środa, 30 grudnia 2020

Authority. Warren Ellis.



Pamiętacie jeszcze jak w komiksach superbohaterskich chodziło głównie o tę przemożną chęć obcowania z przygodą i kontakt z niezwykłą fantazją? Ja też nie, bo 1938 rok był dawno i już II Wojna Światowa wybiła tę naiwność z głowy autorów, a po latach społecznej użyteczności trykociarstwo dotarło do etapu, w którym często i gęsto z założeń odnosi się zarówno do świata rzeczywistego, jak i bezpośrednio do przewinień swojego gatunku. Teraz tytuły oferujące pastisz lub dekonstrukcję mitu boskiego herosa są normą, ale lata temu, już po Strażnikach Moore’a, dosyć ważne w popularyzacji takich pomysłów było Authority Warrena Ellisa. Przynajmniej zanim kontynuatorzy (a niech cię, Millar!) skiepścili koncept.

Wszystko zaczęło się od Stormwatch, fantazyjnego akcyjniaka autorstwa Jima Lee, w którym grupa koksów pod przewodnictwem Narodów Zjednoczonych biła po ryjach wszystko, co tymi ryjami stroiło groźne miny w kierunku naszej cywilizacji. W 1996 roku Warren Ellis przejął serię i od razu postanowił sam zacząć bić po ryju, konkretniej bić fabułę serii w celu wyforsowania jej kierunku adekwatnym do swoich aspiracji. Podbicie brutalności, komentarze społeczne i krytyka rządu weszły pełną parą, ale i to było zbyt delikatne posunięcie.

 



Po dwóch latach patyczkowania się Ellis właściwie ubił większość bohaterów cudzego autorstwa i zaczął pracę nad Authority – komiksem o grupie nadludzi, którzy (odzwierciedlając irytację autora) biorą sprawy w swoje poplamione krwią łapska i postanawiają działać konkretniej. Każdy brzydal ślinący się na myśl o zaburzeniu spokoju naszej planety miał posłużyć za wypatroszoną przestrogę, a bebechy niemilców miały służyć za balsam dla zniszczonej infrastruktury. Okrutni dyktatorzy, mordercze siły równoległych wymiarów i ostatecznie nawet zaskakująco fekalne z barwy bóstwo – potęga Authority zmiecie z planszy każdego cwaniaka.

Fajnie i niefajnie w sumie. Niefajnie, bo ta manifestacja ellisowej frustracji kolorową naiwnością superhero i jego stanowiska politycznego trochę się jednak zestarzała. Żyjemy w cudownych czasach, gdy mroczna satyra jest już powszechnym sposobem na obnażenie w sumie oczywistych słabostek dzieł fikcji w wielu nurtach. Przywykliśmy już do alternatywnych wersji peleryniarskich archetypów, do mrocznych i skomplikowanych furiatów, którzy nie za bardzo powinni służyć za wzór do naśladowania ze względu na wymierzanie sprawiedliwości skuteczną metodą buta wbitego w jelito grube większego zła. W kontekście przestrzegania przed zgubnymi efektami potęgi powiedziano już właściwie wszystko, a na pewno powiedziano więcej, niż mówi Ellis w Authority.

Z drugiej strony, pod pewnymi względami, wypadałoby na dzieło spojrzeć w kontekście czasów jego narodzin, a wtedy to było naprawdę coś. To nie ma jednak większego wpływu na zwykłą przyjemność z lektury, przynajmniej dla szeregowego odbiorcy. Authority czyta się znakomicie – mówię za siebie, za wieloletniego fana heroicznych wygibasów i prostej rozwałki ubranej w prostoduszny patos. Wagę czynów tej grupy bezwzględnych poskramiaczy naprawdę czuć, ciosy trzęsą kadrami, a groza, którą regularnie miażdżą potężnym buciskiem, jest namacalna. Postacie w tym komiksie po prostu ociekają epickością, nawet te będące jawną kpiną z ikon papierowego medium. Dzięki Authority wierzę, że Superman i Batman powinni wreszcie przestać chować się po kątach i skonsumować swój związek, najlepiej publicznie. Do tego dochodzą mocarze, których rodowód i możliwości przywodzą bardziej na myśl fantastykę lekko szarpiącą z weird fiction, czerpanie potęgi z personalizacji konceptów i ubrane w logiczny kontekst kolaże mocy nieco bardziej uznanych superbohaterów.


Głównym generatorem frajdy stała się dla mnie dawno już zapomniana chęć sięgania po wincyj. Przerysowując superhero, Ellis zrobił jednocześnie to, co do superhero mnie zwykle ciągnęło – zainteresował pozornie antypatycznymi charakterami i wzbudził niemalże dziecięcą fascynację ich umiejętnościami. Nie można mu też odmówić skilla w sprawnym prowadzeniu narracji. Liczne nawiązania do przeszłości ekipy są zrozumiałe nawet dla nowego czytelnika (albo dla sklerotyka mojego pokroju), a i początkowo epicka intensywność wydarzeń gradualnie rośnie jeszcze bardziej. Nie ma tu może specjalnej głębi, bić czołem o podłogę nie trzeba, a liczne nawiązania do innych dzieł są (jak na dzisiejsze standardy) raczej grubo ciosane. To wciąż dobra historia, która sprawnie porusza się po swoim gatunku, troszkę tylko deptając innych po głowach. No i Ellis nie jest tu tak ekstremalnie… sobą? Jasne, w porównaniu do grzeczniutkiego Clarka Kenta Authority to oprawcy, ale wszyscy chyba wiemy jak bardzo ten autor potrafi polecieć w czasem nieusprawiedliwioną niczym przesadę.

Gdyby przyszło mi ten album recenzować w chwili jego premiery, to rysunki i całokształt formy obranej przez Briana Hitcha prawdopodobnie wychwalał bym pod niebiosa. Według internetów, co w sumie jest raczej zgodne z moją pamięcią, ta seria przysłużyła się popularyzacji kadrowej sekwencyjności, a z drugiej strony również większych, panoramicznych kadrów i zachwycających szczegółami splashy. Chodziło o to, by zwracać uwagę na ważne detale, ale jednocześnie zachwycać czytelnika uwydatnieniem ogromu wydarzeń w dużym formacie. To nadal działa, dynamika nie zawodzi, a i ilustracji zachwycających rozmachem jest naprawdę masa. Cała ta pieczołowitość nie zmienia jednak faktu, że pod względem stylistyki i cyfrowej kolorystyki Authority wpisuje się w nieco już wymęczony standard superbohaterski. Zdecydowanie górna półka, ale w dyskoncie. Ogromnie cieszy za to spora ilość materiałów dodatkowych w postaci szkiców, okładek i fragmentów scenariusza. Nie wiem tylko, po cholerę dwukrotnie zawarto w nich zajmującą dwie strony obwolutę pierwszego zbiorczego wydania Absolute Authority. No i nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o swojej niechęci do bezpłciowej estetyki kolekcji DC Deluxe. Ja tam zwykle obwoluty chowam do szafy, a tu znów raczej tego zrobić nie mogę, bo całkowicie pusty, czarny grzbiet okropnie prezentuje się na półce. 


Authority to bez wątpienia dzieło przełomowe, ale ta przełomowość w przełożeniu na obecne realia troszkę się przeterminowała. Szczęśliwie uniknęła jednak procesów gnilnych i nie capi kwasem – po prostu ulotniły się nieco aromaty jej szczytowej wyjątkowości. Nawet po olaniu znamion pionierstwa pozostanie nam bardzo zręcznie zilustrowana, epicka młócka wypełniona postaciami charakternymi i oryginalnymi, co zaskakuje zwłaszcza w przypadku bohaterów będących jawną hiperbolą oklepanych archetypów. No i jest to, jak na Warrena Ellisa przynajmniej, komiks całkiem rozsądnie wyważony – nie powinien wywołać torsji u umiarkowanie wrażliwych odbiorców i raczej nie leci w zbędną kontrowersję. Tak, jest tylko ta niezbędna, jak wybebeszanie faszystów i całkowita normalizacja homoseksualnego związku. Jeśli takie okropieństwa generują w waszych wrażliwych serduszkach gniew, to raczej nie jest komiks dla was, reszta trykociarskiego grajdołka będzie się bawić świetnie.

 Autor: Rafał Piernikowski

 


Brak komentarzy: