sobota, 14 października 2023

Thor. Tom 1. Donny Cates

 


Drugi komiks napisany przez Donny'ego Catesa wpada mi w ręce w tym samym miesiącu. Normalnie byłbym w siódmym niebie, ale na czwarty tom „Venoma” wylałem trochę kwasu, a i poprzedzające tego konkretnego „Thora” wydarzenia z runu Jasona Aarona mocno mnie wymęczyły. Byłem całkowicie gotowy na kolejne rozczarowanie, a tu od groma (rozumiecie żart, hehe) frajdy dostarczyła mi historia, w której władająca piorunami żaba przewodzi ekipie złożonej z asgardzkich bogów, egocentrycznego czarodzieja i teleportującego się psa. Życie jest pełne niespodzianek.

U Thora było ostatnio raczej burzliwie (obiecuję, to ostatnia żenująca gra słów). Okazał się, jak to zaskakująco często bywa, niegodny młota, na którym wypisane jest jego imię, stracił rękę, stracił oko, jego ukochana zmarła na raka i choć przywrócił ją do życia, nie rozbudziło to jednocześnie na nowo ich uczucia. Mogłoby się wydawać, że po pokonaniu Malekitha sprawy się trochę ustabilizowały, gromowładny został nawet nowym Wszechojcem, władcą Asgardu. Przejęcie tronu i potęgi po staruszku Odynie przyniosło jednak tonę odpowiedzialności i to nie takiej fajnej w stylu Spider-Mana, gdzie oznacza ona gibanie się po mieście w podejrzanie opinających ciuszkach oraz tłuczenie nieszczęśników wymagających poważnej pomocy terapeutycznej. To odpowiedzialność z rodzaju tych nudnych. Na całe szczęście (jeśli pominiemy masę ofiar) w Asgardzie rozbija się awaryjnie poważnie ranny Galactus, zwiastując rychłe nadejście dziesiątej już w tym tygodniu pradawnej potęgi zagrażającej całemu wszechświatowi.

Zanim więc zacznę tłumaczyć czemu spodobała mi się kolejna superbohaterska głupotka o przesadnie podbitej skali potencjalnych konsekwencji, wypunktuję dowody na zachowanie resztek zdolności krytycznego myślenia. Jak część z was wie, nie każdemu podobał się run Aarona, zwłaszcza jego późniejsza część. Cates na szczęście zrywa z wieloma decyzjami przeciwnika, ale robi to jednocześnie mocno ignorując większość historii uniwersum Marvela. Pamiętacie, jak Galactus był niezbędnym elementem wszechświata i postacią w sumie neutralną, a ostatnio nawet pozytywną? Bum, tego już nie poruszamy, wracamy do „GALAN JEŚĆ!” i to tylko jeden z wielu przykładów, częściowo nawet usprawiedliwiony okolicznościami. Można to generalnie wybaczyć, w Marvelu przywykliśmy już do ciągłych zmian i miękkich restartów serii przy przejęciu ich przez nowego. To nie świadczy konkretnie o jakości tej serii.

Świadczą o niej za to mnogie fikołki logiczne i niedorzeczności. Mały spoiler, ale reakcją Galactusa na ewidentne zagrożenie płynące ze strony Boga Gromów jest obdarzenie go jeszcze większą mocą, samospełniająca się przepowiednia po całości. Sam Thor też czasem durnieje, bo podczas gdy sam nie ma większych problemów z absolutnym masakrowaniem pożeracza światów, to już pozwolenie na to Beta Ray Billowi absolutnie go przerasta, co powoduje wymuszony konflikt między najbracholszymi z bracholi. Możemy też śmiać się z dziwnej fiksacji scenarzystów Domu Pomysłów na temat problemów z unoszeniem młota i dywagować, czy jest w tym jakiś metafora impotencji. Najgorsze jednak, że zarówno pierwsza jak i druga historia (bo w sumie w tym tomie są dwie) mają raczej miałkie zakończenia pomimo srogo podbitego wcześniej napięcia.

Tak, nie jest to najlepszy komiks Catesa, ale to kolejna przynajmniej porządna wędrówka w kosmos Marvela w jego wykonaniu i zdecydowany skok jakości w porównaniu do końcówki runu Jasona Aarona. Przede wszystkim, przepraszam za powtórzenie, Thor jest znowu Thorem i to niezależnie od trzymanego w łapie narzędzia. Błyszczy odpowiednią wszechpotężnemu bóstwu butą w obliczu największych potęg kosmosu i robi to w absolutnie powalającym stylu. Fajnie też jest znowu mieć komiks o Asgardzie, który nieustannie pamięta o nawiązaniach do mitologii nordyckiej, wraca nawet wersja Ratatoskr ostatnio chyba widziana u Squirrel Girl. Udaje się też powrót do status quo integralności cielesnej protagonisty, ma sens w kontekście, ale więcej zdradzać nie będę. Przede wszystkim jednak jest to zwyczajnie dobrze napisany komiks, wypełnione akcją kadry nie sięgają przesady, w dialogach liczą się charaktery postaci, a chemia w ich relacjach jest jedną z głównych zalet całego tomu. Nawet jeśli są to głównie bohaterowie wciśnięci w lore Thora przez poprzednich autorów.

Cates jest też bowiem zręcznym podpatrywaczem i w innym kontekście byłby to zarzut, ale jemu sztuka kopiowania wychodzi zwykle z korzyścią dla historii. Facet kalkuje zresztą głównie samego siebie, weźcie daddy issues połączone z kosmiczną grozą i dostaniecie połowę komiksów jego autorstwa. Pamiętacie z „Absolute Carnage” motyw z czerwonym symbiontem polującym na wszystkich poprzednich nosicieli glutów z kosmosu? Tu mamy coś właściwie identycznego, ale w wykonaniu świetnie wykminionego nowego-starego złola. Wraca sczerniały od (ponownie) ratowania rzeczywistości Silver Surfer, wraca Beta Ray Bill i oczywiście Loki. Żaden z kotletów nie jest przy tym odgrzany bezcelowo, wszystkie zagrania mają swój cel w tym lekko kiczowatym meczu o wszystko. Autor wie, jak z tego samego zestawy klocków układać różne rozrywkowe konstrukcje o umiarkowanym jedynie stopniu superbohaterskiej głupoty.

Przynajmniej na stronę wizualną nie będę narzekał. Muszę tylko wspomnieć o tych kilku momentach, w których Nic Klein zupełnie zapomniał, jak wyrazić mimikę bez kompletnie niedopasowanej do reszty rysunków karykaturalności. Może jeszcze wypada zaznaczyć, że niektóre z mniej epickich ilustracji walnął leciutko od niechcenia, niedbale. Reszta szaty graficznej to sztos, obiecuję! Zwłaszcza późniejsze fragmenty rysowane przez Aarona Kudera, kolejną niedorobioną wersję Moebiusa, co jest w tym momencie ogromną i całkowicie szczerą pochwałą. Obaj panowie mają diametralnie odmienne sposoby na obrazowanie tego szaleńczego mordobicia w fantazyjnych krainach i jedynie od osobistych preferencji będzie zależeć, które podejście uznamy za lepsze. Klein konturuje oszczędnie, skupiając się na delikatnej plastyczności i dynamicznych zmianach perspektywy. Kadry Kudera są za to bardziej uporządkowane, skomponowane bardzo starannie i z dbałością o zaznaczenie detali odpowiednio zmiennymi, ale zawsze wyraźnymi liniami. Ogromny pokłon dla Matta Wilsona, który potrafił odpowiednio nałożyć barwy na tak odmienne szkice. Wygląda to jak robota dwóch różnych kolorystów. Cates ma zawsze farta do artystów.

Wnioskiem głównym tego tekstu jest chyba wtórność będąca też, przynajmniej dla mnie, stosunkowo bezpieczną przystanią jakiejś gwarantowanej jakości. „Thor” w rękach Donny'ego Catesa wypada słabiej niż również napisane przez niego i funkcjonujące w podobnych realiach fabularnych serie o Thanosie czy Silver Surferze. Z drugiej strony przygoda ze Strażnikami Galaktyki wyszła mu gorzej, a już na pewno poprawa jest widoczna w porównaniu z końcówką poprzedniego runu „Thora”, poza wątkami z Jane Foster. Dostajemy Boga Gromu w postaci, jaką chyba nie tylko ja lubię najbardziej – dumnego i potężnego nadczłowieka w pełnym tego słowa znaczeniu, który jednak wciąż przejawia młodzieńczą energię, może nawet lekkomyślność. Jeśli w scenariuszu trybią kreacje postaci, tempo akcji i pospolity fun z kontaktu z kolejną szaleńczą wersją trykociarskiego mordobicia, to wtórność jest cechą raczej znaną i akceptowaną przez wszystkich zwolenników kosmicznych laserów z dupy.  


Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: