piątek, 19 lutego 2021

Superman: Amerykański obcy. Max Landis

 


Cieszcie się i radujcie! Oto bowiem dostajemy w ręce kolejną, alternatywną wersję genezy jednego z najpopularniejszych superbohaterów. Przy odrobinie szczęścia, wybierając pozycje losowo z kosza z komiksami większych wydawnictw, moglibyśmy trafić na kilkanaście takich tytułów z rzędu. Szczerze mówiąc sam nie miałbym wiele bardziej twórczych pomysłów na przebicie się z jakąś głębią przez niezniszczalną skórę Człowieka ze Stali. „All-Star Superman” niby udowodniło, że da się wykminić to nieco inną drogą, ale nie każdy jest Grantem Morrisonem, a na pewno już nie Max Landis.

Jak na klasyczne odkopywanie origin story przystało, „Amerykański obcy” zaczyna się od dzieciństwa na farmie Kentów. Zupełnie jak w „Brightburn”, młodociany molibdenowy Kleofas nie radzi sobie ze swoimi mocami, ino zamiast przebijania ścian sąsiadami, po prostu przyprawia rodziców o kupę zmartwień i z pewnością nieliche problemy z firmami ubezpieczeniowymi. Sześć następnych etapów z życia herosa toczy się podobnie – znane motywy zmiksowane z próbami zaskoczenia. Clark daje się ponieść emocjom i ewaporyzuje oczkami swymi rączki pewnego przestępcy, innym razem niechcący podszywa się pod Bruce'a Wayne'a, by ostatecznie nastawić przeciwko sobie Łysego z Lexcorp.



Mogę sobie do woli kpić z powtarzalności genezowych schematów, ale muszę przyznać – Landis dał radę. Nie będę się rozwodził nad publicznymi kontrowersjami, najwyraźniej gość jest po prostu świnią i jeśli chcecie, to sobie poczytacie o jego wątpliwie chwalebnych podbojach. Jego nazwisko na okładce po prostu nigdy nie było gwarantem dobrej zabawy. „Kronika” ma swoje problemy, „Bright” to leniwa papka marnująca ogromny potencjał, ale już taka „Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently'ego” to szczere złoto. Bez jaj, moim ulubionym dziełem Landisa jest chyba napisane przez niego SCP (SCP-2137 – The Forensic Ghost of Tupac Shakur, czekerałt). No po prostu nie trafisz, szaleństwo totalne i jak tu wierzyć w jakość komiksu tylko dlatego, że został nominowany do nagrody Eisnera?

 



Nominacja bezowocna i dobrze, bo ostatecznie niezasłużona, ale „Amerykański obcy” i bez miejsca na podium jest diabelnie dobrym komiksem. To pełna uroku kronika (hehe) wiarygodnego rozwoju czołowego harcerzyka DC Comics, który tym razem jest miodnie mniej harcerzykowaty. Kolejne etapy żywota herosa bujają się ciągle między sztampą i wątkami niespotykanymi zbyt często w tego typu opowieściach, ale ostatecznie wszystko dokłada jakąś cegiełkę do logicznego rozwoju motywacji i kręgosłupa moralnego tytana odzianego w błękitny kaleson. Zupełnym sztosem są jego pierwsze, amatorskie eskapady i gościnne występy innych postaci. Gryzie mnie tylko jedno – całe Smallvile właściwie zna tożsamość Supermana. Ja wiem, że to miało pokazać milusińską integralność takich małych społeczności, ale chrzanić to romantyzowanie. Nie ma bata, ktoś na pewno chciałby ugrać na tym jakiś pieniądz, pchając młodego Kenta w ramiona rządowych naukowców jeszcze zanim musiał wykombinować sposób na zgolenie łamiącego żyletki dziewiczego wąsika.

Pochwalam też pomysł na zaangażowanie większej ilości rysowników, gdzie każdy z nich dostaje rozdział dopasowany tematyką do stylu swojej dłubaniny. Mroczna i szarpana kreska Tommy’ego Lee Edwardsa posłużyła za szatę dla dosyć mrocznego wątku, gładkie i przebojowe trykociarstwo Joëlle Jones doskonale pasuje do imprezy na batmanowym jachcie, a Francis Manapul znalazł złoty środek między nieco retrofilską estetyką i nowoczesną, dynamiczną starannością. Totalnym geniuszem błyszczą odważne, niestandardowe dzieła Jae Lee i jak zwykle niezawodnego Jocka. Gdybym jednak miał ocenić tom po jego rozpoczęciu, to wywaliłbym go do śmieci po pierwszych kilku stronach. Nick Dragotta nie może się zdecydować, czy chce kopiować Myszkę Miki, czy woli oddawać się swojemu boleśnie oczywistemu uwielbieniu do mangi i żadnego z tych pomysłów nie realizuje nawet minimalnie porządnie. Pierwszy rozdział to parada brzydkich mord, niepokojąco zaawansowanych zezów i szeroko rozdziawionych pysków. Byłoby zabawnie, gdyby zwyczajnie tak bardzo nie odpychało od lektury.

 




Pomimo tego masakrycznie kulejącego wizualnie początku, „Superman: Amerykański obcy” to jeden z najlepszych tytułów o tytanicznym dziecku z kosmicznej kapsułki. Urokliwa opowieść pomagająca zrozumieć totalnie nieludzkiego kosmitę, zaznaczając na osi czasu wydarzenia kształtujące tę niezniszczalną stal. Supka zwykle doceniałem od strony rozkładającej na czynniki pierwsze mitologię tej postaci i zręcznie operujące jego zwykle przegiętą złodupnością. Teraz, choć trochę, miałem okazję go naprawdę polubić. Może i czapka na czerepie pozostała niezdmuchnięta, ale to pierwszy od dawna komiks o tej postaci, który po prostu dobrze mi się czytało. Niechże tylko DC nie angażuje już więcej tego nieszczęsnego Dragotty w tak dobre projekty.


 

Autor: Rafał Piernikowski 

Brak komentarzy: