wtorek, 14 listopada 2023

Zjawiskowa She-Hulk. John Byrne.

 


Komiksy mają sprawiać przyjemność i radość. To dość logiczne, ale niekiedy o tym zapominamy, zagłębiając się w kolejne przyciężkawe, mroczne, nieraz awangardowe utwory. Jasne, choć opowieści obrazkowe to nie tylko radosna pulpa, czasem i coś lekkiego trzeba wrzucić na ruszt. Nie warto się ograniczać do jednego nurtu, bo komiksiory mają wiele do zaoferowania. Nawet te od często wyszydzanego i odsądzanego od czci i wiary Marvela. Ta pozycja jest tego najlepszym dowodem.


„She Hulk” Johna Byrne na jednym poziomie jest radosną rozrywką nieaspirującą do bycia niczym innym. Na drugim to jednak zegarmistrzowska robota niekwestionowanego maestro komiksu jakim jest bez wątpienia ten autor. Alan Moore powiedział kiedyś (w kontekście nadużywania określenia „graphic novel”), że ten komiks to dno i metr mułu. Nigdy go chyba jednak nie czytał, bo nie wyobrażam sobie, jak można nie docenić tej misternej roboty.


Owszem, od strony treści dostajemy komiksowy sitcom, szaloną kreskówkę ze stajni Marvela, ale prezentowane przez Byrne’a wykonanie i zrozumienie języka tego medium wykracza daleko poza uroczą pulpę, jaką niewątpliwie jest też ten album na pierwszym planie. Opowieść o kuzynce Bruce'a Bannera, która zyskała super-moce po transfuzji krwi od krewniaka to prosta rozrywka z obowiązkowymi wieloma występami gościnnymi i niedorzecznymi złolami w kalesonach, ale Jezu na patyku! Jak to jest opowiedziane! Ileż w tych postaciach faktycznego życia, ileż odwagi przy sposobach snucia historii, łamania symbolicznej czwartej ściany i niebywałej lekkości stylu – zarówno od strony graficznej jak i literackiej, które po mistrzowsku się uzupełniają.


Rysunkowo to kosmos, bo Byrne pociskał na pełnej kurwie i był wtedy w mistrzowskiej formie. Mimo iż wykorzystuje zupełnie inne tła niż w typowej super-bohaterskiej sieczce (z czego się zresztą samoświadomy nabija), to zdecydowanie przykuwa oko czytelnika. Stężenie pop-artu w pop-arcie, jakie autor tu osiąga, jest niesamowite. Być może wielu rysowników kręciło się stylistycznie w podobnych rejonach, ale jeśli miałbym wskazać tylko jednego ulubionego gościa od kiczowatego super-hero, to byłby to właśnie on (albo, szukając w zupełnie innych rejonach, J. H. Williams III, ale to temat na inną dyskusję).


Marvel wielokrotnie zasłużył na bęcki, produkując sporo tasiemców (czy to komiksowych czy filmowych), które nie mają wiele do zaoferowania szukającemu inteligentnej rozrywki czytelnikowi. Niemniej „She Hulk”, mimo swojej lekkości gatunkowej, nie należy do dzieł złych czy głupich. Najlepiej świadczy o tym ten zachwyt nad możliwościami medium, jaki widać w pracach Byrne'a, zrozumienie konwencji kalesoniarskiej i wykorzystanie jej komediowego potencjału. Takie dzieła naprawdę rzadko się zdarzają i porównałbym to, co autor zaprezentował w tej szufladzie, do tego, co z fantasy robił w „Gnacie” Jeff Smith. To dzieło tego kalibru.


Brak komentarzy: