Jeden z najzdolniejszych polskich grafików swojego pokolenia, Adrian Madej, nie żyje. Odszedł w tym roku. Pierwszy raz zetknąłem się z jego twórczością na łamach Talizmanu, bardzo dobrze to pamiętam, bo wtedy jeszcze rysowałem i od razu wpłynął na mój styl, w którym nieporadnie go małpowałem. Niestety nie zostawił po sobie dużego dorobku, ale to, co czytałem, jest olśniewające.
„Misja” to rzecz opowiadająca o trzech krasnoludach. Postaciach żywcem wyrwanych z sesji papierowego Warhammera. Fabularnie mamy do czynienia z fantasy, ale takim kierowanym do dojrzałego czytelnika, pełnym ostrych żartów i undergroundowej stylistyki graficznej. Dzieło Madeja to bowiem hybryda. Gatunek spotyka się tu z komiksem niezależnym, wizualnie mocno zakorzenionym w latach 90. Nie przesadzę więc, jeśli porównam Madeja do dwóch tuzów: Bisleya i Corbena. To ten sam turpizm, ta sama grotecha i obskur. Jeśli nie zetknęliście się nigdy z jego twórczością i myślicie, że przesadzam, to poszukajcie przykładowych plansz. Tworząc „Misję” był już w pełni ukształtowanym rysownikiem i zaserwował iście mistrzowski poziom. Owszem, styl autora jest specyficzny i nie każdemu przypadnie do gustu. Niemniej pokolenie lat 90., pamiętające ówczesnych mistrzów podziemia, poczuje się przy jego twórczości jak w domu.
Madej zdaje się nie tworzył od wielu lat, co było wielką stratą dla polskiego komiksu. Niestety urodził się i pracował w takich a nie innych czasach. Nie było wtedy miejsca w mainstreamie (zresztą chyba do teraz nie ma), dla takich twórców i musiał zadowolić się sławą jedynie środowiskową. To smutne, że pozwolono mu przestać tworzyć, ale najpewniej przygniotła go proza życia.
W „Misji” mamy wszystko co gęste. Zaczynając od Thorgalowych motywów przez cycki, typowy niezal, po krwawe rozróby. Trudno nie być zelektryzowanym tym, co prezentował autor i nowe wydanie jego flagowego komiksu uważam za wydarzenie i obok „Weapon X” jedno z najważniejszych tegorocznych wznowień. Owszem, to nie jest komiks dla wszystkich, ale w tym też tkwi jego siła. Nisza, po jakiej poruszał się Madej, nie była łatwym poletkiem do orania. Pamiętajmy o nim i bądźmy wdzięczni losowi, że polski underground zrodził artystę tej klasy i że mogliśmy żyć w czasach, gdy Madej tworzył. Smucić możemy się tylko z niewielkich rozmiarów jego spuścizny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz