Mój niewielki tekst który ukazał się zbiorczo, wraz z opiniami innych osób na Kolorowych zeszytach.
Simon Bisley to jeden z bohaterów mojego dzieciństwa. Człowiek, który w dużym stopniu ukształtował moje gusta komiksowe, które jednak już dość dawno minęły się z tym, co prezentuje w swojej twórczości. Po "Biblię" mimo wszystko sięgałem bez obaw, bo już sama idea wydawała mi się bardzo bliska - po pierwsze uwielbiam sztukę sakralną, a po drugie bardzo interesują mnie prace komiksiarzy, odchodzących od typowo komiksowej sekwencyjności w stronę wymowy samej grafiki. Pod obydwoma względami album okazał się dla mnie zawodem.
Bisley, z niewiadomych powodów opowiada właśnie sekwencjami obrazów, a do tego, jeśli idzie o estetykę, to sięga raczej do okładek metalowych kapel i klasyków komiksu - od Gustava Dore po Franka Frazettę. Szczerze powiedziawszy, nie bardzo jestem w stanie zrozumieć ideę, jaka przyświecała autorowi przy tworzeniu tego albumu, bo właściwie jaki jest sens - gdy pracuje się nad ilustrowaniem Biblii - dosłownie kopiować prace Gustava Dore? W kilku momentach to naśladownictwo tak nachalne, że aż budzące niesmak. Poza tymi kalkami, trudno u Bisley’a odnaleźć chęć do jakichkolwiek poszukiwań czy poszerzania ram swojej twórczości. Bezpiecznie jest się nazywać rzemieślnikiem i rozumiem taką postawę w 100%. Ale gdy bierze się za rzecz stricte autorską, to chce się chyba odpocząć od tego, co się robi na co dzień... (Tak, bardzo udanie, kilka lat temu odświeżył swój styl Rosiński - mam na myśli głównie "Zemstę Hrabiego Skarbka".).
Nie oznacza to oczywiście, że Simon nie zostawił w tych pracach siebie. Wręcz przeciwnie. Ale są to rzeczy do niczego nie prowadzące artystycznie. Do tego całość wypada zadziwiająco grzecznie - nie wiem, czy rysownik jest wierzący czy nie, ale na pewno nie chciał nikogo obrazić. Nie widać tu heretyckiego zadęcia, a przy tym trzeba przyznać, że podszedł do tematu bardziej emocjonalnie niż Robert Crumb. Swoją drogą, gdy recenzowałem "Księgę Genesis", przyszły mi do głowy porównania z wczesnym bluesem. O dziwo, tu również znajduję pewne analogie: np. używając swojego autoportretu jako wizerunku diabła, Bisley przyjmuje podobną postawę, co świadomi swej grzeszności bluesmani (tak Simon, "będzie piekło!").
Podsumowując: dla zapatrzonego w umięśnionych herosów komiksiarza czy "szalonego rockmana", to może być nie lada gratka, ale dla kogoś żywo zainteresowanego sztuką album może okazać się kiczowaty, wtórny i niestrawny. No cóż. Ja stoję dokładnie pośrodku. Jeśli idzie o wartość artystyczną, to stawiałbym raczej na Crumba, a jako komiksiarz ucieszyłbym się bardziej z polskiego wydania "Bodycount". Jeszcze nic straconego, jeśli któryś wydawca się pośpieszy to może uda się go wydrukować na łódzki festiwal?