sobota, 11 czerwca 2022

Daredevil. Mark Waid. Tom 1.

 


„Daredevil” jest dla mnie królem komiksów o kalesoniarzach. Kocham streat-levelową odmianę tego gatunku i po wszystkim, co przeczytałem, muszę z ręką na sercu wyznać, że miał on w ongoingu więcej szczęścia do scenarzystów niż dajmy na to Batłomiej. Nie bijcie, wiem – to kontrowersyjna teza, ale za najlepszy run Batłomieja uważam animowany TAS, a to źle świadczy o komiksowym odpowiedniku gacka. Waid, mimo iż nie stworzył arcydzieła, udowodnił pierwszą częścią swojego runu, że ma swój pomysł na pisanie przygód Śmiałka z Hell's Kitchen.

Cechą charakterystyczną Daredevila od kilku dekad, dokładnie od czasów interpretacji Franka Millera, jest noirowość i związana z tym nurtem poetyka. Z biegiem czasu autorzy zapomnieli na śmierć o korzeniach tej postaci i wałkowali w kółko opowieści w tym stylu. Nie ma w tym nic złego, bo są to najlepsze odsłony serii. Mark Waid, podchodząc do pisania zrestartowanej po raz trzeci serii, postanowił jednak odejść od tej tradycji i przywrócić Daredevilowi pulpowość przysługującą mu z ramienia superbohaterszczyzny. Z jednej strony to nie to czego oczekiwałem, z drugiej muszę powiedzieć, że nie wyszło źle. Owszem, Waid to nie Frank Miller (w swoich najlepszych latach) ani nawet Brian Michael Bendis czy nawet Ed Brubaker, ale wywiązał się nieźle z zadania i zaserwował nam komiks, który czyta się bardzo przyjemnie. 



Mimo restartu seria jest bezpośrednią kontynuacją runu vol. 2 i świat Murdocka jest pisany z wszelkimi konsekwencjami tego, co zrobili z Daredevilem poprzedni twórcy. Wszyscy wiedzą przykładowo, że nasz niewidomy prawnik jest superbohaterem, wiadomix też, że opętał go zły demon i że cierpiętnik przyjął na siebie ten cały syf jaki wylali mu na łeb poprzedni scenarzyści. Nie przeszkadza to Waidowi wprowadzić nieco radosnej, awanturniczej i kalesoniarskiej przygody do życia Matta. Robi to z wyczuciem, bez przeginki, dzięki czemu czyta się to łatwo i przyjemnie i nie uświadczyłem tu jakichś niestrawnych kocopołów czy kija w tyłku. Najfajniejsze jest jednak dalej to, co mało superbohaterskie, mianowicie zeszyt chyba świąteczny, w którym Murdock prowadzi dzieci z wycieczki szkolnej, z popsutego w śnieżycy autobusu do bezpiecznego schronienia. Przyziemna historia najlepiej charakteryzuje jego postać wraz z całym bagażem ideowym tej postaci. Smuci mnie tylko odejście od symboli religijnych otaczających tę postać. Wiem, że dziś to passe, ale ja lubię Murdocka za ten cierpiętny element jego charakteru. Daredevil Waida tym różni się między innymi od wariacji jego poprzedników, że jest optymistą wbrew wszystkiemu, co mu się przytrafiło.

 




Grono scenarzystów Daredevila formowane było z nie lada przechujów, ale i grafikom niewiele można zarzucić. Run Waida ilustruje głównie Paolo Rivera i wychodzi mu to całkiem nieźle. Krechę ma przyzwoitą, a i kolory (autorstwa Javiera Rodrigueza), mimo iż komputerowe, muszę uznać za zjadliwe. Świetnie wywiązuje się też z zagrywek formalnych, które zlecił mu narysować Waid. Świat Matta Murdocka zostaje nam przedstawiony z pierwszej ręki. W rysunkach wykorzystano przestrzenną imitację tego, jak mogłaby wyglądać ta cała echolokacja pozwalająca niewidomemu bohaterowi poruszać się tak skutecznie w świecie widzących. Przygody śmiałka narysowane są więc z brawurą i kopie on tyłki bandziorom aż miło. 




Jestem jednak odrobinę zawiedziony. Nie było tu bowiem ani jednego drania-ninja, a co to za Daredevil bez tych karaluchów z Dłoni. Niemniej jak na razie Waid ma moje błogosławieństwo, mimo że – ostrzegam – nie tworzy wybitnej serii a tylko czytadło. Chwali mu się jednak przełamywanie Daredevilowych schematów i wpuszczenie świeżego powietrza do jego uniwersum. Czekam na tom drugi. 


Brak komentarzy: