sobota, 5 października 2024

Rządy X. X-Men. Tom 1

 



Dla własnej wygody założę, że macie jakiś tam poziom wiedzy o X-Men i zacznę dyskusję od rzeczy dla was oczywistych, o ile oczywiście mam rację: Jonathan Hickman w 2019 roku uratował komiksy o mutantach. Stworzona przez niego saga wyspy Krakoa była na ustach wszystkich (o dziwo zwykle nie były to też usta pogrążone w grymasie niezadowolenia), więc nawet nie czytając tych zeszytów regularnie, mniej więcej wiedziałem, co się na tej egzotycznej, futurystycznej wyspie wyprawia. Przynajmniej do czasu.

Całkowicie zapomniałem, że prawie dokładnie dwa lata temu pisałem na Arkham o początku tej historii. „Ród X/Potęgi X” były dla mnie komiksem przełomowym, a przełomowość ta polegała głównie na zaskakującej jakości. Dawno nie recenzowałem komiksu o X-Men nie krztusząc się co drugie zdanie jakimś „niestety”, „rozczarowanie” albo „Claremont się w grobie przewraca”. Od tamtej pory zmieniło się sporo, ale na szczęście nie wszystko. Niezależnie imperium homo superior wyraźnie traci ciężko wypracowaną stabilność i niestety nie mówię tego jedynie w kontekście fabuły.

Na temat wad początku „Rządów X” nie trzeba się szczególnie rozpisywać. To niemalże exodus Hickmana, który przez uparcie rządzących w Marvelu nie mógł robić tego, co pozwoliło mu dwa lata wcześniej uratować im dupy, czyli zrywać ze status quo. Dostajemy garść teoretycznie nowych wątków, ale wszelka świeżość jest pozorna, reszta to wręcz odkopywanie trupów z mauzoleum mutanckich sztamp (z absolutnie nieangażującymi wycieczkami do Imperium Shi’ar na czele). Tomik zbiera zresztą wyraźnie odrębne opowieści, więc jeżeli coś mocniej was tu zainteresuje, to po bardzo krótkiej dawce satysfakcji będziecie musieli sięgnąć po również wielowątkową kontynuację albo, niestety, cofnąć się wręcz do poprzednich albumów. Ta jedyneczka na grzbiecie okładki jest wobec tego mocno myląca.

Same historie dowodzą jedynie tego, że grajdołek mutanckiego sukcesu trzyma się kupy głównie za sprawą Hickmana właśnie. Poza wspomnianą wyżej kosmiczną eskapadą to garść doskonale napisanych scenariuszy, nawet jeśli ich charakter i wektor potencjalnego rozwoju cuchną potencjalnym rozczarowaniem w najbliższej przyszłości. Pada interesująca zapowiedź heroicznego powrotu X-Men poprzez demokratyczne głosowanie społeczności Krakoa, sama wyspa dowodzi fałszu w stwierdzeniu „stara miłość nie rdzewieje” poprzez chłodne stosunki ze swoją byłą… wyspą również. Najlepszy jest zdecydowanie fragment o wyprawie do futurystycznej Krypty, w której czas płynie inaczej, a zaawansowana społeczność post-ludzi (hodowanych w jajcach aż proszących się o pozew od sióstr Wachowskich) zagraża całemu światu. Absurd, ale działa doskonale dzięki narracyjnym decyzjom autora, sami zobaczycie. Może.

Nie do końca bowiem mogę szczerze wam polecić brnięcie dalej w tę serię. Nawet nie chce mi się gadać za długo o stronie graficznej w tym przypadku. Artystycznie znowu skaczemy z kwiatka na kwiatek. Fakt, jest to zwykle flora bardzo urodziwa, kolorowa i estetyczna, może poza robotą Bretta Bootha, który wyraźnie utknął w latach 90. pod względem przegiętego anatomicznie prężenia muskułów. Ładne rysunki i miłe kolorki nie zmienią jednak przykrej prawdy: czuć tu łabędzi śpiew ekipy kreatywnej odpowiedzialnej za jeden z największych powrotów w historii trykociarstwa, choć prawdziwy ostatni spazm jakości dadzą nam tu Kieron GIllen i Al Ewing jakiś rok później, ale o tym może innym razem. Na razie Claremont może się w grobie nie przewraca, jakieś tam drgania gleby ja jednak czuje.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Brak komentarzy: