Zdecydowanie nie zaliczam się do miłośników polskich komiksów z czasów PRLu. Mam w nosie Żbiki i inne Klosy, których moim zdaniem nie da się dziś czytać. Nie mam sentymentu ani do Świata Młodych (gdzie lwia część Binio Billa ukazała się po raz pierwszy) ani do Relaxu. Jestem za młody. Wywodzę się już z plemion semickich i przygody Franka Castle'a darzę wiekszą estymą niż Żbika.
Obok takiego pięknego wydawnictwa, jako kolekcjoner, nie mogłem jednak przejść obojętnie. Mimo pewnych obaw, że może będę miał do czynienia z ramotą, z przyjemnością zatopiłem w nim zęby. Komplet historii z Binio Billem i licznymi dodatkami tworzy bowiem nie lada twardo-okładkową cegłóweczkę, której nie powstydziłaby się dawna linia Mistrzowie Komiksu.
Co więcej Binio Bill zasługuje na takie właśnie wydanie. Kojarzyłem Jerzego Wróblewskiego jako mistrza nawiązującego do amerykańskiego pop-artu, ale genialnie odnalazł się on w stylistycznie europejskim komiksie humorystycznym. W tym nurcie mamy w naszym panteonie bohaterów nie tylko Kajka i Kokosza i inne dzieła Christy, ale również niniejszy komiks Wróblewskiego.
Rzecz powstała, być może, jako komiks będący polskim substytutem Lucky Luke'a, ale szybko złapała wiatr w żagle i własną tożsamość, przez lata dając nie lada frajdę czytelnikom wycinającym komiksy ze Świata Młodych. Rysujący zazwyczaj realistyczną krechą Wróblewski znakomicie poczuł się w groteskowej, mocno cartoonowej stylistyce. Świetnie zrozumiał również realia, wszak western był jego ulubionym gatunkiem. Komiks ten jest też bowiem peanem na cześć dzikiego zachodu, osadników, Indian, i przed wszystkim kowboi, którzy tradycyjnie robią siupę w saloonach, ostrzeliwują się, a nawet korzystają często gęsto z dynamitu. Na ponad 200 planszach nie wkrada się ni grama rutyny i komiks nie cierpi na serialowość. Może tylko raz, w odcinku, w którym Wróblewski wysłał Binio Billa w kosmos, nieco odjechał mu peron, ale i tak czytało się to dobrze. Żarty w większości są zabawne, a fabuła angażująca. Moim zdaniem otrzymaliśmy coś, czym z powodzeniem można by się chwalić na zachodzie tak samo jak Kajkoszami, jeśli chodzi o nurt europejskiego komiksu humorystycznego.
Fakt, że Wróblewski nie zrobił kariery na zachodzie jest smutny i zastanawiający. Ze swoimi realistycznymi komiksiorami zgłaszał się do Marvela. Podobno jego prace odrzucił Jim Shutter, którego dziś oskarża się o popełnione w tamtym czasie błędy w tej materii i ignorowanie twórców z rynku europejskiego. Nie wiemy, co by było, gdyby Wróblewski wyskoczył do wydawców frankofońskich z Binio Billem, ale dziś jego robota wydaje się nadal świeża i czyta się ją z dużą przyjemnością.
1 komentarz:
Czyli jednak będę musiał przeczytać. :)
Prześlij komentarz