środa, 15 czerwca 2022

Queenie. Matka chrzestna Harlemu. Colomba/ Levy




Ludziska z Non Stop Comics próbują prześcignąć sami siebie w wydawaniu pięknych komiksów. Forma podania „Queenie. Matka chrzestna Harlemu” zwala z nóg. Gruby papier, matowa okładka ze złoceniami ­– to wszystko zachwyca i zachęca do sprawdzenia, co jest w środku.

„Queenie. Matka chrzestna Harlemu” to historyczna powieść graficzna chwytająca się przy okazji konwencji kryminału. Komiks opowiada o kobicie, która trzęsła w swoim czasie tytułowym kawałkiem Nowego Jorku. Rzecz zachwyca od strony graficznej, pieczołowicie oddaje epokę, w której dzieje się akcja. To portret nie tylko silnej kobiety, ale i dzielnicy legendarnej nie tylko wśród czarnej mniejszości. Niestety to też przy okazji zupełnie nieudany komiks.

Przede wszystkim zawodzi scenariusz. Opiera się on nie tyle na dogłębnym eksplorowaniu życiorysu postaci słynnej gangsterki, co na kilku motywach z jej bogatej historii. Przez to dostajemy nieprzekonującą opowieść z niezbyt dobrze zarysowanymi postaciami. Brak tu całkowicie pogłębionych portretów psychologicznych, a fabuła jest szczątkowa. Autorzy próbują nadrabiać wstępem i sylwetkami postaci, które znajdują się na końcu albumu, ale nie o to chodzi w komiksie, żeby nadbudowywać fabułę literackością. To może zrobić Moore – pisząc arcydzieło, jedynie doprawiać elementami literackimi – a nie hudefak, który zostaje zostawiony z czytelnikiem i ma mu zaimponować swoim warsztatem narracyjnym, a nie potrafi tego dokonać. Fajnie, że pojawiają się tu takie persony jak słynni jazzmani – Theloniousa Monk, Duke Elington i inne autentyczne postacie kultury czarnych, ale nic, zupełnie nic z tych cameo nie wynika. Nie mają wpływu na fabułę, nie są sportretowani jako bohaterowie swoich ziomków. Są przedstawiani z imienia i nazwiska i zaraz znikają ze sceny. Nie jest to też opowieść o rasizmie i emancypacji, mimo iż autorzy bardzo by chcieli, by tym była. To płyciutka opowiastka pozująca jedynie na wielką powieść graficzną, na której zakup dadzą się naciągnąć naiwniacy nie czytający Arkham. Widzicie? Co byście beze mnie zrobili?

Na szczęście komiks broni się od strony graficznej. Mistrzowskie operowanie czernią i bielą, znakomicie pociśnięte ulice, rekwizyty, stroje, architektura, obskurne zakamarki Harlemu oraz realistycznie narysowani bohaterowie to zdecydowanie największe plusy tej opowieści. Autorka rysunków jest nie lada rzemieślnikiem i rozumie, o co chodzi w komiksie. Szkoda tylko, że dała się wciągnąć w rysowanie tych pierdoletów, które zapewne nie przysporzyły jej satysfakcji.

Jest mi przykro, że tak brutalnie rozprawiam się z tym komiksem, ale jestem nim zdecydowanie zawiedziony, bo przecież pomysł miał wielki potencjał. Jeśli chcecie psubraty przeczytać dobrą powieść graficzną od NSC to sięgnijcie zdecydowanie po recenzowane u nas niedawno „Dni Piasku”. Od „Queenie” trzymajcie się z daleka.

 

Brak komentarzy: