piątek, 10 listopada 2023

Luther Strode. Justin Jordan/Tradd Moore

 


Postmodernizm na pełnej kurwie. Superbohaterski komiks, w którym czuć echa zarówno „Kick-Assa”, „Invincible” jak i „Dragon Balla”. Rzecz napędzana brutalnością i dużą dawką gore. Niestety opowieść nie dorasta do swoich inspiracji. „Luther” nie jest zabawny jak „Kick-Ass”, nie znajdziemy tu tak sprytnie ogranych schematów jak w „Invincible”. Może faktycznie najbardziej goni graficznie za „Dragon Ballem”, komercyjną mangą i anime? Dodatkowo fabuła została uproszczona nieporadnie wykorzystanym wątkiem mitologicznym.


Przyznam szczerze, tak brutalnego komiksu superbohaterskiego nie czytałem od czasu „Black Summer” Warrena Ellisa i Juana Jose Rypa. To komplement z mojej strony, bo lubię krwawe dzieła sztuki. O ile jednak tamten komiks, prócz graficznego okrucieństwa, był dziełem mocno upolitycznionym, to „Luther Strode” jest produktem zupełnie o niczym albo coś mi umknęło podczas tej lektury. To zbiór efektownie narysowanych walk, poza nimi może jeszcze wątki rodzinne grają jakąś ważną rolę w całej historii. Mimo iż wszystko zaczyna się z street-levelovego poziomu, to bardzo szybko przeistacza się w nieczułą, super-bohaterską pulpę, która nie ma do zaoferowania wiele ponad akcję. To fabularna wydmuszka, a kolejne wydarzenia przestają czytelnika zupełnie obchodzić. Bohaterowie są płascy i nudni. Najfajniejszą cechą tytułowego Luthera są trzy plakaty w jego pokoju. Wyczytamy z nich, że ma dobre gusta filmowe i to jedyne, co o nim się dowiemy ciekawego. Ok, stary lał jego mamę i był ogólnie złym człowiekiem. Luther stara się być jego przeciwieństwem, ale czy coś z tego wynika ważnego dla fabuły? Moim zdaniem to niewykorzystane wątki.


Umówmy się, nie rozmawialibyśmy wcale o tym komiksie gdyby nie grafiki Tradda Moore'a. To on tu jest gwiazdą przedstawienia. Co ciekawe, to nie jest typowy mainstreamowy wyrobnik, który rysuje w efektownym stylu zerowym. Jego krecha może irytować, niektórzy uznają jego narrację obrazem nawet za momentami nieczytelną, ale można też przepaść w jego drobiazgowych ilustracjach sięgających korzeniami do body horroru. To takie sprytne połączenie wspomnianego „Dragon Balla” czy jak kto woli mainstreamowej mangowości, komiksu niezależnego (takiego ze współczesnym autorskim sznytem) i mocnego gore. Niemniej fabularnie są to biedne schematy, powielane do bólu i bez większego uroku.


Moim zdaniem autorowi scenariusza Justinowi Jordanowi brak talentu literackiego i pomysłów. Zderzy się ze ścianą, gdy zacznie robić coś bez Tradda Moore'a, bo to on niesie cały ten komiks na swoich barkach. Szybko się to czyta, to zdecydowany plus, bo Jordan jakby widział, że niewiele tu da radę zdziałać więc  nie męczy ścianami tekstu. Wiedząc, że grafik jest tu głównym atutem, narracją uczynił zlepek potyczek Luthera z jego antagonistami zostawiając rysownikowi pole do popisu.


Na plus zasługuje świetne wydanie, co jest standardem w stajni Nagle! Comics. Nie przeszkadza mi nawet miękka okładka. Cieszą liczne dodatki.


„Luther Strode” to fajnie narysowany, gruby komiks, który jednak nie jest dziełem dla wszystkich. Jego osobność na poziomie graficznym jest niewątpliwą zaletą, ale to trochę za mało, by skraść mi serce. Nie chciałbym być nie fair wobec twórców, a przynajmniej wobec Moore'a, bo włożył wiele pracy w warstwę rysunkową, ale niestety nie kupuję tej fabuły.

 

Brak komentarzy: