Poniżej tekst, który chomikowałem w notatniku od dłuższego czasu. Planowałem uzupełnić go o wątki związane z muzyką, która co prawda odgrywa w filmie bardzo istotną rolę, lecz reżyser nie wyeksponował ich tak bardzo, jak z początku planował. Chciałem też jeszcze bardziej pociągnąć temat włoskiego kina ... ale wyszło tak, że napisałem ten tekst, a potem o nim zapomniałem.
Myślę, że minęło już tyle czasu, że nie zdołam go rozwinąć. Nie będzie też lepszego momentu, by się tym tekstem z Wami podzielić. Potraktujcie jego publikację jako prezent noworoczny:
Barbara Steele, jedna z pierwszych scream
queen w historii kina, zapytana o kulisy realizacji włoskiego filmu
grozy "Maska Szatana" wyznała dziennikarzom, że reżyser Mario Bava
wymusił na niej nauczenie się kilkunastu rodzajów krzyku. Pani Basia
najzwyczajniej w świecie fantazjowała, bo faktem jest, że jej wrzaski wcale go
nie interesowały. Zarówno w wersji anglojęzycznej jak i włoskiej film był w
całości udźwiękawiany w studiu, a głos do jej roli podkładały inne aktorki. Mario
Bava - tak jak wielu innych twórców kina rodem z Italii - programowo rezygnował
z nagrywania dźwięku na planie. Ograniczało to wiele zmartwień, a do tego
pozwalało reżyserom w pełni skupić się na warstwie wizualnej filmu i nie
przejmować się plątaniną kabli czy wchodzącymi w kadr "szczurami na
tyczkach". To interesujące zjawisko miało też wpływ na ostateczny odbiór,
bo w konsekwencji wtórne podkładanie dialogów i efektów dźwiękowych jeszcze
bardziej potęgowało oniryzm charakterystyczny dla włoskiego kina gatunku. Motyw
ten w swoim drugim filmie wykorzystał nieznany jeszcze szerszej publiczności,
ale znakomicie rokujący angielski reżyser Peter Strickland.
Kino Brytyjczyka ma pewne cechy wspólne z dorobkiem Nicolasa Winding Refna.
Podobnie jak Duńczyk Strickland garściami czerpie z kina gatunku, które
dekonstruuje i któremu składa swoisty hołd. W zamyśle to twórczość daleka od
tarantinowskiego pastiszu, skłaniająca się raczej ku filmowi niezależnemu,
tworzonemu w duchu Johna Cassavetesa ( ze wskazaniem na "Zabójstwo
Chińskiego Maklera", najbardziej gatunkowy tytuł w jego dorobku). Swoim
debiutem - thrillerem przebranym w kostium kameralnego filmu artystycznego,
podstępnie wdarł się na festiwalowe salony. W swoim najnowszym dziele odwraca
rolę formy i treści, tym samym ukazując drugą stronę swojej twórczości -
"Berberian Sound Studio" to obraz arthouse'owy
wystylizowany na włoski horror.
Film opowiada historię brytyjskiego dźwiękowca (w tej roli charakterystyczny
Toby Jones, kojarzony najbardziej z "Bez skrupułów", gdzie
zagrał Trumana Capote), który zostaje zatrudniony przez włoską wytwórnię do
pracy przy wyjątkowo brutalnym i perwersyjnym filmie grozy w reżyserii
niejakiego Giancarlo Santiniego. Bohater jest znakomitym rzemieślnikiem, ale
nie miał nigdy okazji pracować przy horrorze. Jak dowiadujemy się z kontekstu,
na co dzień udźwiękawiał filmy przyrodnicze i programy dla dzieci. Obraz, przy
którym przyjdzie mu pracować, nazywa się "Equestrian Vortex",
co w wolnym tłumaczeniu znaczy "Jeździecki Wir", przez co był
przekonany, że jego tematyka będzie związana z końmi. Ze strzępków
informacji dowiadujemy się, że oprócz koni pojawiają się w nim:
czarownice, inkwizytorzy, elitarna szkoła dla młodych dziewcząt oraz morderstwa
i tortury kobiet. Dużo morderstw i tortur kobiet.
Już od pierwszych scen reżyser "Berberian Sound Studio" sugeruje
nam, że będziemy oglądać niepokojący, straszny film - dreszczowiec, a może
krwawy horror w konwencji slashera.
Tymczasem nie uświadczymy w nim ani jednego trupa, chociaż w wyobraźni głównego
bohatera padną ich setki. W czasie scen nagrywania postsynchronów nie zobaczymy
również fragmentów filmu Santiniego. Obraz zastępuje skomplikowany grafik z
linią czasu, na której zamalowane obszary oznaczają poszczególne dźwięki. W
jednej z początkowych scen zamazane na nim pola przybierają kształt
przypominający plan gotyckiego zamczyska. Wtedy jeszcze tego nie wiemy, ale to
po jego labiryntach przyjdzie błądzić bohaterowi filmu Stricklanda.
Dźwięki mające towarzyszyć scenom okaleczania i zadawania ran nagrywane są
przy użyciu dźganych, siekanych i miażdżonych owoców oraz warzyw. Najbardziej
niepokojące i sugestywne ujęcia to właśnie dość osobliwe i dwuznaczne zbliżenia
na martwą naturę, która staje się alegorią ciał zamordowanych ludzi i scen
gore. W obiektywie Stricklanda gnijące owoce i warzywa wyglądają niczym
milczące, majestatyczne zombie z filmów mistrza włoskiej makabry Lucio
Fulciego. W studiu do imitowania dźwięków używa się przeróżnych przedmiotów -
od łańcuchów, młotów, po specjalnie skonstruowane przyrządy - które w rękach
ekipy realizatorskiej stają się narzędziami tortur. Dźwiękowcy zmuszający
aktorki dubbingowe do ciągłych wrzasków są jak inkwizytorzy, a w bohaterze
przez atmosferę panującą w pracy stopniowo zachodzą zmiany i przeistacza się w
jednego z nich. W "Berberian Sound Studio" nie zobaczymy też co
prawda oskarżonych o czary i torturowanych bohaterek filmu Santiniego, ale
symbolizują je kobiety podkładające im głos, które wchodzą w związki z
mężczyznami związanymi ze studiem licząc na to, że uleganie ich zachciankom
ułatwi im karierę. Ostatecznie są tylko wykorzystywane i poniżane przez
włoskich macho, a na końcu naprawdę torturowane - notabene przy pomocy dźwięku,
bo Strickland konsekwentnie nie ukazuje na ekranie żadnej przemocy fizycznej.
Informacje, jakie o fikcyjnym filmie ujawnia Strickland wskazują, że
"Equestrian Vortex" ma być wypadkową dwóch najsłynniejszych włoskich
horrorów gotyckich - "Maski Szatana" (1961) Mario Bavy i
"Suspirii" (1977) Dario Argento. Ten pierwszy, niekiedy nazywany
"Obywatelem Kanem kina grozy", jest jednym z tytułów, które na
początku lat sześćdziesiątych wprowadziły horror na nowe tory - dosadne efekty
zapowiadały erę gore i obrzydliwości, a wysmakowana narracja wizualna
wyznaczyła nowe standardy języka, którym snuto celuloidowe opowieści
niesamowite. Natomiast "Suspiria" jest obrazem tak wpływowym, że mimo iż minęło
trzydzieści pięć lat do od jego powstania, to do dziś pozostaje wzorcem
współczesnego filmu gotyckiego, a jego echa mocno pobrzmiewają w tak popularnym
obecnie azjatyckim kinie grozy. Obaj reżyserzy, prócz tego, że tworzyli
horrory, są też najważniejszymi przedstawicielami nurtu giallo - odmiany hitchockowskiego thrillera, który w pierwszej
połowie lat sześćdziesiątych został właśnie przez Bavę przedefiniowany na
włoską modłę. Tworząc "Blood and Black Lace" (1964) odrzucił
czarno-białą estetykę i psychologiczny aspekt ówczesnego dreszczowca, a całą
fabułę zbudował wokół serii brutalnych zabójstw. Film zamienił się w pełną
przemocy krwawą wyliczankę, tym samym dając podwaliny pod amerykański slasher. Fabuła "Berberian Sound
Studio" w dużej mierze również opiera się na dekonstrukcji gatunku. Film
Stricklanda jest bowiem w prostej linii potomkiem "Powiększenia", w
którym Antonioni również grał konwencją włoskiego thrillera, zapożyczając z
niego atmosferę i estetykę, ale pomijając jego główną cechę - akt zbrodni.
Sama postać reżysera "Equestrian Vortex", Giancarlo Santiniego
jest groteskową hybrydą obu wspomnianych mistrzów giallo - jest kobieciarzem zachowującym się jak gwiazda rocka, co
było cechą Dario Argento, cieszącego się w latach siedemdziesiątych wielką
estymą, ale też przychodzi do studia z psem, jak miał w zwyczaju Mario Bava.
Należy przy tym zaznaczyć, że film Stricklanda w żadnym stopniu nie jest próbą
realistycznego oddania atmosfery panującej we włoskich studiach filmowych, czy
odrysowania sylwetki któregoś z tych reżyserów. Jest za to ekspresjonistycznym
przełożeniem lęków związanych z pracą w komercyjnym przemyśle filmowym, tak jak
"Głowa do wycierania" Davida Lyncha była celuloidową emanacją jego
obaw związanych z ojcostwem.
Strickland swój znakomity debiut ("Katalin Varga", 2009 r.)
zrealizował za własne pieniądze, przez co była to bardzo oszczędna produkcja.
Przy swoim drugim dziele uzyskał wsparcie brytyjskich producentów, ale nie
spowodowało to zmiany jego podejścia do materii filmowej. Cała akcja filmu rozgrywa się wyłącznie w pomieszczeniach i na korytarzach
studia dźwiękowego. Pomijając więc udział cenionego dziś Toby'ego Jonesa, film
nie ma elementów, które mogłyby być drogie i zapewne dzięki temu reżyser
zachował całkowitą wolność artystyczną i mógł stworzyć kolejny nieszablonowy
film. "Berberian Sound Studio" nie jest jednak pozbawione
efekciarstwa, a może jest go nawet więcej niż w przeciętnej współczesnej produkcji
tego typu. Zamysł polegał na tym, by środek ciężkości przenieść z poziomu
wizualnego na słuchowy. Ujęcia trikowe zastąpiono tutaj dźwiękowymi efektami
specjalnymi. To chyba pierwsza udana produkcja tego typu od czasu
"Rozmowy" Francisa Forda Coppoli (również będącej swoistym hołdem dla
"Powiększenia"), która tak bardzo skupia się na akustycznym elemencie
narracyjnym. Tam również zagrano konwencją dreszczowca, w której wojeryzm (tak
charakterystyczny dla poetyki thrillera) w dużym stopniu zastąpiono podsłuchiwaniem.
Główny bohater "Berberian Sound Studio" jest też bardzo podobny do
protagonisty z filmu Coppoli: jest osobą nieśmiałą, skrytą i wycofaną, a
zadanie które zostało mu powierzone kłóci się z jego systemem wartości. Jednak
jego profesjonalizm nie pozwala mu porzucić pracy, w której stopniowo zatraca
się tak bardzo, że zostaje przez nią opętany i zaczyna tracić zmysły. W filmie
Stricklanda wizja ta spotęgowana jest dodatkowo klaustrofobiczną atmosferą, bo
postać grana przez Toby'ego Jonesa nie wychodzi właściwie ze studia i coraz
bardziej oddala się od od świata zewnętrznego i rzeczywistości, którą w filmie
symbolizuje korespondencja od jego matki, opisująca sielankową wiejską
codzienność. W pewnym momencie treść jednego z listów sprawia, że i ten obraz
zostaje zburzony i przestaje się różnić od makabrycznego filmu, przy którym
pracuje.
Gdy myślimy o ambitnym wykorzystaniu poetyki włoskiego filmu grozy
wspominamy najczęściej "Nie oglądaj się teraz" Nicholasa Roega, czy
"Lśnienie" Stanleya Kubricka. "Berberian Sound
Studio" jest jednak bliższy horrorom psychologicznym Davida Lyncha,
którego - o czym się dziś często zapomina, wpisując całą jego twórczość na
poczet kina stricte artystycznego - też inspirowało włoskie kino gatunkowe
(Bava w szczególności). Dobrym skojarzeniem będzie również "Lokator"
Romana Polańskiego, ale większe związki odnajdziemy we wtórnym wobec niego, ale
równie znakomitym obrazie "Barton Fink", opowiadającym o cierpiącym
na niemoc twórczą i powoli popadającym w szaleństwo świeżo upieczonym
hollywoodzkim scenarzyście. U Stricklanda, podobnie jak w filmie braci Coen,
możemy szukać kabalistyczno- ezoterycznych metafor, bo surrealistyczna fabuła
może sugerować, że bohater jest duszą uwięzioną w zaświatach. W studiu panuje
mistyczna i tajemnicza atmosfera. Przez cały seans zastanawiałem się, czy
pracownicy odprawiają jakiś pogański rytuał, przy którym przyszło asystować
naszemu niczego nie świadomemu dźwiękowcowi. W filmie kilkakrotnie pojawia się
ujęcie, na którym tajemnicza dłoń w skórzanej rękawiczce (nieodłączny atrybut
mordercy we włoskich thrillerach) kończy dzień pracy w studiu wyłączając
dźwignią projektor filmowy. Idąc tropem mistycyzmu, możemy zinterpretować tę
postać jako Boga, czy też demiurga, w gnostyckim rozumieniu tego słowa -
Lucyfera, na którego chwałę pracuje cała ekipa. Poszlaki są oczywiście mgliste,
ale jeśli zaznaczymy, że Strickland przyznaje się do fascynacji kinem
transgresji spod znaku Kenetha Angera ("Lucifer Rising"), to zmusi
nas to do zatrzymania się przy tym aspekcie i przynajmniej rozważenia takiej
możliwości.
Mnogość przeróżnych mniej lub bardziej prawdopodobnych interpretacji jest
jedną z cech "Berberian Sound Studio". Strickland rozrzuca bowiem
fałszywe tropy, tak jak zwykli to czynić twórcy giallo, kierując podejrzenia na co rusz to inne postacie i
odwracając tym samym uwagę widza od prawdziwego mordercy. Ja osobiście
najchętniej odczytałbym ten film po prostu na poziomie egzystencjalnym. Mimo
tego, że może wydawać się dziełem trudnym i enigmatycznym, to dla miłośnika
kina grozy jego wydźwięk jest dość oczywisty: horror jest jak dubbing, który
przekłada nasze największe lęki i pragnienia na język filmu.