czwartek, 13 marca 2025
Petar & Liza. Sekulic-Struja
niedziela, 9 marca 2025
Pingwin. Długa droga do domu. Tom 1. Tom King.
Najważniejszą rzeczą, jaką zjebałem jako kolekcjoner/fan Batmana, jest olanie runu Snydera. Wypadłem przez to całkowicie z obiegu. Nie byłem nigdy jego fanem i nie mogłem się spodziewać, że dostanie Nietoperza w swoje łapy na tyle lat. Później – po dobrej dekadzie – przyszedł interesujący mnie już bardziej Tom King, który też spędził z serią sporo czasu. Mam początek jego runu, ale już się mocniej w niego nie wkręciłem. Kilka miesięcy temu pisałem o serialowym „Pingwinie” jako czymś, co w komiksach mógłby napisać Ed Brubaker. Jak się okazuje, szefostwo DC myślało podobnie, gdy wydawało tę mini-serię. Zamiast Bru postanowiło jednak posadzić na stołku scenarzysty wspomnianego wcześniej Toma Kinga.
W nowym komiksie o Pingwinie dostajemy więc gęstą literacko narrację (czytałem to dość długo), opowiadającą w pierwszej części o powrocie stareńkiego już Oswalda do Gotham. Prócz solidnie odbębnionej wierszówki rzecz nieco zawodzi, na pewno nie jest zła, ale nie dorasta do swojego serialowego odpowiednika. Owszem, historia nie szoruje o dno, jest przyzwoita. Na poziomie psychologicznym czy emocjonalnym nie robi jednak takiego wrażenia jak serial z Farellem. W dalszej części cofamy się w czasie (na raptem dwa zeszyty) i dostajemy opowieść o początkach naszego nowego ulubionego batmańskiego złola. Widać wtedy, że King czekał tylko na tę chwilę, bo w tym fragmencie pokazuje rogi i udowadnia, jak dobrym posunięciem było wybranie go na scenarzystę „Pingwina”. Od strony rzemiosła to typowo noirowa narracja, przez co King na dobre już dołącza do mistrzów komiksu robiących najczęściej z wszystkiego, czego się dotkną czarny kryminał. Dobrze to czy źle, to już nie mnie sądzić. Niemniej podkreślę: coraz mniej tu Moore'a, coraz więcej neo-noir. King oczywiście zostawia na tym swój znak wodny. Bo to nie miał być napakowany akcją komiks dla nastolatków tylko solidny dramat, powieść graficzna o wzlocie i (strzelam, bo drugiego tomu jeszcze nie czytałem) upadku jednego z najważniejszych złoli Gotham. Liczę też, że w drugim tomie King podtrzyma zwyżkującą tendencję i jeśli w ogóle polecam Wam ten komiks, to jednak nieco na kredyt. Na finiszu autor pokazuje bowiem potencjał na coś lepszego niż to, co dostaliśmy w pierwszych zeszytach.
Rysunkowo komiksowy „Pingwin” raczej nikogo o szybsze bicie sercanie przyprawi. Trudno tu szukać ponadprzeciętnych elementów, ale oczywiście z narracją obrazem i rysunkami jest wszystko w porządku. Trudno mi powiedzieć, czy coś bym w nim zmieniał, a to dlatego, że grafika jest nienachalna po to by czytelnik skupił się na historii. Wiadomix, gdyby narysował to jakiś mistrz, to bym chwalił, ale w gruncie rzeczy przechuj na ołówkach nie jest tu potrzebny.
Generalnie zrobienie z Kinga scenarzysty „Pingwina” wydaje się świetnym posunięciem. W rezultacie jednak dostajemy produkt nierówny, tylko momentami będący tym, czego oczekiwałem po seansie serialu. Wiadomo nie od dziś, że filmowe wizje Batłomieja wpływają na komiksy z jego uniwersum. Nie uważam tego za coś dobrego, ale tym razem serialowa wersja zdecydowanie przerosła komiksową.
Batman: Łowy. Paul Gulacy/Douglas Moench
Dostało się u nas temu komiksowi od recenzentów, nie tylko za fabułę, ale też za grafiki. „Batman: Łowy”, to już pozycja wiekowa, pamiętająca piękne choć też specyficzne lata 90. Na tle innych tytułów z tego okresu album nie wypada tragicznie. Owszem, pamiętam dobrze, że sam swego czasu zjebałem „Batman: Epidemia”, tam jednak faktycznie moim zdaniem dział się niekontrolowany syf i grafomania, komiks nie przetrwał próby czasu. Z „Łowami” jest moim zdaniem inaczej. Jasne, trzeba pamiętać, że to rzecz przynależna swoim czasom, pulpa z lat 90., ale moim zdaniem zabawa nie do końca jest przez autorów spartolona. Jest dużo czytania, bo narracja (szczególnie w pierwszej historii) jest gęsta? Tak, musicie być na to przygotowani. Co poza tym zarzucić można temu komiksowi?
Opowieści duetu Paul Gulacy i Douglas Moench oraz dwóch kolorystów i inkerów (co znacząco wpływa na styl i odróżnia pierwszą cześć komiksu od drugiej), to historia o starciu Batłomieja z doktorem Hugo Strangem. Psychologiczna warstwa jest więc tu rozbudowana, bo antagonista będący psychiatrą ma obsesję punkcie Nietoperza i grzebie w psychice naszej ulubionej postaci. Czy autorzy robią to dobrze? Cóż, to zależy od tego, czego oczekujecie. Mnie przede wszystkim urzeka pomysł osadzenia historii w początkach działalności Nietoperza i uniknięcie przywoływania tony niepotrzebnych postaci z Bat-familii. Nie ma tu Robina, Bat-winga, Bat-kurwa-psa. Jest za to samotny mściciel i wiwisekcja (może nieco nieporadna, ale przy samym zamyśle to dobry pomysł) osoby Mrocznego Rycerza. W drugiej odsłonie dostajemy też znakomity portret Stracha na Wróble. Według mnie, wszystko to działa prawidłowo i zaserwowano nam przyzwoitą, nadającą się do czytania historię. Nie zgodzę się z tym, że warstwa literacka jest aż tak zła czy śmieszna. Owszem, to pulpa, ale ja przyjmuję ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jasne, to nie jakość „Roku pierwszego” Millera, czy „Długiego Halloween”. „Łowy” to produkt drugiej kategorii, nie spadają jednak poniżej tego drugoligowego poziomu.
Paul Gulacy i Douglas Moench kiedyś nie byli moimi ulubieńcami. Znałem bowiem wcześniej ich prace z hiciora „Batman vs. Predator II” i szczerze powiedziawszy, było to dużo słabsze od pierwszej odsłony komiksu o walce Predka z Batłomiejem spreparowanej przez Gibbonsa i Kuberta. Jr. Dziś – na spokojnie, w oderwaniu do tamtego komiksu – oceniam ich pracę na dobry z plusem. To najzwyczajniej mój Mroczny Rycerz, z ukochanych lat 90. „Łowy” co prawda nie należą do kanonu i nie jest to rzecz, która pojawi się w bat-topkach, ale osobiście nie wylewałbym dziecka z kąpielą.
środa, 29 stycznia 2025
Old Boy. Tom 1.
Południowokoreański film „Oldboy” (2003) rozjebał swego czasu system i zwrócił oczy wszystkich na kino tamtego regionu. W kilka lat ich kinematografia stała się jedną z najciekawszych w tamtym momencie i bardzo interesowała wszelkich filmowych freeków i innych hipsterów. Sam reżyser, Park Chan-wook, jest do teraz uznawany za jednego z najwybitniejszych twórców swojego pokolenia.
Do niedawna mało kto u nas wiedział, jak wiele ten autor zawdzięcza komiksom. Jego sztandarowe dzieło jest bowiem oparte o japońska mangę, która znowuż – w okolicach 2007 roku – dostała prestiżową nagrodę Eisnera. Dopiero dziś mamy szansę przeczytać ją po polsku.
Nie sądzę, żeby śledzili mnie ludzie, którzy nie wiedzą czym jest „Old Boy”, ale na wszelki wypadek ujmę fabułę w kilku słowach. Główny bohater zostaje uwięziony w prywatnym więzieniu na dziesięć lat, a po wypuszczeniu postanawia znaleźć osobę odpowiedzialną za swoją niewolę i dowiedzieć się, dlaczego to zrobiła. Rzecz przypomina thriller noir, w idei może nieco Hitchcockowski, czy nawet narracje o Yakuzie, ale poprowadzona jest tak, że trudno zestawiać ją z czymś konkretnym. To dzieło osobne. Przyrównuje się je czasem do „Hrabiego Monte Christo” i w tym jest chyba najwięcej prawdy, tylko że – zamiast kostiumów – występują tu silnoręcy gangsterzy w garniakach. To wszak też opowieść o zemście.
Mimo iż ciśnie się mi na klawiaturę stwierdzenie, że komiks nie ma genialnej warstwy audio (brakuje mi tu szczególnie zimy z czterech pór roku Vivaldiego), to przecież jest to naturalne i oczywiste. Jako baza rysowany „Old Boy” świetnie nadawał się na materiał do filmu, to prawda i już w tym tekście źródłowym jest masa tarantinowszczyzny oraz pulpy. Mówiąc krótko: już komiks był bardzo filmowy, ze świetnie działającą sekwencyjnością i imitacją ruchu. Atmosfera bliższa jest kinu neo-noir i postmodernie o gangusach niż typowej, serialowej, przegiętej estetycznie mandze.
Bardzo ważnym bohaterem „Old Boya”, jak w większości dobrych noir, jest miasto. Małe knajpki, industrializacja, architektura w stylu azjatyckiego art-brut (bloki czynszowe i inne obskurwiałe miejsca) nadają opowieści wspaniałego, urbanistycznego charakteru. Miejsca akcji podkreślają też przepaść ekonomiczną, jaka dzieli bohaterów tej opowieści: od biedoty po bonzów mieszkających w apartamentowcach. Trzeba dodać, że obeszło się tu bez kolorów, w polskiej edycji brak ich nawet na początkach rozdziałów, więc trudno stwierdzić, czy Parkowi udało się oddać gamę kolorystyczną opowieści, bowiem film od nich wręcz tętni. W komiksowym oryginale nic takiego nie uświadczymy. Musimy się tylko domyślać, że świadkiem wszystkiego, co dzieje się na jego kartach, jest Matka Noc.
Niestety nie jestem w stanie do końca ocenić tej opowieści, bo tytuł wydawany jest – co dość zrozumiałe – w tomach. Pod koniec miesiąca wjedzie na półki druga odsłona. Niemniej, już teraz, nico intuicyjnie, czynię z niego jeden z najważniejszych komiksów mijającego roku i podpowiadam Wam: zainteresujcie się papierowym „Old Boyem”, to będzie kawał interesującej opowieści.
Otchłań Zapomnienia. Paco Roca. Tym razem by KRW
Wiem, że dla Was i dla mnie to powinna być normalka, ale dla laika kojarzącego medium z laserami z dupy „Otchłań zapomnienia” będzie zaskoczeniem. Komiks Roki jest bowiem do bólu kameralny i opowiada niefajnym, niewygodnym i niemodnym temacie, jakim są ekshumacje zwłok po czystkach politycznych w XX wiecznej Hiszpanii.
Wątek jest jeden, ale postaci, przez których pryzmat snuta jest opowieść o rozkopywanych masowych grobach, jest kilka. Zaczynając od córki jednego ze skazanych, przez samego skazanego, po dobrego grabarza pomagającego rodzinom pomordowanych znaczyć zwłoki. Wszystko się zazębia i tworzy dość interesującą całość opowiedzianą z różnych perspektyw.
Roca wybrał sobie na temat lewicowych skazańców, ale czystki dotykały przecież wszystkie frakcje polityczne w różnych częściach świata. Znając naszą szarpaninę z Katyniem, możemy jedynie pokiwać głową. To zresztą czyni u nas komiks Roki dość aktualnym i potrzebnym. Potrzebnym jak te wszystkie ekshumacje i pamięć o zmarłych w tragicznych okolicznościach. Jak powiedział Santayana: „Kto nie pamięta historii, skazany jest na powtarzanie jej". Przy tym podkreślę: album nie jest zdecydowanie orężem politycznym. To przede wszystkim kameralna opowieść o ludziach i ich tragediach. Potraktowana bez nadęcia i ujęta sprytnie w ramy powieści graficznej. U nas, strzelam, coś takiego byłoby niemożliwe bez potężnej dawki martyrologii, patriotycznych przyśpiewek politycznych szalikowców (obojętnie której strony) i mijania się z istotą sprawy. U Roki jest za to dobitnie podkreślone, że sprawa dotyczy zwykłych ludzi, a nie bohaterów narodowych czy – w drugą mańkę – potworów politycznych. Bo to właśnie tacy zwykli ludzie głównie zostawali skazani przez wewnętrzny reżim i w tym tkwił problem podobnych zbrodni, nie w chrystusowych symbolach i machaniu szabelkami.
Graficznie Roca upraszcza, co się da, dobrze rozumiejąc konwencję Eisnerowskiej powieści graficznej i korzysta z medium w mistrzowski sposób. Nie ma tu fałszywych nut, tylko jeśli oczekujecie grafiki Kuberta czy Rosińskiego, to wtedy będzie problem. Roca jest bowiem mistrzem skrótowości i oszczędności. Rysunek jest dla niego na drugim miejscu, bardziej liczy się narracja i szczera, chwytająca za serce opowieść. Wiem, że potrafi rysować lepiej, ale szczerze: lepiej nie było trzeba tego ilustrować.
Czytałem kilka wydanych u nas komiksów Roki, ale nie wszystkie. Nie zaliczam się osobiście do jego wyznawców. Trudno mi niemniej też coś zarzucać mu od strony rzemiosła czy treści. Przeczytałem ten komiks z niekłamanym przejęciem i traktuję go jako znak czasów i tego, co trapi dziś to medium. Cieszy mnie osobiście, że nie są to kolejne przygody mścicieli w lateksach.
niedziela, 19 stycznia 2025
Otchłań zapomnienia. Paco Roca