Powrót do rzeczy, które lubiliśmy w młodości, może być katalizatorem mentalnej podróży w niezwykłe miejsca. Recenzowanie nowych wydań starych komiksów superbohaterskich zabiera mnie przykładowo na wycieczkę wehikułem czasu. Cofam się do okolic roku 2000, wbijam na świetlicę w Szkole Podstawowej nr 101 w Łodzi, dopadam dziesięcioletnią wersje siebie, kopię na bok pudło z klockami COBI i zaczynam besztać pucołowatego gnojka za fatalny gust. Bardzo niezdrowy proceder z psychologicznego punktu widzenia, zresztą przecież trykoty z lat 80. i 90. sprowadziły mnie na tę barwną drogę, trochę szacunku im się za to należy, prawda? Nowe wydanie „Maximum Carnage” nie dostarcza mi na to pytanie jednoznacznych odpowiedzi.
Burzliwy okres w życiu Petera Parkera, jakby były jakieś inne. Topór wojenny z Venomem teoretycznie zakopany, ale na spokój szans nie ma. Nasz bohater w dalszym ciągu stara się ogarnąć rzeczywistość, w której jego „rodzice” „powrócili” (mam nadzieję, że ten podwójny cudzysłów nie jest przesadnym spoilerem). W takich momentach dobrze znaleźć oparcie w gronie przyjaciół, więc śmiercionośnie zgubna kariera Harry’ego Osborna w roli Zielonego Goblina średnio pomaga ukoić nerwy ścianołaza. To w tym momencie Cletus Kasady daje nogę z ośrodka Ravencroft i zaczyna morderczą rzeź, jakiej świat Marvela jeszcze nie widział, przynajmniej w tamtych latach. Seryjny zabójca odziany we wzmocnioną wersję potężnego symbionta z kosmosu i jego stopniowo kompletowana zbieranina porównywalnie skrzywionych wykolejeńców zaczynają żniwa, a tu jeszcze żona narzeka w domu.
To dziaderskie „hehe, żona zła” przed chwilą było umyślne, przysięgam. Daleko mi zwykle do takich zarzutów, ale w ramach eventu „Rzeź maksymalna” relacja Petera z Mary Jane w porównaniu do przynajmniej kilkunastu poprzedzających zeszytów wydaje się niemalże toksyczna. Zgadzam się, zamartwianie się o męża kicającego po wieżowcach w obcisłych gatkach jest uzasadnione, Carnage sprawę tylko pogarsza. Nie wydaje mi się jednak, by zdrowe było dokładanie garści szantaży emocjonalnych i fochów do licznych zmartwień herosa zmagającego się z maniakiem, który zabija kilkadziesiąt osób dziennie. Widać, że scenarzyści wcisnęli to tylko w celu podkręcenia ciśnienia w narracji i nadania historii wyraźnych klamr emocjonalnych, bo gdy przychodzi co do czego, partnerka nagle przestaje mieć problem z działalnością Pajęczaka.
Takich absurdów i naciągnięć jest tu od groma. Klasycznie dla superhero z tamtych lat rzeczy dzieją się, bo plan tego wymaga, naturalny tok wydarzeń i logika mają znikome znaczenie. W gąszczu wciąż jeszcze niewyplenionej z tego gatunku zbędnej ekspozycji podejmowane są nieustannie złe decyzje. Motywem przewodnim są dywagacje o istotności moralnych granic w działalności mścicieli, Spider-Man nieustannie targany jest wątpliwościami, zastanawia się, czy masakra na tak ogromną skalę usprawiedliwia skrajnie brutalne rozwiązania. Niby fajnie, ale jego miotanie się między różnymi wnioskami irytuje niezmiernie. Czasem nawet przeszkadza swoim sprzymierzeńcom w średnio usprawiedliwionych sytuacjach. To nie rozterki moralne, to kretynizm. Takiego latania w tę i z powrotem jest zresztą w „Rzezi maksymalnej” od cholery, do obu ekip co stronę wskakują nowe postaci jakby tylko czekały za rogiem na sygnał od swojego menedżera, starć między drużynami jest chyba z dwadzieścia, bo z jakiegoś powodu zwycięska strona potrafi na przykład dać dyla. Przedłużanie akcji na siłę jest boleśnie ewidentne.
Zaznaczyłem jednak na początku, że nie jest do końca tak bardzo źle. No nie jest, bo wszystkie powyższe przywary są niestety typowe dla komiksów z tamtych lat, nawet dla najlepszych historii, a ta należała do przynajmniej dobrych. Po pierwsze, choć jaranie się seryjnymi mordercami to żenada, wciąż uważam Carnage’a za jednego z najlepszych złoli Domu Pomysłów. Już wtedy widzieliśmy modę na masowe serwowanie nawróceń i odkupień, a krwistoczerwony symbiont jest po prostu złem, uosobieniem chaosu i morderczej rządzy bez szczególnych motywacji. Takich złoczyńców brakuje, a „Rzeź maksymalna” ukazuje jego charakter perfekcyjnie, serwując jednocześnie bezlitosność o skali niespotykanej w tamtych czasach, choć waga skutków masowego mordu jest potraktowana po macoszemu. Jeśli tytuł nie jest całkowicie solowy, zawsze pochwalam też dobrze dobrane team-upy, a selekcjonerzy w ramach tego albumu spisali się na piątkę. Dostajemy bohaterów znanych, ale w większości nieprzesadnie wyeksploatowanych, wpisanych mocno w kanon Nowego Jorku Marvela, charakterowo zapewniających interesującą chemię w ramach drużyn i pomiędzy nimi oraz zbalansowanych siłowo, by konflikt nie zakończył się za szybko. Tak, sztuczne przedłużanie było zupełnie zbędne. W tej morderczej atmosferze i częściowo pokracznej realizacji pomysłu ogromnie szanuję wciąż grono scenarzystów za ponowne i wyraźne podkreślenie tych cech Spider-Mana, które wiecznie czynić z niego będą bliskiego nam bohatera z sąsiedztwa.
Oczywiście bardzo istotne jest też gilgotanie nostalgii. Podejrzewam, że albumy z serii „Epic Collection” głównie targetowane są do ludzi w moim wieku (lub jeszcze bardziej siwych), którym stare zeszytówki TM-Semic już się niestety rozpadają. Uspokajam więc, częściowo, w ramach tego wydania dostajemy dokładnie to samo, co widzieliśmy w kioskach w roku 1995 z bonusem w postaci crossovera z Punisherem i Sabretoothem, kolory zostały jedynie odświeżone (bez wprowadzania zmian i bez widocznych artefaktów graficznych!), no i tłumaczenie jest inne, lepsze moim zdaniem. W środku artystów oczywiście od cholery. Mark Bagley, któremu wtedy jeszcze wszystko wychodziło pięknie, zwłaszcza symbionty. Sal Buscema ze swoim mocniej powykrzywianym stylistycznie talentem do kreślenia kapitalnych większych kompozycji przy jednoczesnym kaleczeniu mniejszych kadrów. Zaskakująco nowoczesny i kreatywy Tom Lyle oraz kilku innych, w zakresie peleryniarstwa lat 90. to jedne z lepszych rysunków i stęsknieni za oldskulem nie będą mieli powodów do narzekań. Dla mnie wizualnie to był bardzo miły powrót do dzieciństwa.
Wy już dobrze wiecie, czy chcecie ten komiks mieć na półce. Może działam tymi słowami na własną niekorzyść, ale recenzowanie takich tomów średnio ma sens. „Rzeź maksymalna” to ładnie wydana dawka wspomnień skierowana do ludzi, którzy raczej już mają wyrobione zdanie na temat lekko zatęchłego superhero. Jak większość historii z lat naszej młodości, nie unika typowych bzdur peleryniarskich, pretekstowego charakteru narracji i wciąż przesadnej ekspozycji dostosowanej do zeszytowego planu wydawniczego. Jest to też jednak pozycja kultowa i pod pewnymi względami pionierska, co prawie równoważy przytłaczająco tendencyjne podejście starej szkoły komiksowego pisarstwa. Młodsi odbiorcy też mogą się zainteresować, ale tylko jeśli mieli już kontakt z innymi tytułami z tamtych lat i wiedzą, jak mocno nienaturalnie wypadają te scenariusze w porównaniu z seriami wydanymi już po zdecydowanym wejściu popkultury w XXI wiek. To mięsisty kawał historii, nikogo nie powinno dziwić, że po tylu latach wietrzenia lekko capi.
Autor: Rafał Piernikowski