Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Rocznika Fantastycznego 2023.
„V jak Vendetta” to
komiks otoczony legendą. Przez lata, gdy z powodów prawnych nie
mieliśmy dostępu do „Marvelmana/Miraclemana”, uchodził za
pierwszy wielki popis umiejętności pisarskich Alana Moore'a
dostępny do wglądu dla szarego czytelnika, za rzecz wybitną i
kompletną na zarówno poziomie fabularnym jak i graficznym. Mimo iż
jest to do bólu brytyjski komiks, (przynajmniej u genezy) to
wykroczył poza swój rynek i uchodzi za światowe arcydzieło w
obrębie całego medium, jedno z jego szczytowych osiągnięć
stawiane w jednym rzędzie z takimi zaangażowanymi dziełami jak
„Maus” Arta Spigelmana czy „Umowa z Bogiem” Willa Eisnera.
Wszystko to stało się jednak z pewnym opóźnieniem, już po
romansie Moore'a i Davida Lloyda z brytyjskim magazynem „Warrior”,
który upadł zanim historia łotrzyka stawiającego czoło całemu
totalitarnemu państwu dobiegła końca. „V jak Vendetta” wydano
w drugiej połowie lat 80. w Stanach w dziesięciozeszytowej
miniserii, wtedy ją również dokończono i pokolorowano. Dzięki
temu historia dotarła do szerszego grona odbiorców w takiej formie,
w jakiej dziś ją znamy. Obecnie w wydaniach zbiorczych,
sprzedawanych w niezliczonych ilościach egzemplarzy, obiega świat i
dotyka do głębi ludzi z różnych miejsc na Ziemi, których lektura
zastała w nieciekawych czasach. Prowokuje do buntu i refleksji nad
otaczającą rzeczywistością. Fabuła oryginalnie jednak jest
parabolą opowiadającą o Anglii czasów młodości autorów,
mających wówczas niewiele ponad dwadzieścia lat. Był to posępny
okres dla Królestwa Brytyjskiego, szczególnie w sferze
społeczno-politycznej zdominowanej przez rządy konserwatystów, co
odbija się ponurym echem na kartach tej historii.
„V jak Vendetta” to
rzecz na pierwszym planie inspirowana znanymi dystopiami science
fiction, takimi jak „Rok 84” George'a Orwella czy „451°
Fahrenheita” Raya Bradbury'ego, ale odnajdziemy tu też echa
literatury obozowej i „Dziennika Anne Frank”. Akcja dzieje się
po wybuchu bomby atomowej w Europie (w ówczesnych czasach, gdy Moore
zaczynał pisać swój komiks, nie podano jeszcze do wiadomości
publicznej, że nic nie jest w stanie przetrwać wybuchu atomówki),
w której struktury państwa przetrwały w jakiś cudowny sposób
tylko w Anglii. Główny bohater, podpisujący się jako V, to
ofiara, która przetrzymywana była przez faszystów w obozie
koncentracyjnym, gdzie robiono na nim doświadczenia. Z drugiej
strony to jednak też pulpowy łotr biorący odwet na swoich
oprawcach, a jego korzeni dopatrywać się możemy w bohaterach
odcinkowych opowieści płaszcza i szpady z Hrabią Monte Christo na
czele. Jest też na pewnym poziomie jak Zorro czy Batman, dlatego
wygodnie rozgościł się na kartach komiksu i świetnie do tego
medium pasuje. V jest przy okazji anarchistą i terrorystą, który
prócz wymierzania prywatnej zemsty w imię wolności rozdaje ciosy
opresyjnemu państwu. Działa niemal jak „Diabolik” ze słynnych
włoskich komiksów spod znaku fumetti neri. Nie jest na pewno
ugrzecznionym superbohaterem, bo często zabija i zazwyczaj czyni to
z osobistych pobudek. Szukając jego korzeni w poprzedzających go
słynnych fabułach, wskazałbym też na „Upiora w Operze”, który
opowiadał o oszpeconym, szalonym geniuszu muzycznym zepchniętym do
życia w kanałach. Natomiast sam Moore mówi wprost, że dużo
ukradł z wizerunku pulpowej postaci granej brawurowo przez
zamaskowanego Vincenta Price'a w filmie „Odrażający Dr Phibes”
(1971). Tak jak Doktorowi Phibesowi, skrywającemu się również za
maską, zemsta i szaleństwo przysłaniają bohaterowi Moore'a oczy i
pchają go do działania. Natomiast marzenia o utopijnym
społeczeństwie anarchistycznym podsycają coraz śmielsze czyny V,
które są brawurowymi akcjami wymierzonymi w struktury państwa –
podobnie postać grana przez Price'a wymierzała spektakularne kary
ludziom odpowiedzialnym za śmierć jego żony. Również tak jak
Phibes, V ma przy sobie kobietę – pomocnika. W przypadku V jest to
młoda dziewczyna, szesnastoletni podlotek zmuszony przez niewydolny
system do prostytuowania się i przy okazji z automatu, przy
pierwszej próbie handlu ciałem, wpadający w ręce policji
politycznej (z której łap szarmancko ratują ją V) przedstawianej
przez Moore'a na kartach tej opowieści niemal jak gestapo. Autor
zresztą nie stronił od dosłowności i nie pozostawiał złudzeń:
słowo faszysta pada tu nader często.
To bowiem w dużej mierze
też komiks o faszystach. Zupełnie nie komiksowych warto dodać, bo
nie są to podkręcający wąsa hitlerowscy geniusze zła, a zwykli,
szarzy ludzie omamieni przez reżim. Charaktery jakie podarował
swoim bohaterom Moore nie czynią z większości z nich typowych
antagonistów. To też nie karykatury, niektórych nawet da się
lubić. To postacie z krwi i kości, które wplątały się w system
z różnych powodów. W objęcia faszyzmu pchnął je nieraz brak
nadziei na lepsze jutro, niedostatki w życiu uczuciowym, pragnienie
stabilizacji i dobrobytu, a czasem chęć pięcia się w górę i
zaistnienia na kartach historii. Niemal żadna postać nie jest tu
czarno-biała. To poważne, dobrze skonstruowane portrety
psychologiczne dowodzące, że Moore dużo nauczył się podczas
swoich poprzednich, małych fuch i pierwsze arcydzieła – dłuższe
komiksy – tworzył już świadomy swojego warsztatu.
Jak większość komiksów
Moore'a i ten jest fabularyzowanym esejem na jakiś ważny dla autora
temat. Jak już się pewnie domyślacie na łamach „V jak Vendetta”
pisarz bierze na ruszt faszyzm i rozbiera go na czynniki pierwsze,
przypatrując się przy tym strukturom społecznym, by ukazać, jak
coś tak strasznego w ogóle może dojść do skutku. Druga
płaszczyzna to romantyczna anarchia (Moore jednak rozgranicza chaos
i anarchię, dając wyraźnie i mądrze do zrozumienia, że jedno nie
jest równe drugiemu). To wizja utopii, która może i powinna
zapanować w społeczeństwie idealnym, pozbawionym panów i władców,
jednak nie ma szans na powodzenie. W finale rząd zostaje obalony i
rozbity, a społeczeństwo wraca wręcz do czasów pierwotnych, ale
zakończenie ogólnie pozostaje otwarte. W domyśle możemy sądzić,
że historia prawdopodobnie się więc powtórzy i będzie powtarzała
w nieskończoność, wszystko przez żądze pchające ludzi ku
władzy. „V jak Vendetta” na tym poziomie to komiks
anarchistyczny w wydźwięku, ale przy tym, co ciekawe, daleki od
poetyki undergroundu.
Przypatrując się postaci
V dochodzę też do wniosku, że jest w niej sporo z samego Moore'a,
któremu w młodości system dał mocno popalić. Według legendy w
szkole średniej został on za handel LSD wyrzucony poza nawias i
pozbawiony jakiegokolwiek dalszego wykształcenia. Młody, pochodzący
z robotniczej rodziny Alan imał się więc najgorszych zajęć i
pewnie nie był zbyt dobrze traktowany, bo w „V jak Vendetta”
czuć pewne napięcie, chęć wyrzygania się i literackiej zemsty na
społeczeństwie, a może bardziej na ludziach u góry, którzy
ustalają nieciekawe zasady tej gry? Czuć, że robiąc z V
kulturowego erudytę, słuchającego przeróżnej muzyki, czytającego
ambitne książki, grającego na fortepianie i śpiewającego
kabaretowo-musicalowe piosenki kuglarza, Moore portretował samego
siebie. Znając dziś jego skory do buntu charakter nie mam co do
tego wątpliwości. Autor więc, tak jak postać za maską, skrywa
się za swoim bohaterem, realizując zapewne swoje głęboko skrywane
fantazje. Czyni też przy okazji z protagonisty postać tragiczną,
trochę szekspirowską, a może nawet faustowską? Bardzo ciekawie w
tym kontekście wypada również forma wydania zbiorczego „V jak
Vendetta”. Album zaprojektowany jest tak, że jeśli podniesiemy go
na wysokość twarzy, nadrukowane na froncie oblicze głównego
bohatera w zbliżeniu, będzie pełniło rolę maski. To dość
wymowny zabieg, dający do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy V.
Sama maska, którą, jak głosi kolejna legenda, podarował
protagoniście rysownik David Lloyd, to oblicze Guya Fawkesa,
niedoszłego zamachowca znanego z tego, że 5 listopada 1605 roku
uczestniczył w spisku mającym na celu wysadzenie Izby Lordów.
Został złapany i skazany na tortury, a jego postać buntownika
przetrwała w miejskim folklorze. Symbol maski przerósł nie tylko
komiks ale i swoją legendę – dziś jest wykorzystywany przez
anonimowych protestantów na całym świecie z grupą internetowych
aktywistów Anonymous na czele. Zdaję sobie sprawę, że pewnie duża
w tym zasługa kasowej ekranizacji tego dzieła, wyprodukowanej przez
Siostry (wówczas jeszcze braci) Wachowskich, od której jednak sam
Moore stara się jako autor odcinać, ale musimy uczciwie przyznać –
korzenie słynnych „kuloodpornych idei” tkwią w komiksie.
My znamy „V jak Vendetta” jako kolorowy album z dużą dawką
zieleni, zebrany w formie grubej powieści graficznej, ale
oryginalnie była to czarno-biała opowieść publikowana w częściach
w magazynie „Warrior” który, jak wspominałem we wstępie,
wyzionął jednak ducha zanim rzecz dobiegła do finału. Tak, za
pierwszym podejściem Moorowi nie udało się jej ukończyć. Dziś
tylko na ilustracjach dołączonych w dodatkach możemy podziwiać
dzieło Lloyda w oryginale. Jestem pewien, że musiało robić
zupełnie inne wrażenie w pierwotnej formie, gdzie łagodnie
zaokrąglone brzegi rysunków Lloyda upodabniały się nieco do
szablonów służących do nanoszenia farb na mury, często z
treściami mającymi być formą protestu. Przypadek to czy świadomy
zabieg, tego nie wiem. Niemniej te rysunki bez kolorów zdecydowanie
działają na wyobraźnie. Nie jest to może opus magnum ani dla
Lloyda (acz ten komiks zapewni mu nieśmiertelność) ani dla Moore'a
(mimo iż jest chyba pierwszym jego arcydziełem), ale wszystkie
warstwy bardzo dobrze współgrają ze sobą. Jest w tym magia chwili
i krzyk zdesperowanego, zapędzonego w kozi róg przez społeczeństwo
człowieka. To też w gruncie rzeczy bardzo smutny komiks, bo mimo iż
Alan Moore pisał go za czasu rządów Żelaznej Damy, Margaret
Thatcher, w ówczesnych nieciekawych realiach go otaczających, to ta
opowieść jest dalej aktualna. Polska Anno Domini 2023 odbija się w
nim jak w lustrze i obawiam się, że będzie tak również w
następnych latach. Jest w tym siła komiksu Moore'a – jest cały
czas aktualny, ale niezbyt dobrze świadczy to o kondycji gatunku
ludzkiego.