piątek, 15 listopada 2024

Misja. Adrian Madej.

  


 

Jeden z najzdolniejszych polskich grafików swojego pokolenia, Adrian Madej, nie żyje. Odszedł w tym roku. Pierwszy raz zetknąłem się z jego twórczością na łamach Talizmanu, bardzo dobrze to pamiętam, bo wtedy jeszcze rysowałem i od razu wpłynął na mój styl, w którym nieporadnie go małpowałem. Niestety nie zostawił po sobie dużego dorobku, ale to, co czytałem, jest olśniewające.

„Misja” to rzecz opowiadająca o trzech krasnoludach. Postaciach żywcem wyrwanych z sesji papierowego Warhammera. Fabularnie mamy do czynienia z fantasy, ale takim kierowanym do dojrzałego czytelnika, pełnym ostrych żartów i undergroundowej stylistyki graficznej. Dzieło Madeja to bowiem hybryda. Gatunek spotyka się tu z komiksem niezależnym, wizualnie mocno zakorzenionym w latach 90. Nie przesadzę więc, jeśli porównam Madeja do dwóch tuzów: Bisleya i Corbena. To ten sam turpizm, ta sama grotecha i obskur. Jeśli nie zetknęliście się nigdy z jego twórczością i myślicie, że przesadzam, to poszukajcie przykładowych plansz. Tworząc „Misję” był już w pełni ukształtowanym rysownikiem i zaserwował iście mistrzowski poziom. Owszem, styl autora jest specyficzny i nie każdemu przypadnie do gustu. Niemniej pokolenie lat 90., pamiętające ówczesnych mistrzów podziemia, poczuje się przy jego twórczości jak w domu.

Madej zdaje się nie tworzył od wielu lat, co było wielką stratą dla polskiego komiksu. Niestety urodził się i pracował w takich a nie innych czasach. Nie było wtedy miejsca w mainstreamie (zresztą chyba do teraz nie ma), dla takich twórców i musiał zadowolić się sławą jedynie środowiskową. To smutne, że pozwolono mu przestać tworzyć, ale najpewniej przygniotła go proza życia.

W „Misji” mamy wszystko co gęste. Zaczynając od Thorgalowych motywów przez cycki, typowy niezal, po krwawe rozróby. Trudno nie być zelektryzowanym tym, co prezentował autor i nowe wydanie jego flagowego komiksu uważam za wydarzenie i obok „Weapon X” jedno z najważniejszych tegorocznych wznowień. Owszem, to nie jest komiks dla wszystkich, ale w tym też tkwi jego siła. Nisza, po jakiej poruszał się Madej, nie była łatwym poletkiem do orania. Pamiętajmy o nim i bądźmy wdzięczni losowi, że polski underground zrodził artystę tej klasy i że mogliśmy żyć w czasach, gdy Madej tworzył. Smucić możemy się tylko z niewielkich rozmiarów jego spuścizny.

czwartek, 14 listopada 2024

Skorpion. Tom 4. Desberg/Marini

  


Mam dziury w głowie, mało z poprzednich „Skorpionów” pamiętam, ale na szczęście pisałem recenzje starszych tomów i mogę sobie sprawdzić swoje wrażenia po wcześniejszych odsłonach. Niewiele się w tej materii ostatecznie zmieniło. Fabuła zresztą nie jest najważniejszą rzeczą przy lekturze tych komiksów. To typowy, sensacyjny blockbuster, tylko osadzony w takich a nie innych realiach.

Jak już wspominałem w poprzednich recenzjach, Desberg (scenarzysta serii) jest w tym przypadku raczej rzemieślnikiem mocno fantazjującym i nie ma co spodziewać się po tym komiksie prawdy historycznej. Jako pulpa w kostiumie rzecz zdecydowanie sprawdza się znakomicie i jest to świetne widowisko, pełne akcji, pojedynków i fabularnych twistów. Opowieść dryfuje na szczęście w trochę inne rejony niż w poprzednich tomach, nie czuć więc jeszcze zmęczenia materiału, mimo iż zebrane tu historie to jedenasta i dwunasta część cyklu.

Graficznie jest to jak zwykle najwyższa półka jeśli o europejski komiks chodzi. Z jednej strony w swoim post-disneyowskim stylu Marinii wpisuje się w nurt realistyczny, ale jego prace mają na tyle osobny charakter, że nie ma mowy o określeniu jego roboty jako „styl zerowy”. To autorska rzecz, dodatkowo rzemieślniczo, od strony warsztatu, wykonana na medal. Z Marinim na pokładzie nie można się nudzić, tym bardziej gdy wali non stop dynamiczne sekwencje pojedynków i rysuje sporo pięknych kobiet. Programowo nie zbieram pornoli i komiksów religijnych, taka zasada, ale w przypadku Mariniego zrobiłbym wyjątek. Mogę patrzeć na jego kobiety godzinami.

Kolejny tom bestsellera w gatunku płaszcza i szpady wypada nadzwyczaj dobrze. Co znamienne, to ostatnia część, przy której pracował Marinii. Czeka nas kontynuacja, ale rysowana już przez kogoś innego. Sprawdziłem i muszę przyznać, że odpowiedzialny za rysunki w trzynastce Critone Luigi ma nie lada power w łapie. Trudno mi powiedzieć, czy w praktyce wytrzyma porównania z swoim wybitnym kolegą po fachu, ale jestem dobrej myśli i dalej będę kompletował „Skorpiona”.

piątek, 8 listopada 2024

Gwiazda Pustyni. Tom 1. Marini/Desberg

 


Przeczytałem drugi raz w życiu „Gwiazdę pustyni”. Na szczęście nic nie pamiętałem z pierwszej lektury. Nie wiem dlaczego mam taką dziurę w głowie, ale tym razem jestem tym komiksem całkowicie oczarowany a scenarzysta – Desberg – stał się dla mnie w końcu nazwiskiem, a nie tylko tym kolesiem, który pisał pretekstowe scenariusze dla Mariniego.


Rzecz zaczyna się w Waszyngtonie. Głównemu bohaterowi, pracownikowi rządowemu, ktoś brutalnie zabija żonę i córkę. Wszelkie tropy prowadzą gdzieś na zachód, na totalne zadupie, gdzie żelazną ręką rządzi pewien drab kręcący lokalnym burdelem i saloonem. Niedługo do tego miejsca ma dotrzeć kolej, co komplikuje niejako sprawę.


Wbrew pozorom to nie do końca rzecz westernowa jeśli o poetykę opowieści chodzi. Owszem, wszystko dzieje się na Dzikim Zachodzie, ale historia napisana została w stylu kryminału noir, a dodatkowo nosi w sobie pewne elementy gotyku. Z czarnym kryminałem wiąże tę opowieść narracja: gęsta, pierwszoosobowa i pełna kwiecistych opisów delirycznych stanów emocjonalnych bohatera. Jest tu też wielki ładunek mizoginii, przemocy wobec kobiet i ogólnie nad wszystkim ciąży ponura atmosfera. Gotyckość objawia się natomiast w fakcie, że to mroczna, fatalistyczna opowieść, nasycona smutkiem i konsekwencjami wcześniejszych czynów danych postaci, ich zetknięciami z przeszłością, która wisi nad nimi jak klątwa. Atmosferę można kroić nożem, a antagonista jest bardzo demoniczną postacią. Drugi zawarty tu zeszyt dzieje się zresztą głównie w mroku, co tylko podkreśla gotycki rodowód tej historii i podbija uczucie grozy, jakie zostaje wywołane u czytelnika.


Do tego dochodzą rysunki. Graficznie jest to rzecz bezbłędna. Marini ze swoim post-disneyowskim stylem wpierdala się w tę opowieść jak dzik w żołędzie. To chyba najlepiej narysowany jego komiks, pełen tej specyficznej cartoonowości a przy tym mocno realistyczny. Są tu jeszcze dodatkowo niesamowicie dobre sceny erotyczne, które – co już kiedyś podkreślałem – Mariniemu wychodzą wcale nie gorzej niż Manarze.


„Gwiazda pustyni” to w swojej kategorii tytuł znakomity i jedno z największych dokonań europejskiego komiksu na polu westernu. Owszem, to nie jest skomplikowana opowieść, nie ma też tak silnej warstwy intelektualnej jak dajmy na to „Krwawy południk”, ale opowiedziana jest z prosto z bebechów i tak też narysowana. Kto nie wierzy w siłę Desberga i Mariniego, niech sięgnie po ten komiks. Ciary na ciele murowane.

Batman. Nawiedzony Rycerz. Loeb/Sale

 


 

 Loeb i Sale to najlepszy duet jaki kiedykolwiek pracował przy opowieściach o Batmanie. W te klocki lepiej się nie da. „Nawiedzony Rycerz” to zbiór numerów specjalnych wydanych swego czasu rok po roku, dedykowanych najzajebistszemu świętu: Halloween. Dopiero po nich duet wystartował z runem zatytułowanym „Długie Halloween”, nie mylcie więc tych dwóch komiksów. Rzecz ta została po raz pierwszy wydana u nas w kawałku w latach 90., u schyłku oficyny TM-Semic. Dziś, już drugi raz, dostajemy od Egmontu całość w jednym opasłym tomie. Tym razem z powiększonym formatem i opatrzonym płócienną okładką oraz obwolutą, czyli w standardzie DC Deluxe.

Tomik zbiera trzy historie „Strachy”, „Szaleństwo” i „Duchy”. Z jednej strony to tylko niedługie wątki, które nie zrobią rewolucji w świecie Nietoperza. Z drugiej to jedne z najpiękniej opowiedzianych obrazem historii z Batmanem w roli głównej. Autorzy rozwiną skrzydła dopiero chwilę później, tworząc wspomniane „Długie Halloween”. Rzecz wielowątkową i rozbudowaną, niejako powieść graficzną. Niemniej już w czasach tych okolicznościowych szortów pokazali rogi i udowodnili, że powierzenie Batłomieja właśnie im to świetny pomysł. Jak przystało na dobre opowieści Halloweenowe, wszystkie trzy historie przesiąknięte są grozą. Pierwsza traktuje o Strachu na Wróble i lęku Bruce’a Wayne'a przed wiązaniem się z kobietami, druga o córce komisarza Gordona, która wpadła w łapy Szalonego Kapelusznika, trzecia natomiast jest parafrazą „Opowieści Wigilijnej” Dickensa i porusza bardziej ludzką część obrazu Batmana. Wszystkie trzy historie warte są grzechu, jak większość rzeczy dotkniętych przez ten duet i po latach kompletowania ich komiksów dochodzę do wniosku, że dupy dali tylko raz: tworząc komiks „Wolverine/Gambit”. Opowieści o Batłomieju spod ich rąk to jednak samo złoto.

Jeph Loeb najzwyczajniej dobrze czuje Batmana i inne postacie z tego uniwersum, a nieodżałowany Sale robił najlepsze rysunki, jakie przytrafiły się Mrocznemu Rycerzowi. Wszystko, co tu dostajemy, jest już klasyką komiksu. Nie tylko superbohaterskiego zresztą i sięgnąć po niniejszy zbiorek radziłbym każdemu miłośnikowi opowieści obrazkowych. Styl graficzny Tima Sale'a łączy w sobie cartoon z horrorem. To specyficzna grotecha daleka zupełnie od realistycznych rysunków dajmy na to Norma Breyfogle, którego stawia się w naszym kraju na piedestale rysowników Nietoperza. Jeśli chodzi o mnie, to ja zdecydowanie wolę estetykę, jaką zaprezentowano w „Nawiedzonym Rycerzu”, mimo iż może nie powinienem porównywać obu twórców, bo to dwa bieguny rysunków Batłomieja. Niemniej jako krytyk lubię sobie tworzyć ołtarzyki i na pewno Sale na takowy zasługuje.

Podoba mi się to, co Egmont zrobił z dziełami Loeba i Sale o Batmanie i jak je wydał. Można mieć co najwyżej pretensje o użycie obwolut i fakt, że nie ma pod nimi grafiki, ale to przecież kwestia gustu i osobiście lubię te lekko powiększone edycje z tej oficyny. Walcie jak w dym.

czwartek, 7 listopada 2024

All Eight Eyes. Foxe

  

Horror o pająkach? Jakie nowatorstwo! Dokładnie takiego poziomu kreatywności spodziewałem się po nominowanym do nagrody Eisnera scenarzyście! Dobra, w sumie spacer po linii najmniejszego oporu nie jest w grozie niczym nowym, gatunek od dawna rzuca się między różnymi spojrzeniami na sprawdzone od lat sztampy. Liczy się ostatecznie realizacja, przetworzenie banału w wyjątkową opowieść. Chyba o to musiało tu chodzić, prawda?

Od razu odpowiem: nie, „All Eight Eyes” to historia prosta jak budowa cepa. W jej ramach okazuje się, że pod płaszczykiem społecznie akceptowanej normalności kryją się potwory o ośmiu odnóżach. Pajęczaki o rozmiarach znacznie przekraczających normy akceptowane przez aktualną wiedzę biologiczną czają się w zakamarkach wielkich miast, a ich ofiarą padają głównie ludzie z marginesu. Tacy, za którymi nikt nie będzie tęsknił. Reynolds, włóczęga i zabijaka jakich mało, jednak tęskni i to uczucie napędza u niego chęć zemsty. W swojej walce przeciwko ukrytemu w ciemnościach złu bierze pod skrzydła młodego wykolejeńca Vica i tak zaczyna się wielka arachnofobiczna przygoda.

Jakim cudem świat nie dostrzega istnienia pająków o rozmiarach sięgających małego autobusu? Czy w grę wchodzi jakaś rządowa konspiracja na wysokim szczeblu? Jak to w ogóle możliwe, że te stworzenia mogą istnieć w ziemskiej atmosferze? „All Eight Eyes” zadaje prawie wszystkie te pytania i na żadne z nich nie odpowiada. Niedopowiedzenia i uproszczenia są chyba największą wadą scenariusza Steve’a
Foxe. Po przyznaniu się, że problem istnieje, do rozwiązania go pozostaje jeszcze daleka droga i to tworzy w fabule rażącą dziurę. Sam pomysł wykorzystania stawonogów (na koniec pojawiają się też inny przedstawiciele tego typu) też zresztą potraktowany został mocno powierzchownie. Są sobie wielkie czupiradła i atakują biedaków odnóżami albo ryjcem. W tej gromadzie funkcjonuje przecież taki ogrom bardzo specyficznych i często obrzydliwych sposobów polowania oraz zabijania, że pominięcie tych możliwości to wielkie niedopatrzenie.


Co jednak dostajemy poza niewykorzystanym potencjałem? Całkiem łatwą w odbiorze, szybką lekturę, która wchodzi gładko, o ile nie zadajecie sobie zbyt wielu pytań. Reynolds to typowy mściciel skupiony jedynie na wyładowaniu gniewu spowodowanego stratą, Vic za to robi za sztampowego padawana spragnionego celu w swoim pokiereszowanym życiu, nic nowego, ale działa to całkiem dobrze. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że serii na plus wyszłoby rozciągniecie na dwa dodatkowe zeszyty. Foxe za bardzo się tu spieszy, poza mankamentami z poprzedniego akapitu nie mamy też za bardzo czasu przywiązać się do bohaterów, a to mogłoby bardzo temu tytułowi pomóc.

Oczywiście warto też wspomnieć o rysunkach, przecież odpowiada za nie nasz rodak, znany już na zachodzie Piotr Kowalski, którego ja głównie kojarzę z komiksowych wersji „Bloodborne”. Krótka piłka: nie jestem fanem. Z technicznego i rzemieślniczego punktu widzenia nie mam człowiekowi nic do zarzucenia. Sprawnie operuje językiem tego medium, kadry układają się w czytelną całość, na pierwszym i drugim planie nie brakuje szczegółów. Jego styl zawsze zbyt mocno trącał mi jednak oklepaną amerykańszczyzną z początku tego wieku, taką niewyplenioną zresztą do czasów obecnych. Zwyczajnie sprawna robota pozbawiona choćby grama wyjątkowego sznytu i klimatu, więc tak samo jak w przypadku wspomnianej adaptacji gry studia From Software, tak i tu nie rozumiem, czemu Kowalski jest wybierany do rysowania horrorów. Chłop umie rysować, ale to nie jego gatunek, ta krecha nadaje się głównie do superhero.

Podsumowaniem całej opinii mogą być więc dwa słowa: przeciętność i niedopracowanie. „All Eight Eyes” może ma jakąś szansę minimalnie przerazić arachnofobów i całkiem dobrze opowiada bardzo prostą historię o potworach i zemście, ale panicznie wręcz boi się zajrzeć głębiej w jakikolwiek zakamarek własnoręcznie wykopanej jamy światotwórstwa. Czasem wolę już chyba bardziej ewidentnie fatalne komiksy, ten jest zwyczajnie absolutnie zbędny.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Transformers. Tom 1. Daniel Warren Johnson

  


 

Po pierwsze, jeśli chodzi o „Transformer”, to ja najbardziej lubię płytę Lou Reeda. Mam więc znikome uczucie nostalgii do robotów przekształcających się w samochody i inne tatałajstwo. Ceniłem za dzieciaka pierwszy animowany, pełnometrażowy film (ten dubbingowany przez Orsona Wellesa), ale nie widziałem żadnego obrazu live action o walce Autobotów z Deceptikonami i jestem z tego dumny. Nie potrzebuję tego w swoim życiu. Po niniejszy komiks sięgałem z dużymi obawami, bo nie dość, że tematyka jest mi odległa, to jeszcze średnio jarają mnie dzieła Daniela Warrena Johnsona przeznaczone dla dzieciaków.

Moje obawy okazały się jednak bezpodstawne. To dobry, pulpowy komiks, narysowany i opowiedziany z jajami. Nie jest to też dalsza część jakieś długiej serii. Mamy do czynienia z klasycznym restartem. Skonfliktowane roboty przybywają na Ziemię i napierdzielają się w imię tego, co działo się na ich rodzimej planecie. Nasz dom staje się ich polem bitwy. Robią to bardzo efektownie, a do tego dochodzi fakt, że Optimus Prime (ten robot ciężarówka, przywódca Autobotów) bardzo szybko zakochuje się w faunie i florze naszej planety, po czym stawia sobie za cel również ją chronić. O dziwo to nie jest jakaś bajka dla dzieci i trup ściele się dość gęsto, mamy tu też masę dramatycznych zwrotów akcji. To wszystko się ogólnie Johnsonowi udało. Myślę też, że pięknie by było, gdyby ten autor dostał do stworzenia serię o Turtlesach. Najlepiej mocno krwawą i pozbawioną cenzury.

Muszę jednak przyznać, że i Transformers w jego ujęciu to fajna historia. Być może jest to rzecz prosta, ale bardzo efektowna i wcale nie taka miałka od strony artystycznej, jak można by się spodziewać po komiksie o wielkich robotach zamieniających się w samochody. To wysokiej jakości pulpa, opowiedziana jednak z autorskim sznytem. Nie jestem w stanie w tej recenzji wycisnąć dostatecznie dużo z tego komiksu, bo jak wspomniałem, nie jestem fanem franczyzy i może sam bym się w pierwszej kolejności na ten tytuł nie rzucił, ale ogólnie jestem zadowolony z lektury.

Z tego co rozumiem z zamieszczonej na ostatnich stronach reklamy, od oficyny Nagle Comics nadciąga crossover: połączenie uniwersów Transformers i G.I. Joe. Oba światy niewiele mnie dziś obchodzą i nie wiem, czy w to wejdę jako recenzent. Jak się pewnie domyślacie, sięgałem po ten komiks ze względu na krechę Johnsona, a nie on będzie to wszystko rysował (za sterami i koordynacją projektu stoi Robert Kirkman, może nie być źle). Podejrzewam, że polscy boomerzy z lat 90. mogą być jednak tymi graficznymi spektaklami niczym niepohamowanej nostalgii mocno zauroczeni. Mi to osobiście nie przeszkadza. Moim zdaniem nasz rynek – którego pojemność nie przestaje mnie zadziwiać – przyjmie to pewnie z otwartymi rękami.

niedziela, 3 listopada 2024

W ułamku sekundy. Guy Delisle.

 



Historia pierwszych eksperymentów związanych z fotografią i filmem jest sama w sobie fascynująca. Każdy zainteresowany tematem zapewne coś na ten temat słyszał i czytał, choć zawsze mogą nas zaskoczyć powszechnie mniej rozpoznawalne szczegóły. Życie Eadwearda Muybridge'a to wdzięczny temat na fabularyzowaną biografię. „Wybitny fotograf, niestrudzony eksperymentator, pionier kina i... morderca!” - krzyczy tylna okładka komiksu „W ułamku sekundy”, którego autor - Guy Delisle, poprzez koleje losu swojego bohatera, zapoznaje nas z charakterem opisywanej przez siebie epoki oraz całą galerią - mniej lub bardziej znanych – wynalazców i fotografów. Opowieść rysunkowa posługująca się kadrami, w których uchwycono zamrożenie chwili, wydaje się wyjątkowo adekwatna do opisu tożsamych dążeń prekursorów X muzy.


Guy Delisle, prawdziwe zwierzę komiksowe, twórca dobrze znany za granicą, ale i od lat rozpoznawalny również w Polsce - dzięki wielu publikacjom, głównie historii o charakterze autobiograficznym (m.in. słynne Kroniki) - tym razem bierze na warsztat kogoś innego niż siebie. Losy Eadwearda Muybridge'a śledzimy od momentu, gdy w 1855 roku opuszcza on rodzimy Londyn i przybywa do Nowego Jorku, gdzie zostaje księgarzem. Daleko więc jeszcze jesteśmy od głównego tematu dzieła. Równoległą narrację stanowią w komiksie dygresyjne wstawki na temat pierwszych kroków ludzi usiłujących uchwycić rzeczywistość w formie trwałej.

Nasz bohater niejako przypadkiem wchodzi w świat fotografii. Motywuje go ciekawość dla nowej, szybko rozwijającej się techniki oraz – rzecz jasna – pieniądze, które można na niej zbić. Muybridge działa dynamicznie, jest nieustępliwy, zmienia miejsca zamieszkania, ma mnóstwo przygód, robi prekursorskie zdjęcia w rejonach dzikich i trudno dostępnych. W końcu zaczyna być zauważany. Niewątpliwą zaletą, nie tylko tej części opowieści, ale całego albumu, są reprodukcje zdjęć - autorstwa głównego bohatera oraz innych fotografów (m.in. najprawdopodobniej pierwsza fotografia na świecie autorstwa N. Niepce z 1927 r.) - a także obrazów znanych malarzy. Temat oddziaływania fotografii na ludzi posługujących się pędzlem, to kolejny ważny wątek powieści obrazkowej kanadyjskiego twórcy.

Oprócz naszego protagonisty, w komisie śledzimy także losy zamożnego Amerykanina Lelanda Stanforda. Jedną z jego pasji są konie. Delisle drobiazgowo naświetla ówczesny spór – angażujący koniarzy, malarzy oraz naukowców - dotyczący tego, jak w rzeczywistości układają się nogi konia podczas galopu. Gdy drogi Muybridge oraz Stanforda się krzyżują, historia zmierza do swojego punktu kulminacyjnego, jakim jest słynne - reprodukowane w każdej niemal książce o historii fotografii - sekwencyjne zdjęcie końskiego galopu. Droga do sukcesu naznaczona jednak będzie piętrzącymi się trudnościami, podkopującymi wiarę w realne powodzenie operacji polegającej na uchwyceniu ruchu w tytułowym ułamku sekundy.

Dzieło Delisle to nie tylko szereg chronologicznie uszeregowanych dydaktycznych informacji na temat postępów w nowej gałęzi nauki (później nazwanej sztuką). To żywa opowieść o człowieku z krwi i kości, który bynajmniej aniołkiem nie był. Autor Kronik Jerozolimskich ma tendencję do portretowania swoich bohaterów w sposób budzący sympatię. Nietrudno jednak - przy użyciu innej optyki - Muybridge'a zinterpretować jako egoistycznego karierowicza i totalnego sukinsyna. Będąca jego udziałem scena morderstwa – notabene zilustrowana sekwencyjnie - jest kolejnym momentem zwrotnym jego życia.

Atrakcyjna i wielowątkowa narracja Guy'a Delisle'a jak zawsze odznacza się sporą lekkością, która jest niepozbawiona pewnej głębi. To fascynujące śledzić reakcję ówczesnych ludzi na nowy wynalazek. Tzw. fotografia natychmiastowa oznaczała zatrzymanie czasu i zobaczenie czegoś, co było wcześniej nieuchwytne dla ludzkiego oka. Odsłaniał się zatem inny, nieznany świat. Świat powstały w wyniku działania nauki. Czy bardziej prawdziwy od świata wrażeniowego? Kanadyjski autor nie wchodzi za głęboko w meandry filozoficzne, niemniej jednak przedstawia stanowisko Rodina – ukazanego, jak wszystko inne, z pewnym dystansem – który rzecze tak oto: „To artysta jest wiarygodny, a fotografia kłamliwa; ponieważ w rzeczywistości czas się nie zatrzymuje”.

Ze wszystkich komiksów Delisle'a, które poznałem, ten spodobał mi się najbardziej. Czasem w jego innych, autobiograficznych pracach, irytował mnie on sam – typowy antybohater, niezaangażowany, ograniczający się do samej obserwacji. Tutaj, po pierwsze - dokonana została drobiazgowa kwerenda, po drugie – chaotyczny, pełen sprzeczności Muybridge'a to totalny fanatyk goniący za chimerą, a ekscesy tego typu ludzi zawsze są ciekawe dla czytelnika. Ponad to, jako osoba zainteresowana początkami fotografii i kina, dowidziałem się tu o paru nieznanych mi wcześniej wydarzeniach, jakim był choćby kuriozalny „eksperyment” związany ze sfotografowaniem eksplodującej głowy muła w 1881 roku przez wojskowego fotografa Van Sothena (w komiksie znajdziecie reprodukcję zdjęcia) .

Na koniec wypada uznać, że „W ułamku sekundy” to komiks godny polecenia każdemu. Niekoniecznie trzeba być miłośnikiem X muzy. Obecnie, gdy zrobienie zdjęcia wymaga jedynie wyciągnięcia z kieszeni telefonu komórkowego, ciekawie jest poczytać o czasach, kiedy proces utrwalania rzeczywistości był dużo bardziej skomplikowany, wymagał autentycznego wysiłku oraz refleksji. Eadward Muybridge – jakbyśmy nie oceniali jego osobistych przywar - przez całe swoje życie głęboko wierzył w istotność swojej pracy oraz jej znaczenie dla całej ludzkości. Podobnego nastawienia trudno dopatrzeć się u współczesnych. Czekam na polską historię obrazkową o naszym rodzimym super wynalazcy Janie Szczepaniku, postaci wciąż niemal całkowicie zapoznanej. Próżno byłoby oczekiwać, aby temat ten podjął zagraniczny twórca. Każdy naród buduje swoje własne mity. 

 

Autor: Jakub Gryzowski 

Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta. Rebelka/Giulivo

  


 

1937 rok. Lovecraft umierał w biedzie w jakimś zapomnianym przez bogów hospicjum. Na naszym rynku był już komiks z linii wydawiczej Obrazy Grozy fantazjujący o tym, co stało się z Samotnikiem z Providence. Recenzowałem go na Arkham sto lat temu, była to jedna z moich pierwszych recenzji w tym medium w ogóle. Tamten album trochę trywializował tragedię, jaka dotknęła jednego z największych fantastów swojego pokolenia, czyniąc z niego pulpowego herosa. „Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta” podchodzi do sprawy nieco inaczej.

Podstawą do stworzenia komiksu było opowiadanie napisane przez Romualda Giulivo, stąd nieco literacki charakter dzieła narysowanego przez – mistrza w swoim fachu – Jakuba Rebelkę. Gość zdecydowanie potrafi rysować, a i HPL zdaje się być mu nieobojętny. Wraz z autorami czuwamy przy łóżku Mistrza Kosmicznego Horroru, do którego, niemal jak do Sknerusa w „Opowieści Wigilijnej”, przyjdą przeróżne indywidua. Będzie tam obecny sam Randolph Carter, Harry Houdini, jego żona Sonia, a gdzieś tam, w fantazjach umierającego, pojawi się nawet trójka Drombo: Stephen King, Neil Gaiman i Alan Moore. Jest to więc bardziej fantasmagoryczna podróż przez czas i przestrzeń niż typowa biografia. Nie jest to też horror. Autorzy traktują Lovecrafta z nie lada czułością, pochylając się nad jego łożem śmierci i sygnalizują niejako to, co nadciągnie wiele lat po jego zejściu.

Na kartach tego komiksu Lovecrafta nie zabili szaleni kultyści, których opisywał w swoich opowieściach, tylko zła dieta. „Rak jelita w fazie terminalnej” mówi wprost lekarz stojący nad łożem śmierci Mistrza Horroru. Autorzy przygotowali dość uczciwe epitafium dla Lovecrafta. Nie jest to na bank jakaś koszmarna laurka, bo zastanawia się nad wieloma kwestiami związanymi z życiem, światopoglądem czy twórczością klasyka. Ważną rolę w całej historii odgrywa kilka listów, rzekomo skreślonych ręką HPLa. Niestety zrozumiałem je trzy po trzy, bo bardzo trudno czyta się kursywę, którą wykorzystano do tych fragmentów.

Czy autor tekstu źródłowego tego chce czy nie, najważniejszym elementem tego albumu są rysunki Rebelki. Ekspresyjne, pełne przeróżnych odcieni i kolorów, zakorzenione stylem w niezalu lat 90. powalają i udowadniają talent tego rysownika. Pokazywał to już kilka razy, ale moim zdaniem nigdy nie spotkał na swej drodze odpowiedniego scenarzysty. Dziś można powiedzieć, że „Ostatni Dzień Howarda Philipsa Lovecrafta” to jego opus magnum i chyba najlepsze, co kiedykolwiek przyszło mu zilustrować. Nie jest to rzecz pozbawiona wad, ale jeśli tkwią tu gdzieś, to nie z winy samego Rebelki, który podszedł do pracy bardzo skrupulatnie.

Strach dziś otworzyć lodówkę, by nie wyskoczył z niej Lovecraft. Nawet nazwa tego bloga niejako odnosi się do jego osoby i przez lata był dla mnie bardzo ważną postacią, inspirującą i niejednoznaczną, przez co dość ciekawą. Dziś, gdy o nim myślę, czuję głównie smutek spowodowany tym, że musiał żyć jak żył, że wszystko potoczyło się, jak się potoczyło. Był wszak raczej nieszczęśliwą postacią. Nie zgadzam się oczywiście z jego poglądami, które – jak zauważają sami autorzy komiksu – uległy z biegiem lat sporej ewolucji. To była wszak postać pełna sprzeczności. Album Rebelki oddaje jednak cesarzowi co cesarskie. Być może zbyt mało eksploruje niektóre wątki biografii Samotnika z Providence, ale nie dało się opowiedzieć o wszystkim i wszystkich. Niemniej jest przynajmniej dobrze i myślę, że z powodzeniem możecie celować w ten komiks jako prezent choinkowy dla każdego miłośnika HPLa.

Smoła. Piotr Marzec.


 Twórczość Piotra Marca śledzę od czasu zinowego wydania „Słodkich chłopaków” i uważam go za nową nadzieję białych. Sięgałem po „Smołę” bez strachu i może miałem trochę zbyt wysokie wymagania, ale zapewnienia, że będziemy obcować z horrorem, wiele obiecywały. Faktycznie jest tu trochę grozy, fabuły charakterystycznej dla typowego przedstawiciela gatunku jednak niewiele tu uświadczymy.


Jeśli miałbym opisać ten album, powiedziałbym, że to grubo ponad 300 stron post-horroru made in Poland. Z tym że o dziwo atmosferę naszego kraju nie do końca czuć. Rzecz bowiem mocno odnosi się do twórczości Cronenberga czy Davida Lyncha, osadzona jest w realiach, które można by z powodzeniem zakwalifikować do Southern Gothic. Żeby pogłębić stylizację, wszelkie nazwy i imiona jako miejsce akcji wskazują anglosaską prowincję. „Smoła” to więc robota na wskroś zakorzeniona w filozoficznym sorcie gatunku, bratnia gdzieś z „Potomstwem” wspomnianego Cronenberga albo (jeśli szukać porównań w komiksie) w twórczości Clowesa czy Burnsa. Zamiast typowej grozy w gruncie rzeczy sporo tu moralnego niepokoju. Autor odnosi się też do przeszłości bohaterek i szuka ich przekleństwa w genetyce i starszych pokoleniach. Robi to sprawnie i to tytuł, który zdecydowanie przyciągnie do siebie miłośników niezalu. Fani typowego horroru nie do końca mają tu czego szukać. To jednak rzecz trudna w odbiorze, wymagająca od czytelnika nie lada skupienia i uważnego podążania za fabułą.

Marzec posiada dość charakterystyczny styl, co bardzo mu się chwali. Nie jest to nic podpatrzonego gdzieś na zgniłym zachodzie, a wynik poszukiwań autora. Jedynym minusem zdaje się fakt, że nie raz nie dwa niektóre plansze są mało czytelne. Można by nad tym popracować, acz Marzec może zrzucić winę na właśnie taki a nie inny styl wypowiedzi. Moim zdaniem jednak dobrze by było, gdybyśmy nie musieli zgadywać, na co patrzymy i trudne do rozszyfrowania fragmenty traktuję zdecydowanie jako minus i błąd w sztuce. Nie twierdzę, że Marzec nie umie, albo mu się nie chciało, po prostu powinien zastanowić się nad swoją formą wypowiedzi. Może chciał zagrać na przyzwyczajeniach czytelnika, wprawić w konsternację odbiorców, rozumiem to, ale sorry: te fragmenty dalej pozostają zwyczajnie nieczytelne.

„Smoła” to duży objętościowo komiks. Bardzo fajnie, że wyrosło nam w Polsce pokolenie autorów mogących robić rozbudowane powieści graficzne. Marzec swoją twórczością i drugim dopiero dziełem już aspiruje do bycia współczesnym klasykiem. Trudno mi jednak do końca polecać ten tytuł odbiorcom innym niż zainteresowani współczesnym polskim niezalem. Dla fanów gatunkowej pulpy to będzie zbyt trudna i hermetyczna rzecz. Nie oznacza to oczywiście, że komiks jest zły. Odmienność stylu Marca jest zarówno plusem tej publikacji jak i jej przekleństwem. Odstraszy od siebie zarówno miłośników mainstreamu jak i czytelników kajkoszy. Pytanie tylko, czy autora w ogóle interesuje ten target? Bo myślę, że ani trochę.