źródłem niepewności jest komentarz Petara, czasem jego rozmowa z innymi uczestnikami, choć prawdopodobnie to tylko jego postrzeganie rozmów, a nie ich prawdziwy charakter. Trudno wierzyć wypowiadanym przez niego kwestiom, zresztą także jemu zdarza się sugerować nieufność wobec tego co mówi, choćby wtedy, gdy komentując pewne zdarzenie dziejące się na oczach ukochanej, wypowiada kwestię: „z nieznanego powodu Liza nie widziała tej sceny”. Są również retrospekcje z dzieciństwa, niejasne reminiscencje czy skojarzenia. Dochodzą komentarze osób trzecich, które go na swojej drodze spotkały - najbardziej wiarygodne źródła w tej relacji
 
Sekulic-Struja jest świetnym obserwatorem. Sceny, w których pokazuje przedziały w wagonach pociągu, robią ogromne wrażenie. Przedstawione miasto pełne jest szczegółów, szarości, beznadziei i zniszczeń. To jest miasto, które widz czuje i słyszy również dlatego, że autor ma świetne ucho do dialogów. Sposób, w jaki komiks zobrazowano, musi robić wrażenie. Przywiązanie do szczegółu, a z drugiej strony swoisty prymitywizm, przybliżają całość do sztuki naiwnej. Trudno nie zauważyć jak kapitalnie autor gra kolorami, a końcowe wrażenie potęguje częste zagęszczanie kadrów – na poszczególnych stronach momentami naprawdę sporo się dzieje, mimo, że same kadry wydają się dosyć statyczne.
 
„Petara & Lizę” odbieram jak znany wszystkim dziwny stan drzemania, moment, w którym sen przenika do rzeczywistości. To jednocześnie powieść o człowieku „opętanym przez powieść”, której nigdy nie skończył, o powrocie do życia po wojennej traumie, o stopniowym schodzeniu do dołka, z którego praktycznie nie da się już wyjść, a także o zmieniającym się i definiującym na nowo mieście. Ostatnia (bardzo symboliczna) scena również nie daje odpowiedzi czy to jeszcze prawdziwe życie czy już tylko wynik wyobrażeń pogrążonego w szaleństwie poety. Poety o oczach kogoś, kto „jeszcze się nie obudził, ale już nie śni”
 
Autor: Przemysław Skoczyński

niedziela, 9 marca 2025

Pingwin. Długa droga do domu. Tom 1. Tom King.

 

 

Najważniejszą rzeczą, jaką zjebałem jako kolekcjoner/fan Batmana, jest olanie runu Snydera. Wypadłem przez to całkowicie z obiegu. Nie byłem nigdy jego fanem i nie mogłem się spodziewać, że dostanie Nietoperza w swoje łapy na tyle lat. Później – po dobrej dekadzie – przyszedł interesujący mnie już bardziej Tom King, który też spędził z serią sporo czasu. Mam początek jego runu, ale już się mocniej w niego nie wkręciłem. Kilka miesięcy temu pisałem o serialowym „Pingwinie” jako czymś, co w komiksach mógłby napisać Ed Brubaker. Jak się okazuje, szefostwo DC myślało podobnie, gdy wydawało tę mini-serię. Zamiast Bru postanowiło jednak posadzić na stołku scenarzysty wspomnianego wcześniej Toma Kinga.


W nowym komiksie o Pingwinie dostajemy więc gęstą literacko narrację (czytałem to dość długo), opowiadającą w pierwszej części o powrocie stareńkiego już Oswalda do Gotham. Prócz solidnie odbębnionej wierszówki rzecz nieco zawodzi, na pewno nie jest zła, ale nie dorasta do swojego serialowego odpowiednika. Owszem, historia nie szoruje o dno, jest przyzwoita. Na poziomie psychologicznym czy emocjonalnym nie robi jednak takiego wrażenia jak serial z Farellem. W dalszej części cofamy się w czasie (na raptem dwa zeszyty) i dostajemy opowieść o początkach naszego nowego ulubionego batmańskiego złola. Widać wtedy, że King czekał tylko na tę chwilę, bo w tym fragmencie pokazuje rogi i udowadnia, jak dobrym posunięciem było wybranie go na scenarzystę „Pingwina”. Od strony rzemiosła to typowo noirowa narracja, przez co King na dobre już dołącza do mistrzów komiksu robiących najczęściej z wszystkiego, czego się dotkną czarny kryminał. Dobrze to czy źle, to już nie mnie sądzić. Niemniej podkreślę: coraz mniej tu Moore'a, coraz więcej neo-noir. King oczywiście zostawia na tym swój znak wodny. Bo to nie miał być napakowany akcją komiks dla nastolatków tylko solidny dramat, powieść graficzna o wzlocie i (strzelam, bo drugiego tomu jeszcze nie czytałem) upadku jednego z najważniejszych złoli Gotham. Liczę też, że w drugim tomie King podtrzyma zwyżkującą tendencję i jeśli w ogóle polecam Wam ten komiks, to jednak nieco na kredyt. Na finiszu autor pokazuje bowiem potencjał na coś lepszego niż to, co dostaliśmy w pierwszych zeszytach.


Rysunkowo komiksowy „Pingwin” raczej nikogo o szybsze bicie sercanie przyprawi. Trudno tu szukać ponadprzeciętnych elementów, ale oczywiście z narracją obrazem i rysunkami jest wszystko w porządku. Trudno mi powiedzieć, czy coś bym w nim zmieniał, a to dlatego, że grafika jest nienachalna po to by czytelnik skupił się na historii. Wiadomix, gdyby narysował to jakiś mistrz, to bym chwalił, ale w gruncie rzeczy przechuj na ołówkach nie jest tu potrzebny.


Generalnie zrobienie z Kinga scenarzysty „Pingwina” wydaje się świetnym posunięciem. W rezultacie jednak dostajemy produkt nierówny, tylko momentami będący tym, czego oczekiwałem po seansie serialu. Wiadomo nie od dziś, że filmowe wizje Batłomieja wpływają na komiksy z jego uniwersum. Nie uważam tego za coś dobrego, ale tym razem serialowa wersja zdecydowanie przerosła komiksową.