poniedziałek, 24 grudnia 2018

Piękna Ciemność

Ciało małej dziewczynki legło w trawie. Dziecko nie żyje. Nie wiadomo co się z nią stało, ale jak się okazuje owa tragedia jest zupełnie nieistotna dla dalszej fabuły. Akcja zawiązuje się, gdy z jej wnętrza wychodzą zabawne baśniowe ludziki, które nagle znajdują się w nieprzyjaznym dla nich świecie. To o nich będzie ta opowieść. Autorzy nie wyjaśniają czym są owe stworzenia. Może to marzenia nieżyjącego już dziecka, które jakimś cudem dalej żyją i teraz nie mają co ze sobą zrobić? Może to ożywione zabawki? Urocze nibyskrzaty – są wśród nich dziewczynki, baleriny, lalki, a nawet jeden maleńki książę- szukają pożywienia. Próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, poznają otaczający je świat, tak różny od bali i spotkań przy herbatce, do których przywykły. Poznają leśne zwierzęta, stykają się z florą, która jak się okazuje również potrafi być niebezpieczna. Odchodzą coraz dalej od ciała martwej dziewczynki, które po jakimś czasie zaczęło się już rozkładać i tonąć w morzu larw. Z początku postacie próbują poukładać sobie życie w nowym środowisku, ale dość szybko wszystko przestaje przypominać sobotni piknik i zamienia się w koszmar, a sportretowani tu bohaterowie zaczynają być bezwzględni wobec otoczenia i siebie nawzajem. Świat w którym znalazły się bajkowe stworzonka, mimo iż ukazany jako piękny (cudowne, baśniowe wręcz ilustracje), jest pozbawiony jakichkolwiek zasad i świętości. Akty okrucieństwa, włącznie z kanibalizmem, są na porządku dziennym. Gdzieś w tle ukazują się ludzie (a może to tylko jeden i ten sam człowiek? Czy on zabił dziewczynkę?), przedstawiani jako tajemnicze, olbrzymie istoty, do których świata baśniowe ludki nie mają wstępu.

Komiks powstał na podstawie pomysłu Mariane Pommepuy, a scenariusz ostatecznie spisany został ręką Fabiena Vehlmanna. To niezwykle unikalna fabuła, rzecz jakiej jeszcze nie doświadczyliście w żadnym znanym medium. Już na poziomie samego pomysłu na milę oddalona od sztampy, jaką możemy spotkać w większości tworów kultury powtarzających utarte schematy. Przy całym swoim okrucieństwie to również opowieść głęboko humanistyczna, mówiąca sporo o rodzaju ludzkim. Rzecz, mimo baśniowych ilustracji, na pewno nie przeznaczona dla dzieci, a do tego tak mocno sugestywna, że i dorosłemu potrafi zrobić nie lada krzywdę i wywołać w nim silne emocje.
Warstwa graficzna „Pięknej Ciemności” zasługuje na poematy, nie na recenzje. Autor rysunków, podpisujący się jako Kerascoët, posługuje się stylem żywcem wyjętym z książeczek dla dzieci czy baśni, ale bardzo umiejętnie wplata w swoje prace motywy turpistyczne przedstawiające okrucieństwo baśniowych bohaterów. Pozornie wszystko to jest złożone z nieprzystających do siebie elementów, ale grafik tak umiejętnie je łączy na zasadzie przeciwieństw, że robią piorunujące wrażenie i w efekcie trudno odmówić warstwie plastycznej sugestywności. Autor ze swojego zadania wychodzi obronną ręką, zarówno przy scenach ukazujących akcję w sekwencjach, jak i przy typowo ilustracyjnych fragmentach. Od strony plastycznej album ten to prawdziwe arcydzieło narracji obrazem, i w tym roku konkurować z nim może jedynie słynna „Saga o Potworze z Bagien”.

„Piękna Ciemność” to horror, ale przy okazji też twór surrealistyczny i artystyczny, wymykający się jednoznacznym klasyfikacjom gatunkowym. Upraszczając, to trochę tacy „Pożyczalscy” na kwasowym bad tripie, a w internecie czytałem wypowiedź w której ktoś bardzo trafnie porównał ten album do słynnego “Władcy Much”. Przyklaskuję, Bowiem “Piękna ciemność” to okrutna (anty)baśń dla dorosłych, która poprzez bajkowe, z pozoru niewinne stworzenia (które we „Władcy Much” symbolizowały dzieci) opowiada przejmującą historię o tym, jak podły potrafi być ludzki gatunek, w momencie gdy zostaje zostawiony sam sobie. To też trochę postapokalipsa, bo komiks opowiada wszak o końcu świata, jaki do tej pory znały bajkowe ludziki, i o tym, co się potem wydarzyło. Niemniej to przede wszystkim jeden z najlepszych horrorów jakie przytrafiły się komiksowemu medium. Ten album musi mieć na półce każdy miłośnik graficznych makabresek.

środa, 19 grudnia 2018

Invincible tom 2. Robert Kirkman




Szybko poszło. Drugi tom serii „Invincible” uderzył już do księgarń. To komiks w konwencji superhero, ale odcinający się zupełnie od znanych marek i kreujący swoje własne uniwersum. Między grubymi lakierowanymi okładkami (świetne wydanie!) zostaje nam zaserwowana w pełni autorska wizja Roberta Kirkmana, twórcy popularnego i poczytnego za sprawą serialu „Żywe trupy”, który jest adaptacją jego serii.

„Invincible” opowiada o młodym chłopaku (ostatnia klasa liceum), który w wieku 17 lat odkrywa w sobie super moce. Nie jest to dla niego niespodzianką. Jego ojciec jest kosmitą, znanym na ziemi jako Omni-man – czyli jeden z najpotężniejszych superbohaterów. Spodziewał się, że jego syn również odkryje w sobie takie zdolności i od lat przygotowywał go na ten dzień. Pierwszy tom skupiał się na odejściu Omni-mana i zastąpieniu go przez jego potomka (tylko to zasygnalizuję, nie będę więcej zdradzał, na wypadek gdybyście nie czytali pierwszej odsłony). Drugi nie ma jakiegoś konkretnego tematu przewodniego. Owszem, ciągnie wątki z pierwszego,  ale w największym stopniu eksploatuje po prostu radosne, spektakularne przygody superbohaterów. 




Autor wcale nie przejmuje się tym, że niemal wszystko w tej konwencji zostało już powiedziane, i bezczelnie kradnie do swojej opowieści te najlepsze, najefektowniejsze i najciekawsze elementy trykociarskich komiksów. Robi to jednak z wielką gracją, i podczas lektury wcale nie odczuwa się tej wtórności. Wykreowane przez niego uniwersum tętni życiem i zaludnione jest setkami bardzo fajnych superbohaterów i czadowych, groźnych złoczyńców. Bardzo dobrze poprowadzona jest też obyczajówka, która od kilku ładnych dekad jest też ważną częścią składową opowieści o ludziach w trykotach. W życiu głównego bohatera pojawia się bowiem pewna doza bólu i problemów prywatnych, które ukazane są bardzo przekonująco.





Dobry scenariusz to połowa sukcesu. Drugą są przyzwoite rysunki, a te w komiksach superbohaterskich nieczęsto wybijają się ponad przykrą przeciętność. Z „Invincible” jest inaczej. Autor warstwy graficznej, Ryan Ottley posługuje się realistyczną kreską, w której w jakiś magiczny sposób przemyca nieco cartoonowości. Rysownikowi w mistrzowski sposób udaje się też ukazać wielkie bitwy, które toczą bohaterowie tej opowieści, i mi oglądanie jego bardzo dynamicznych grafik sprawia naprawdę dużo przyjemności. Mimo iż rysunki są do bólu nowoczesne to brak w nich obrzydliwej kiczowatości, która cechuje większość komiksów superhero. Pomagają w tym też kolory Billa Crabtree, które mimo iż są bardzo intensywne to nie kaleczą oczu czytelnika.

Wydawca reklamuje „Invincible” jako „prawdopodobnie najlepszy komiks superbohaterski we wszechświecie”. Aż tak dobrze nie jest. Wizji Kirkmana dużo brakuje do (nie szukając daleko) tego co w swoich dziełach superbohaterskich prezentował Alan Moore. Niemniej wydaje mi się, że jedną z zalet „Invincible” jest właśnie to, że nie naśladuje dokonań Maga z Northampton. To nie jest przeintelektualizowana dekonstrukcja mitu superbohaterskiego (przynajmniej na razie) tylko komiks, który ma sprawiać czytelnikowi dziką frajdę. Czytając go nie sposób nie odnieść wrażenia, że tworząc go również autorzy dobrze się bawili.





wtorek, 18 grudnia 2018

Battle Angel Alita. Tom 1

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Fenixa.



Pewnego dnia, domorosły technik Ido, w pewnych kręgach zwany „doktorkiem” znajduje na złomowisku korpus starego cyborga o twarzy pięknej dziewczyny. Zabiera go do domu i reperuje, fundując mu nowe mechaniczne ciało. W psychice robota panuje pustka, nie pamięta nawet swojego imienia. Ido swoje dzieło nazywa więc Alita. Tak zaczyna się jedna z najklasyczniejszych mang z nurtu fantastycznego, która właśnie została wznowiona przez JPF w ekskluzywnym wydaniu. Ja dzięki temu tomowi obcowałem z nią po raz pierwszy.

Jak nietrudno się domyśleć, historia ta będzie współczesną wariacją na temat Pinokia, bo twórca, niczym Gepetto będzie się przyglądał temu jak jego dzieło niezgrabnie idzie przez darowane przez niego nowe życie. Tak się składa, że Ido prócz tego, że zajmuje się techniką, jest też łowcą nagród polującym na przestępców. Jego „dziecko” szybko zapragnie iść w jego ślady, dostanie więc silne ciało bojowe, które sprawi, że bohaterka będzie pełnić rolę śmiertelnej broni i polować na przestępców plątając się przy tym w różne kabały.

„Battle Angel Alita” można z powodzeniem zaliczyć do cyberpunku, nie jest to jednak dzieło – przynajmniej w pierwszym tomie –  szczególnie drążące filozoficzne aspekty tego nurtu. Owszem, to świat w którym cyborgi potrafią kochać, ale przedstawione jest to jako dość oczywisty fakt i autor za bardzo nie zastanawia się nad tym czy jest to możliwe. Alita nie szuka człowieczeństwa, ona od początku jest bardziej wrażliwa niż otaczający ją ludzie. Zresztą dość szybko znajduje sobie kogoś do kogo może wzdychać, i staje się to jednym z głównych wątków tej odsłony jej przygód.

Mimo iż pojawiają się tu wątki romansu to ostatecznie komiks ten to jednak rzecz nastawiona głównie na akcje. Przy czym, warto zaznaczyć, że manga ta, mimo iż ma na karku już niemal 30 lat zanadto się nie zestarzała, i mimo iż pojawiają się tu długie walki, to już w drugiej zebranej w tym tomie historii (która jest fabularnie dojrzalsza niż pierwsza) nie znajdziemy ni krzty specyficznej „dragon ballowej” motoryki, a i w pierwszej pojedynek jaki stoczyła Alita nie był zbyt męczący – a uwierzcie, w tej formie sztuki pojedynki potrafią się ciągnąć w nieskończoność. Walki oczywiście są niezwykle efektowne, ale nie tylko one stanowią o sile tego komiksu. Książka ta jest znakomicie narysowana i możemy w niej podziwiać sugestywnie odmalowany cyberpunkowy świat, pełen nieczynnych fabryk, brudnych gett i obskurnych barów. W takiej scenerii stawiana jest tytułowa bohaterka, która przedstawiona jest dość miłą, do bólu mangową kreską, co bardzo kontrastuje z otaczającym ją ponurym światem. Szczególnie rozczulająca jest jej twarz – to wszak tytułowy anioł. W niej objawia się właśnie ten słynny styl, który fachowo nazywa się słowem „kawaii” – co oznacza coś słodkiego, uroczego. I jeśli szukałbym drugiego dna w tym – raczej jednak rozrywkowym i nie aspirującym do bycia filozoficznym traktatem – dziele to wskazałbym właśnie na wątek zetknięcia piękna z brutalnością i brzydotą.

Lubię mangę, ale za mało jej czytam. Z ciekawością więc sięgałem po niniejszy tom, wiedząc, że będę miał do czynienia z żelazną klasyką tego gatunku. Nie nazwę tego komiksu arcydziełem, jednak ogólnie jestem bardzo zadowolony z lektury, bo to dobra, mocno rozrywkowa opowieść i na pewno sięgnę po następną część. Jeśli dopiero teraz dowiedzieliście się o nowym wydaniu to muszę Was zmartwić. Edycja w twardej oprawie była limitowana i dostępna tylko w przedsprzedaży. Na rynku  na szczęście jest jeszcze wersja miękko okładkowa.

piątek, 14 grudnia 2018

Runaways tom 2. Brian K. Vaughan




Jakiś czas temu na łamach papierowego kwartalnika o książkach dla dzieci i młodzieży „RYMS” chwaliłem pierwszy tom „Runaways”. Podobał mi się ten album ze względu na świeże podejście -  zarówno do tematu superhero, jak i do komiksu młodzieżowego.

U podstaw fabuły stał pomysł jakoby rodzice głównych bohaterów mieli okazać się super-łotrami, a w efekcie ich nastoletnie dzieci postanowiły się zbuntować i wymierzyć im zasłużoną karę. To była znakomita metafora faktu, że w późnym dzieciństwie niemal każdy dochodzi do momentu, w którym nienawidzi swoich starych i zaczyna ich uważać za złych, chcących mieszać mu w życiu ludzi. Wszystko zostało zgrabnie domknięte w 400-stronicowym tomie, który był bardzo sprawnie napisany. Takie komiksy dla młodzieży chciałbym widzieć na naszym rynku – niejednoznaczne, inteligentne, przebojowe. I na tym tomie ta seria powinna się zakończyć. 



Popkultura nie ma jednak litości i wiadomo, że jeśli ktoś z kierownictwa Marvela zwietrzy kasę, to  będzie szarpał pomysł aż zostaną z niego obgryzione, suche kości. W tym przypadku był to duży błąd, bo dopisując na siłę ciąg dalszy skrzywdzono bardzo fajny, pierwotny koncept. To nie jest to samo rewelacyjne „Runaways” o którym napisałem tyle ciepłych słów. Mimo iż scenarzysta pozostał ten sam, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ten album to potworek stworzony przez chciwą korporację.

Drugi tom w ogóle nie eksploruje już wątków podjętych w pierwszym i zamienia się w zwykły komiks o grupie superbohaterów osadzony w uniwersum Marvela. Główne postacie, po pokonaniu swoich rodziców i załatwieniu kreta, który krył się w ich szeregach, zostały skierowane do zastępczych rodzin i ośrodków wychowawczych dla mutantów. Po jakimś czasie dali z nich jednak drapaka, znowu połączyli siły i zaczęli chronić swoje miasto przed złoczyńcami, którzy tłumnie zaczęli się pojawiać na horyzoncie. Jest ich coraz więcej, ponieważ po odejściu rodziców-łotrów teren ten stał się ziemią niczyją będącą łakomym kąskiem dla wszelkiej maści „złoli”- jak bohaterowie lubią nazywać złoczyńców. Prócz superbohaterskiej bitki jest tu też pewna doza opowieści o odmienności i dorastaniu, ale elementy te nie są na tyle sprawnie poprowadzone, żeby windowały wartość tego komiksu.  



 Pomysły scenarzysty na prowadzenie akcji są najzwyczajniej w świecie wtórne, a grafika jest przeciętna i kiczowata. Już przy okazji pierwszego tomu to nie rysunki były główną zaletą, ale teraz są jeszcze gorsze i jeszcze bardziej mangowe (szczególnie w drugiej części tej odsłony).

Czytałem ten komiks ze smutkiem, bo bardzo polubiłem „Runaways” i podczas lektury desperacko szukałem plusów tej części. Nie znalazłem żadnych i stwierdzam, że nie mogę go polecić nikomu. Rozumiem podejście Egmontu, który chce opublikować na naszym rynku wszystkie tomy „Runaways”, ale w tym przypadku wolałbym, żeby seria nie ukazała się w całości. Na pewno nie sięgnę po następne części.   



wtorek, 11 grudnia 2018

Palcojad. Tom 1. Williamson/Henderson




Egmont eksploruje katalog Image i startuje z nową serią z ich stajni. „Palcojad” to opowieść o dziwnym miasteczku, w którym narodziło się najwięcej seryjnych zabójców na świecie. Ostatni potwierdzony przypadek dotyczy właśnie tytułowej postaci – bezwzględnego mordercy, który obgryzał ręce swoich ofiar. Do mieściny przyjeżdża pewien zawieszony w obowiązkach agent, wezwany przez kolegę próbującego rozwikłać zagadkę niezwykłej eskalacji seryjnych morderców na tym terenie.

Co ciekawe Palcojad został wypuszczony z więzienia – ława przysięgłych go uniewinniła – i teraz pomieszkuje w domu swoich rodziców, rzucając tym samym ponury cień na całą społeczność miasteczka. To również on będzie jednym z głównych bohaterów tego komiksu. Prócz wspomnianego agenta na pierwszy plan wychodzą też dwie niewiasty: kobieta szeryf, która w młodości chodziła na randki z tytułowym seryjniakiem i nastoletnia gotka, przejawiająca niezdrową fascynację lokalnymi mordercami. 



Chociaż opowieść o Palcojadzie pochodzi z Image, to szukając porównań sięgnę po komiksy Vertigo. To rzecz, która spokojnie mogłaby należeć do tego imprintu dla dorosłego czytelnika. Najwięcej jednak zawdzięcza filmom, bo skojarzenia od razu kierują mnie na „Milczenie Owiec” (nawet jest wspominane w dialogach) i „Miasteczko Twin Peaks”. Nie ma też co oszukiwać: byłby z tego komiksu przyzwoity serial dla Netflixa czy HBO i wydaje mi się, że tworząc tą historię autorzy mieli z tyłu głowy myśl o kasie jaką zainkasują, jeśli takowa ekranizacja dojdzie do skutku. I w tym momencie dowalę łychę dziegciu do beczki miodu. „Palcojad” wydaje się produktem kalkulowanym pod publiczkę. Mimo kontrowersyjnej tematyki mało w nim szaleństwa. To wszystko to tylko ograne, sprawdzone już w horrorowej popkulturze klisze. We wstępie Robert Kirkman chwali „Palcojada” za to, że to utwór niezależny, ale po prawdzie wcale tego nie czuć, bo twórcom najzwyczajniej brakuje odwagi, by wychodzić poza schematy. Wyjątkiem jest jeden bardzo fajny zeszyt, którego bohaterem jest nie kto inny jak sam Brian Michael Bendis, autentyczny słynny scenarzysta komiksowy, piszący niegdyś dla Marvela, a teraz dla DC, który przybywa do miasteczka by zebrać materiały do powieści graficznej o seryjnych mordercach. To tak uroczy i oryginalny pomysł, że morda cieszyła mi się przez całą lekturę tej części.



Mimo tego, że narzekam, to muszę przyznać, że fabuła „Palcojada” nie jest jednak taka zła. Po prostu daleko jej do arcydzieł i nie zrywa czapki, ale w ogólnym rozrachunku muszę przyznać, że komiks czyta się bardzo przyjemnie. Może czytało by się go nawet lepiej, gdyby nie rysunki. Te są bowiem wyjątkowo paskudne. W większej części (bo mam wrażenie, że pod koniec jakby się nieco poprawiają, albo to ja się przyzwyczaiłem) wyglądają jak dzieło gościa, który dopiero co zaczyna uczyć się rysować na tablecie. To realistyczna kreska, ale tak nijaka, że trudno dostrzec w niej jakieś pozytywne elementy. Do tego dochodzą komputerowe kolory. Jak się pewnie domyślacie, wcale nie poprawiają sytuacji.

W ogólnym rozrachunku „Palcojad” jest pozycją przeciętną. Nie oznacza to jednak, że nie polubiłem tego komiksu. Wręcz przeciwnie. Jestem bardzo ciekaw co będzie dalej. Założę się, że jeśli sięgniecie po niego to też się wkręcicie.


poniedziałek, 10 grudnia 2018

Gnat. Rose. Smith/Vessa




„Gnat” to słynna, ceniona na całym świecie saga fantasy autorstwa  Jeffa Smitha, o której pisałem Wam między innymi tutaj klik. Tom „Rose” jest serią poboczną, prequelem, opowiadającym losy księżniczek, będących jednymi z bohaterek głównej serii. Komiks cofa się do lat ich młodości i ukazuje genezę zagrożenia, które spadło na dolinę w oryginalnym cyklu. Sportretowane są tu też początki konfliktu między nimi, ich związki ze smokami i tajnym rycerskim bractwem, zajmującym się snami.

Strona fabularna i graficzna eksploatują tylko jeden element składowy „Gnata” – fantasy. Niestety do pobocznej serii nie przedostał się wcale humor i cartoonowa estetyka, za które cenię pierwotną wersję. To typowy przedstawiciel gatunku, ze smokami, magią i prastarymi tajemnicami na świeczniku. Rzecz zupełnie pozbawiona oryginalności cechującej opus magnum Jeffa Smitha.  Oczywiście można bronić tego albumu, bo to przyzwoite czytadło w swoim gatunku, ale nic ponadto. Ja osobiście miałem wobec autora konkretne oczekiwania które jednak nie zostały spełnione. Dodatkowym minusem i paradoksem jest fakt, że album dalej nazywa się „Gnat”, a Gnatów tu za cholerę nie uświadczymy. Jeśli więc znacie oryginalną serię i liczycie na atrakcje pokroju brawurowego wyścigu krów, błyskotliwych, zabawnych dialogów i słownych przepychanek w wykonaniu tytułowych Gnatów, to tu nie macie czego szukać. 



 Największą zaletą tego albumu są rysunki Charlesa Vessa. Grafik stara się kopiować styl Smitha, ale ostatecznie bardziej zbliża się ku rysunkowi realistycznemu. Do tego dochodzą genialne, akwarelowe barwy, które sprawiają, że świat „Gnata” dostaje drugie, piękne życie. Dzięki nim komiks wypada w oczach czytelnika znacznie lepiej, niż oryginalny cykl, który w polskim wydaniu został okraszony komputerowymi kolorami (oryginalnie seria była czarno-biała). Trzeba też podkreślić, że rysownik doskonale odnajduje się w konwencji fantasy i to właśnie ze względu na jego prace warto mieć ten album na półce, bowiem te 140 stron które zilustrował to prawdziwa, graficzna uczta. 





Od amerykańskiej premiery tego albumu minęły już niemal dwie dekady i jak na razie na horyzoncie nie widać następnych tomów pobocznych (o ile dobrze pamiętam stworzono jeszcze jakąś książkę dla dzieci o tytułowych stworkach). Najwidoczniej „Gnat” nie okazał się taką dojną krową jak się spodziewano.  Z jednej strony to dobrze, bo autor nie rozmieniał się więcej na drobne. Z drugiej szkoda, że nie będę mógł jeszcze raz przenieść się do świata wykreowanego przez Smitha. Polubiłem go.


czwartek, 6 grudnia 2018

Batman. Rozbite Miasto. Azarello/Risso



Mając w pamięci ich najsłynniejsze, wspólne dokonanie, czyli serię „100 Naboi”, można uznać, że Brian Azarello i Eduardo Risso stanowią prawdziwy dream team. Jeśli biorą się więc wspólnie za Batmana, nie może być żadnej lipy.  

No i nie ma. Azzarello robi to, w czym jest najlepszy. Znakomicie snuje mroczną, noirową narrację, przedstawiając historię brutalnego zabójstwa, które wstrząsnęło opinią publiczną w Gotham. Rzecz tyczy się śmierci pewnej kobiety będącej siostrą handlarza szemranych samochodów, który stanie się głównym podejrzanym w tej sprawie. W trakcie rozwoju fabuły panie więcej trupów, podejrzani się zmienią, na horyzoncie pojawi się rasowa femme fatale, a w wyniku działań Batmana Killer Croc kilkakrotnie straci zęby. Opowieść być może nie jest petardą, ale jest bardzo sprawnie poprowadzona, nie ma mielizn. Komiks podobał mi się zdecydowanie bardziej od (nie szukając daleko) interpretacji postaci Jokera stworzonej przez tego samego autora, o której pisałem Wam wiele lat temu: klik



Eduardo Risso musiał tu rysować trochę inne rzeczy, niż zazwyczaj. Mniej tu seksownych kobiet i napakowanych, murzyńskich gangsterów ze spluwami. Więcej studium skąpanej w deszczu postaci Batmana, rozmyślającego o swojej przeszłości, którą przypominają mu nakreślone w scenariuszu wydarzenia. To sprawia, że Rissso musiał zmierzyć się z ilustrowaniem strumienia świadomości, podejść do sprawy sekwencyjności bardziej impresyjnie. Sztuka mu się udała, i mimo iż komiks ten nie jest najlepszą wizytówką jego stylu, to jego romans z Batmanem możemy zdecydowanie uznać za artystyczny sukces potwierdzający jego wysoki status wśród mainstreamowych rysowników. 

Prócz głównej historii w albumie znajdziemy pomniejsze opowieści z nietoperzem, jakie na przestrzeni lat stworzył ten duet (między innymi rzecz wyjętą z antologii Batman Black and White). Wszystkie są w porządku, i bardzo fajnie, że główne danie zostało uzupełnione o te przystawki. 



Być może nie jest to ścisły top komiksów o Batmanie, ale moim zdaniem „Rozbite Miasto” zasługuje na swoje miejsce w kolekcji każdego szanującego się fana Batłomieja. O koneserach ceniących twórczość Risso nie wspominając, bo do tego, że od strony plastycznej ten komiks to klasa sama w sobie chyba nie muszę nikogo przekonywać.  Ja sam zaliczam się do obu grup i nie mam zamiaru rozstawać się z tym albumem. 


Konkurs imienia Janusza Christy

Przedruk artykułu który napisałem do 32 numeru kwartalnika o książkach dla dzieci i młodzieży RYMS. 


Konkurs imienia Janusza Christy to wspaniały ewenement w naszym krajobrazie wydawniczym. Impreza ma za zadanie promować i wspierać młodych twórców chcących zajmować się komiksem przeznaczonym dla najmłodszego czytelnika. Scenarzystom i rysownikom od kilku lat konkurs daje szansę wyeksponowania na naszym rynku nowych bohaterów komiksu dla dzieci. Wsparcie jest długoterminowe i obejmuje nie tylko wydanie pierwszego albumu, ale też następnych tomów serii. Nieprzypadkowo więc patronem tego wydarzenia został nieżyjący już tuz komiksu dla najmłodszych czytelników – Janusz Christa. Trudno bowiem w polskim komiksie szukać większej i bardziej wyrazistej marki niż jego słynna seria „Kajko i Kokosz”. Warto śledzić losy nagrodzonych serii, gdyż kapituła jest kompetentna i wybiera dla czytelników naprawdę wartościowe pozycje. Wśród nagrodzonych próżno szukać topornych, edukacyjnych wydawnictw, których wartość windowana jest samą tematyką. Jurorzy nagradzają twórców nie za szczytne treści, a za umiejętność opowiadania historii za pomocą komiksu i za walory rozrywkowe. To komiksy wolne od wszechobecnej ostatnio polityki, stawiające na rozrywkę na wysokim poziomie. W niniejszym artykule chciałem wyłonić te, które z całej puli są moim zdaniem najlepsze. Selekcjonując je, nie musiałem ich zanadto przesiewać, gdyż w większości są to pozycje bardzo dobre.

W ofercie sygnowanej logo konkursu znajdują się książeczki dla małych dzieci ("Malutki Lisek i Wielki Dzik", "Kubatu") i odrobinę starszych w wieku do 10 lat (Lil i Put, "Krasnolud Nap"), ale nie obejmuje ona niemal wcale komiksów dla młodzieży – te pojawiają się wszak w innym segmencie rynku. Niemniej muszę przyznać, że ja, dorosły, odczuwałem dużą frajdę, czytając te komiksy, więc granice wiekowe podane przez wydawcę są rzeczą dość umowną i z powodzeniem niektóre z tych pozycji wręczyłbym nawet starszym nastolatkom.

Moją ulubioną z dotychczas wydanych serii jest licząca już trzy tomy opowieść dla bardzo małych dzieci: "Malutki Lisek i Wielki Dzik", firmowana nazwiskiem Bereniki Kołomyckiej. Na rynku trudno szukać lepszej pozycji dla tej grupy docelowej. Komiks jest namalowany z dużym wyczuciem estetycznym, a przy tym jest bardzo przyjazny graficznie i stroni od jaskrawych kolorów i infantylizmu, więc nie skrzywi wrażliwości dziecka. "Malutki Lisek i Wielki Dzik" jest zdecydowanie dziełem osobnym, niestarającym się wpisywać w standardy współczesnej popkultury – opowiada historie kameralne, związane z naturą, a przy tym porusza bardzo frapujące tematy, jak na przykład przemijanie.

Drugą perełką, którą możemy znaleźć w pokłosiu pierwszej edycji tego konkursu, jest seria „Niezła draka Drapak”. Dzieło duetu Bartosz Sztybor (scenariusz) i Tomasz Kaczkowski (rysunki) to całkowite przeciwieństwo komiksu Kołomyckiej, bo do bólu nasiąknięte jest popkulturą. Łączy je jednak grupa docelowa – małe dzieci. Komiks opowiada o podobnym do Batmana superbohaterze, który broni miasta przed złoczyńcami. Mimo pulpowych konotacji nie jest to jednak typowa dla tego gatunku bitka, lecz sympatyczny, przystępny i uroczo narysowany (prace Kaczkowskiego charakteryzuje niepowtarzalny styl) komiks Co więcej, autorzy szpikują opowieść takimi motywami, które rozpozna rodzic, o ile założymy, że wychował się w latach 90. Może to więc być lektura satysfakcjonująca dla obu pokoleń.

Zupełnie gdzie indziej sytuuje się komiks "Rysiek i Królik". To radosna twórczość opowiadająca o dwóch zanimorfizowanych uczniach szkoły podstawowej. Całość jest stworzona w cartoonowym stylu i prócz tego, że jest serią humorystyczną, to jest też mocno osadzona w rzeczywistości, którą znają dzieci: bohaterowie tak jak prawdziwe dzieciaki męczą się z zadaniami domowymi, grają w gry komputerowe albo spotykają się na boisku przy piłce. Komiks stylem przypomina dzieła zachodnie (czy to animowane, czy komiksowe) i widać, że autorzy nie mają kompleksów względem zagranicznych produkcji. Mimo iż nie jest to ani fantastyka, ani komiks przygodowy, to chyba najbardziej przebojowa seria z opisywanych w tym artykule.

Natomiast pierwszy tom serii „Oto Tosia” autorstwa Marty Falkowskiej kojarzy mi się z genialną "Hildą" i "Gdzie mieszkają dzikie stwory". Niestety, jakością nie dorasta do tych dzieł, ale nie znaczy to, że to zła opowieść, bo przecież gatunkowo autorka celuje w dobre rejony, a arcydziełom trudno dorównywać. Komiks opowiada o małej, piegowatej dziewczynce, która mieszka blisko lasu i pewnego dnia natyka się na ślady jakiegoś ogromnego, nieznanego nauce stworzenia. Tosia rusza jego tropem, chcąc opisać nowy gatunek, który nazywa Pietrostworem. To bardzo prościutka historia, więc mniej radochy przyniesie dorosłym, ale przecież nie do nich jest kierowana. Jako komiks dla małych dzieci sprawdzi się znakomicie, acz nie jest to ta artystyczna klasa, co opowieść o "Malutkim Lisku i Wielkim Dziku". Graficznie jest tylko poprawnie, ale z drugiej strony świetnie Falkowskiej wychodzą dziwaczne stwory, które pojawiają się w tej historii, i właśnie dla nich warto po ten komiks sięgnąć.

Innym tytułem wartym odnotowania jest (już trzytomowa) seria „Kubatu” z rysunkami Przemysława Surmy i scenariuszem Jakuba Sytego. To historia maskotki, która ożywa i zabiera bohatera do magicznej krainy. Tam poznaje zwariowanego inżyniera, który za pomocą specjalnie przygotowanych pluszaków podgląda sny dzieci. Scenariusz pełen jest też przeróżnych machin konstruowanych przez owego naukowca. Graficznie album wypada przyzwoicie i czuć w nim (głównie w kolorystyce i ilustracjach przedstawiających dziwne wynalazki) echa twórczości Tadeusza Baranowskiego, ale kreska Surmy jest na tyle indywidualna, że trudno porównywać ją do konkretnych prac innych autorów. Cały album, zarówno od strony graficznej, jak i scenariuszowej, to rzemieślnicza dobra robota, w którą włożono sporo serca.

Jedyną nagrodzoną pozycją kierowaną do starszych dzieci jest "Wszystko będzie dobrze" Januarego N. Misiaka. To komiks będący metaforyczną podróżą dziesięcioletniej dziewczynki w głąb siebie. Jej rodzice się rozwodzą, dziecko przeżywa trudne chwile, a ta historia ma być ucieleśnieniem zagubienia dziewczynki w świecie i trudnych emocji, z którymi musi się zmierzyć. Scenariusz może wydawać się pretekstowy, ale komiks wyróżnia szata graficzna, która przypomina szkic, przez co rysunek ma w sobie bardzo dużo swobody i dynamiki, i głównie ze względu na znakomity warsztat Misiaka warto po ten album sięgnąć.

Konkurs, prócz trzech wyróżnień głównych, ma również specjalną kategorię, która pozwala wyłowić humorystyczno-przygodowe albumy stworzone „w duchu Janusza Christy”. Jak sama nazwa wskazuje, są w niej nagradzane komiksy stylem sytuujące się niedaleko twórczości mistrza. Wyróżnionym w pierwszej edycji był komiks Lil i Put, humorystyczna opowieść autorstwa rysownika Piotra Bednarczyka i scenarzysty Macieja Kura. Komiks zilustrowany jest dynamiczną, cartoonową kreską, a żarty dotyczą spraw związanych ze światami fantasy – prócz głównych postaci, wzorowanych na hobbitach małoludów, występują tu elfy, krasnoludy, magia i czarownicy. To produkcja na tyle udana, że jej odcinki premierowo publikuje obecnie miesięcznik „Nowa Fantastyka”.

W podobną tonację wpisał się też komiks nagrodzony w następnej edycji konkursu. "Krasnolud Nap" to pełnokrwiste humorystyczne fantasy dla najmłodszych, które wyróżnia się szatą graficzną stworzoną przez Krzysztofa Trystułę. Strona plastyczna tego albumu powala, bo stoi na światowym poziomie i przypomina nieco prace europejskiego tuza opowieści obrazkowych Joanna Sfara, szczerze więc przyznam, że chętnie zobaczyłbym komiks dla dorosłych zilustrowany przez Trystułę. Natomiast scenariusz do tej opowieści stworzył Maciej Jasiński (autor między innymi Misia Zbysia) i choć może nie dorównuje rysunkom, to jest przynajmniej dobry.

Kategorię „w duchu Janusza Christy” szczególnie wziął sobie do serca Mieczysław Fijał, laureat zeszłorocznej nagrody, autor komiksu "Oskar i Fabrycy". Straszne Smoczysko, opowiadającego o dwóch chłopcach, którzy przenieśli się do średniowiecza. Jego praca na każdym poziomie wydaje się kalką charakterystycznego stylu Christy. Mimo tego epigoństwa – z którym autor się wcale nie kryje i do swoich inspiracji dolicza również pokrewną twórczość Alberta Uderzo – jego zabawny, pełen przygód komiks czyta się bardzo przyjemnie i trudno szukać w nim fałszywej nuty.

Reasumując, dobrze, że istnieje konkurs imienia Janusza Christy, i dobrze, że biorące w nim udział prace są tak zróżnicowane. Inicjatywa ta sprawia, że młodzi twórcy nie muszą tworzyć sobie a muzom, siłować się z prawami rynku. Ktoś dba o to, by znalazło się miejsce dla zdolnych ludzi, chcących opowiadać za pomocą komiksu historie dla najmłodszych.

Pisząc te słowa, patrzę na stertę komiksów wyróżnionych w konkursie i mam poczucie, że są to dzieła może nie wybitne, ale przynajmniej bardzo dobre, i nawet ja, stary drań, bawiłem się bardzo dobrze podczas lektury. Oby po tej recenzji znalazły jeszcze więcej czytelników.

piątek, 30 listopada 2018

Garfield. Tom 1. Jim Davies.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach RYMS.



Garfield narodził się czterdzieści lat temu, 19 czerwca 1978 roku. Z tej okazji Egmont wprowadził na rynek nowe wydanie słynnego komiksu tworzonego przez Jima Daviesa.Wszystko będzie publikowane po bożemu, chronologicznie, pasek po pasku – wcześniejsze wydania prezentowały paski wybrane i były czarno-białe, to jest w pełnym kolorze. Do sprzedaży trafił właśnie pierwszy „tłusty koci trójpak” zbierający trzy tom wydania oryginalnego.

Garfield to tłusty kocurek, łasy na lasagne, a na myszy polujący jedynie hobbystycznie (i bezskutecznie). Paski kręcą się wokół jego codziennych perypetii, naprawdę poważnych zmartwień (czy wstać i zjeść śniadanie, czy może dalej smacznie spać w legowisku?). Jego panem jest Jon Arbuckle, rysownik komiksów, nudziarz, który ma odwieczny problem z tym, że nikt nie chce się z nim umówić na randkę i prawdopodobnie jest to alterego samego Davisa. Z czasem do serii pasków wprowadzeni są inni bohaterowie, z których najważniejszy jest głupiutki piesek Odie, któremu Garfield często płata przeróżne figle.


Powiem szczerze, że jestem nieco zawiedziony tym tomem, bo Davis dość długo się rozkręcał, nim zaczął robić naprawdę śmieszne paski (zaczynają się pojawiać w okolicach trzeciego zebranego tu albumu). Niemniej jednak, kiedy wejdą już na wysoki poziom, to się na nim utrzymują do samego końca. Mimo wszystko i tak bardzo polecam ten komiks, bo wielką przyjemnością jest śledzenie rozwoju Garfielda (jego wygląd ewoluował na przestrzeni lat), pierwszych występów Odiego czy epickich koszy, jakie dostaje Arbuckle od kolejnych dzierlatek. To wszystko ma niebagatelną wartość historyczną i mimo tego, że może nie uśmiejecie się na tym komiksie jak norka, to warto posiadać go w swojej kolekcji. Tym bardziej, że to tylko zapowiedź prawdziwej czytelniczej uczty.

Trudno mi do końca stwierdzić, czy Garfield spodoba się dzieciom – acz ja w dzieciństwie, jako leniwy grubas szalałem za nim, utożsamiałem się z tym grubym kotem. Jeśli więc macie na pokładzie zaokrąglone wszystkojadki kochające włoską kuchnię (proszę nas nie oskarżać o propagowanie otyłości, ale duże jest piękne!), to z Garfieldem walcie do nich jak w dym. No, i raczej komiks ten wręczyłbym dziecku 10+, niż jakiemuś małemu szkrabowi.


Jak wspomniałem, od premierowego komiksu o Garfieldzie mija już czterdzieści lat. Jim Davies nieprzerwanie aż do dziś tworzy paski o nim. Na rynku anglosaskim ukazało się już dwadzieścia tomów. U nas komiks będzie się ukazywał co kwartał, w formie zbierającej po trzy albumy, co pozwala sądzić, że szybko dogonimy zagraniczną edycję. Cieszę się, że kolejna komiksowa klasyka doczekała u nas przyzwoitej edycji i liczę, że wydawcy częściej będą sięgali po zbiorcze wydania pasków. Marzy mi się polska edycja komiksów o „Nancy” Erniego Bushmillera, albo „Pogo” Walta Kelly'ego, które odegrały niebagatelną rolę w rozwoju sztuki komiksowej. Tymczasem przytulam Garfielda.


czwartek, 22 listopada 2018

Corto Maltese. Tom 8. Złoty dom w Samarkandzie. Hugo Pratt




Cykl o Corto Maltese to jedna z najsłynniejszych serii w dziejach komiksu europejskiego. Historia rozpięta na kilkanaście tomów opowiada o przygodach tytułowego nieustraszonego marynarza, dzielnego awanturnika wiecznie goniącego za skarbami, tajemnicami i wikłającego się w różne kabały. Często w tle opowieści o nim przechadzają się autentyczne, historyczne postacie, które bardzo uatrakcyjniają fabułę. Do księgarń trafiła właśnie 8 odsłona tego cyklu.

Tom „Złoty dom w Samarkandzie” rozpoczyna się na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku na wyspie Rodos, gdzie Corto szuka tropów mających doprowadzić go do zaginionego rękopisu Lorda Byrona. Stamtąd wskazówki powiodą go do afgańskiego Kafirstanu, gdzie jeszcze za czasów Aleksandra Macedońskiego podobno został ukryty wielki skarb. Przy okazji Corto będzie próbował uwolnić wiezionego w tytułowej Samarkandzkiej twierdzy swojego przyjaciela Rasputina. Tak, jedną z ważnych dla tej serii postaci jest nie kto inny jak sam Grigorij Jefimowicz Rasputin, który na kartach tej opowieści stał się rządnym skarbów awanturnikiem. Co więcej, jest wykorzystywany przez autora by wprowadzać do fabuły elementy specyficznego humoru. Według mnie, gdy tylko pojawia się na horyzoncie, bezwstydnie kradnie ten komiks głównemu bohaterowi.  


Uważam Hugo Pratta, autora serii o Corto Maltese za mistrza komiksu, ale muszę przyznać, że tym razem stworzył historię tak poplątaną i pełną zwrotów akcji, że nieomal się pogubiłem. Niemniej była to przyjemna lektura i jak zawsze cieszyłem się, że wracam do kreowanego przez niego świata pełnego zagadek, burzliwych konfliktów i ukrytych skarbów. Tło historyczne, jak to zwykle bywa w tej serii, jest bardzo istotne, ale tym razem zostałem tak przytłoczony informacjami, że niewiele z nich zostanie ze mną. Karty komiksu zapełniają różne armie i plemiona, a piłeczka w konfliktach między nimi odbijana jest tyle razy, że trudno się we wszystkim połapać.

Stronie graficznej tego albumu nie można nic zarzucić. Pratt miał wyrobiony swój niepowtarzalny styl, mocno opierający się na grubych krechach tuszu. Jest to co prawda realizm, ale okraszony tak unikalnymi cechami, że rysunki są od razu rozpoznawalne, głównie dzięki niebywałemu operowaniu czernią. Mimo iż twórczość Pratta próbowali podrabiać najlepsi (cechy jego stylu obecne są i u Franka Millera i Mike'a Mignoli), to nikomu ta sztuka się jeszcze nieudała. Jego nieco niedbała kreska przypomina wizualne notatki z kajetu dawnego podróżnika. 


Oryginalnie komiks drukowany był w czerni i bieli, my dostajemy wersję koloryzowaną. Na początku byłem zdecydowanie przeciwny temu zabiegowi, ale z każdym tomem coraz bardziej przekonuję się do tych kolorów i obecnie zupełnie mi nie przeszkadzają.

Niniejszy tom był już kiedyś opublikowany w naszym kraju przez wydawnictwo POST. Ominął mnie wtedy, i teraz czytałem go po raz pierwszy. Nie jest to mój ulubiony album z przygodami Corto, ale z lektury jestem zdecydowanie zadowolony.

Warto pochwalić też formę, w jakiej Egmont wydaje albumy o przygodach Maltese – twarda oprawa, dobry papier, świetne kolory. Brakuje w nich jedynie obszernych wstępów, które zawierało wydanie POSTu, i które pozwalały bardziej wczuć się w tło historyczne opowieści (może wtedy coś by pozostało w mojej głupiej głowie po lekturze tego tomu?). Niemniej to maleńki mankament i szczerze nakłaniam Was do kompletowania tej serii. 


Punisher tom 5. Ennis/Parlov




Punisher to najbardziej bezwzględny pogromca w świecie Marvela. Za jego mitem stoi tragiczna przeszłość. Bohater stracił rodzinę (żonę i dwójkę dzieci) podczas porachunków mafijnych. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Od tego momentu ten antybohater żyje wyrzucony poza nawias społeczeństwa i uzbrojony po zęby tępi z determinacją całe zastępy gangsterów, próbując (bezskutecznie, bo  ostatecznie jego wojna nie ma końca i nie przynosi mu to satysfakcji) zemścić się za doznane krzywdy.

W pierwszej połowie niniejszego tomu na jego drodze stanie niewidziany od jakiegoś czasu bandzior Barakuda, którego, o ile dobrze pamiętam, Frank kilka części temu zostawił na pożarcie rekinom. Gangster jednak przeżył, jest mocno wkurwiony i znajduje świetny, wyszukany sposób by zemścić się na Castle'u. Nie zdradzę jednak sedna opowieści, żeby nie psuć Wam zabawy. 



Następna część tomu mocno odnosi się do wojny Wietnamskiej, w której Frank brał udział i która pozostawiła na jego życiorysie głębokie ślady. Prócz tego ktoś wykorzystuje sympatie, jakie Castle żywi do amerykańskich żołnierzy i napuszcza na niego elitarny odział komandosów, wiedząc, że samozwańczy stróż prawa nie będzie chciał ich skrzywdzić.

Jeśli czytaliście poprzednie tomy autorstwa Gartha Ennisa, to wiecie czego się spodziewać. Irlandczyk odrzucił swój rubaszny, komediowy styl skupiając się bardziej na opowiedzeniu mocnej, sensacyjnej historii. Efekt jest znakomity i przedstawia Ennisa jako nieprzeciętnego rzemieślnika, który potrafił wczuć się w trochę inną stylistykę, niż ta, którą obiera zazwyczaj. To rzecz pisana z szacunkiem do starszych odsłon Punishera, niebagatelizująca jego wojennej przeszłości, udanie pogłębiająca rys psychologiczny i umacniająca mit największego twardziela w uniwersum Marvela.



Głównym ilustratorem tej odsłony przygód Punishera jest Goran Parlov. Jest świetny w tym co robi, a do tego jego prace przypominają nieco rysunki Joe'go Kuberta. To jest s mojej strony bardzo duży komplement, bo uważam tego twórcę za jednego z mistrzów mainstremowego rysunku. Ilustracjom Parlova nie zaszkodziły nawet komputerowo nakładane kolory, które zresztą też wypadają nieźle. To chyba najlepiej zilustrowana odsłona ze wszystkich pisanych przez Ennisa. Cieszy mnie fakt, że w końcu podczas lektury współczesnego, komercyjnego komiksu oczy nie krwawią od końskiej dawki kiczu.

Wraz z niniejszym tomem kończy się przygoda Gartha Ennisa z Punisherem. To był bardzo dobry ciąg zeszytów (łącznie 60). Będę tęsknił za tą serią, bo czytając ją dobrze się bawiłem. Chciałbym teraz zobaczyć na naszym rynku starsze odsłony przygód Franka, które na zachodzie Marvel wypuszcza obecnie w formacie Epic Collection, ale chyba dostaniemy teraz serię pisaną przez Jasona Aarona.  Czytałem ją kiedyś i wspominam chłodniej, niż wersję Ennisa, niemniej z radością przywitam polskie wydanie i chętnie ją sobie powtórzę.

czwartek, 15 listopada 2018

Człowieka, który zabił Lucky Luke'a. Matthieu Bonhomme



 Nie zbieram regularnych przygód Lucky Luke'a tworzonych przez Morrisa i Goscinnego, które obecnie ukazują się na rynku. Nie mam na to ani kasy ani czasu, bo jestem zajęty innymi komiksami. Jednak opatrzona niesamowitą okładką, współczesna interpretacja losów słynnego kowboja autorstwa Matthieu Bonhomme, która wyszła niedawno od razu wpadła mi w oko. Miałem ją sobie kupić, ale Egmont zrobił mi niespodziankę i dorzucił ten album do egzemplarzy recenzyjnych, o które prosiłem. Bardzo się ucieszyłem, mimo iż nie planowałem pisać o tym komiksie, bo nie jestem wdrożony w regularną serię. Skoro już tak wyszło, to spróbuję Wam o tym albumie opowiedzieć.

Nasz samotny jeździec przybywa do małej osady Froggy Town. Tak się składa, że niedawno miał miejsce napad na dyliżans transportujący złoto. Miejscowy szeryf nie przejawia dużego zainteresowania sprawą, więc mieszkańcy miasteczka postanawiają wynająć Luke'a, by odnalazł sprawców. Ślad prowadzi na posesję pewnego poszukiwacza złota. Przeczy to oficjalnej wersji, według której w sprawę podobno zamieszani byli Indianie. Intryga zaczyna robić się coraz ciekawsza, a do tego dochodzą miejscowi rewolwerowcy, którzy chętnie zmierzyliby się z Lukiem. Stanowi to tym większy problem, że w mieście nie było od dawna dostawy tytoniu, i naszemu kowbojowi na fajkowym głodzie trzęsą się ręce (uroczy wątek!). Czy ktoś skorzysta z okazji i w końcu naprawdę zabije legendę Dzikiego Zachodu? 



Serię o samotnym kowboju znam tylko z kilku albumów, które czytałem w dzieciństwie, ale wydaje mi się, że Bonhomme w swojej pracy w mniejszym stopniu niż w oryginale skupia się na komedii, a w większym na westernie. Mamy tu całą plejadę gatunkowych charakterów, począwszy od szalonych poszukiwaczy złota, poprzez rewolwerowców, na Indianach skończywszy. Jedną z głównych ról w całej historii odegra też postać inspirowana słynnym rewolwerowcem-suchotnikiem Dockiem Hollideyem – tu jest człowiekiem, którego zdrowie zrujnowały papierosy. Natomiast sam tytuł opowieści nawiązuje do klasycznego westernu „Człowiek, który zabił Liberty Valance'a”. 



  Warstwa graficzna „Człowieka, który zabił Lucky Luke'a” to prawdziwa perełka. Na kartach opowieści Bonhomme'a odżywa Dziki Zachód, małe osadnicze miasteczka, a w nich drewniane saloony i ich podejrzana klientela. Na pierwszy rzut oka widać, że autor nieco urealnia historię. Morris posługiwał się stricte cartoonową kreską, natomiast autor „Człowieka, który zabił Lucky Luke'a” rysuje semi-realistycznym stylem, acz dalej zachowuje pewną kreskówkowość, która jest nieodłącznym znakiem rozpoznawczym tej słynnej serii. Wszystko, łącznie z kolorystyką wypada fenomenalnie i album czyta się dzięki temu bardzo przyjemnie.

  Osobiście bardzo doceniam to, jak autor pogrywa sobie z mitami Dzikiego Zachodu i zapewniam, że komiks, mimo iż jest dość niezobowiązującą lekturą, to spodoba się fanom westernów.



Daredevil. tom 6. Brubaker/Lark



Dzięki niniejszej serii wydawanej przez Egmont i znakomitemu serialowi telewizyjnemu, którego możemy już oglądać trzeci sezon (jest zajebisty!) dostałem na punkcie Daredevila prawdziwego pierdolca. Oczywiście, to drugoligowy bohater Marvela, ale to, że nim jest daje twórcom dużą swobodę w pisaniu o jego losach i możliwość opowiadania niebanalnych historii. Zresztą, dzieje się to nie pierwszy raz, bo podobną wolność przy tworzeniu jego przygód miał przecież Miller, najważniejszy twórca w historii Diabła z Hell's Kitchen. Brubaker idzie jego śladem i tworzy cykl naznaczony tragediami rodem z kina noir, gangsterką i scenami akcji żywcem wyjętymi z filmów których tematyką są sztuki walki.

Nie ma tu wcale laserów z dupy, wielkich bitw o losy świata, które mogą być kojarzone z flagowymi tytułami od Marvela. Zamiast tego są tabuny ninja z klanu Dłoń, złowieszcza Lady Bullseye oraz znakomicie rozpisany Kingpin, który staje się na kartach tego komiksu bardzo niejednoznaczną, tragiczną postacią. Jest w końcu miasto, tętniące życie, pokryte śniegiem, brudne i zdeprawowane – duża w tym zasługa rysunków Michela Larka. Jest i on, diabeł w czerwieni mocujący się zarówno z bandziorami jak i z życiem prywatnym, w które ingerują źli ludzie, by jak najmocniej go skrzywdzić. To już standard, że łotrzy czepiają się bliskich Murdocka – to i ujawnienie tożsamości Daredevila zdaje się zresztą głównym tematem całego runu zarówno Bendisa jak i Brubakera. Istotna jest też „dzienna” praca Matta, który jest przecież prawnikiem i często ze złem musi zmagać się na wokandzie. 



Większością grafik w tym tomie zajął się Michael Lark. Już wspomniałem jak wygląda miasto w jego interpretacji i muszę tylko dodać, że jest znakomitym rzemieślnikiem. Bardzo dobrze obcuje mi się z jego kreską i mimo iż wszystko jest wykonane komputerowo – a nie przepadam za taką techniką – to muszę przyznać, że bardzo cenię jego krechę.

Niniejszy tom zawiera wszystko co fajne w ciągu zeszytów Dardevila oznaczanym jako vol 2., więc jeśli podobały wam się poprzednie odsłony serii to i ten komiks weźmiecie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Według mnie wart jest każdej złotówki i to jedna z najlepszych serii jakie ukazały się w tym roku w naszym kraju. 



Szóstym tomem wydawca kończy prezentowanie nam nowszych komiksów (jak wspomniałem oznaczonych w historii publikacji jako vol. 2) i teraz ma zamiar cofnąć się do czasów w których nad Diabłem z Hell's Kitchen pracował Frank Miller (czyli jeszcze vol.1). Oczekuję jego ciągu zeszytów, ale trochę żałuję, że nie dane mi na razie będzie poznać tego co dalej działo się z Murdockiem. Co prawda na ostatnich stronach tego tomu jest napisane „koniec”, ale jestem bardzo ciekawy jak inni współcześni twórcy obeszli się z Daredevilem i mam nadzieje, że po runie Millera doczekamy jeszcze kontynuacji tej serii. 


poniedziałek, 12 listopada 2018

Upgrade (2018) reż. Leigh Whannell


Wydawałoby się, że dobry film fantastyczny musi być podparty solidnym budżetem, robić duże wrażenie od strony wizualnej, kreować rozbudowany futurystyczny świat. Historia filmu pokazała jednak już nieraz, że da się opowiadać takie historie również w kameralnych warunkach, a niewielki budżet może stać się jedynie wyzwaniem dla sprawnych, ambitnych twórców. Australijski „Upgrade” napisany i wyreżyserowany przez Leigha Whannella (najbardziej znany jest jako scenarzysta i aktor) jest właśnie jednym z takich filmów science fiction, którym do zbudowania przekonującej opowieści duży budżet wcale nie był potrzebny.

Niedaleka przyszłość. Pewien mechanik samochodowy, który zdaje się dość nieufnie podchodzić do nowych technologii, podczas przejażdżki z żoną zostaje napadnięty przez bandytów. Kobieta ginie, a mężczyzna zostaje okaleczony i ląduje na wózku inwalidzkim. Pewnego dnia zgłasza się do niego jeden z jego dawnych klientów proponując mu wszczepienie chipu, który pozwoli mu znowu osiągnąć sprawność fizyczną. Mechanik się zgadza. Po zabiegu okazuje się, że bohater dzięki chipowi zyskuje nadludzkie możliwości. Postanawia wykorzystać je by się zemścić i rusza śladem bandytów, którzy zabili jego żonę.

Jak wspomniałem we wstępie budżet filmu wydaje się niewielki. Futurystyczna oprawa wizualna w większości ogranicza się do scenografii i kilku nowocześnie prezentujących się pojazdów. Twórcy jednak poradzili sobie z tymi elementami na medal i ostatecznie nie czuć tu tej niezwykłej oszczędności, a do tego wszystko zostało tu bardzo ładnie sfotografowane. Przykładowo siedziba hakerów, do której w jednej ze scen zawita główny bohater to tylko, zesquotowana postindustrialna hala. Tylko, ale w obiektywie twórców wypada w swej prostocie bardzo przekonująco. Zapewne duża w tym też zasługa scenariusza, bo to po prostu dobra historia, w którą można szybko się wciągnąć i przez to łatwo uwierzyć w proponowaną przez twórców konwencję.

„Upgrade” na jednym poziomie jest kinem zemsty, ale na drugim to również film mający coś wspólnego z noir (samotny, zadziorny detektyw na tropie), więc ze względu na pożenienie tego nurtu z science fiction śmiało można szukać w nim stycznych z „Blade Runnerem” i powiem szczerze, że mimo iż może mu nie dorównuje (mam na myśli obie części, które bardzo cenię) to wypada na jego tle całkiem nieźle. Inne skojarzenia prowadzą mnie wprost do filmu „Wideodrome” Davida Cronenberga. Co prawda cielesność w „Upgrade” jest niepokojąca w trochę inny sposób niż w arcydziele Kanadyjczyka, ale tak samo przeobraża bohatera w coś innego, nowego, być może dalece nieludzkiego. Niepokój związany z nowymi technologiami jest przynależny science fiction, ale ja szukałbym w „Upgrade” już elementów horroru, albo przynajmniej techno-thrillera. Na pewno znajdziemy tu wiele cech bardzo udanie podanego cyberpunka: cyberwszczepy, wmontowana w ciało broń palna i kierowane przez automatyczną nawigację samochody to tylko część nowoczesnej technologii, która otacza bohatera. Charakterystyczny dla tego nurtu jest też problem ingerowania cybernetyki w ciało i psychikę człowieka. Nie chcę zdradzać Wam zakończenia, bo byłbym zwykłą świnią psującą frajdę z seansu, ale zaznaczę, że ten element jest bardzo kluczowy dla ostatecznego odbioru tej historii i zapewniam, że na pewno będziecie zaskoczeni rozwojem wypadków.

W roli głównej został osadzony Logan Marshall-Green, który na swoje nieszczęście na ekranie prezentuje się jak klon Toma Hardy’ego. Cenię tego aktora, bo wiem jak dobrze grał w nieodżałowanym (zawieszonym po pierwszym sezonie) serialu „Quarry”. Po raz wtóry udowadnia, że ma wielki talent. Jego przekleństwem musi być fizyczne podobieństwo do słynnego aktora. No cóż, ja go dostrzegam i głaszczę.

Ten film będzie klasykiem cyberpunka. A może nawet już jest, biorąc pod uwagę to, jak szybko w czasach Internetu rozchodzą się wieści o dobrych produkcjach tego typu – to dla odmiany ta dobra strona nowych technologii.

piątek, 9 listopada 2018

Ultimate Spider-man. Tom 2. Bendis



Jak już kiedyś pisałem, od dzieciństwa nie czytałem aż tylu komiksów superbohaterskich co teraz. A może czytam ich nawet więcej niż wtedy. No ale wychodzi tyle ciekawych pozycji, że aż żal byłoby po nie nie sięgnąć. Pewnie jest coś niepokojącego w trzydziestolatku czytającym komiksy o gościach w rajtuzach (kiedyś nawet Moore o tym mówił, że to infantylizm i ogólnie wstyd przed Ryśkiem), no ale będę musiał z tym jakoś żyć, bo nie będę ukrywał, że często bawię się przy nich jak prosie. Sięgam nawet po tytuły adresowane do nastolatków – bo nie ma co się oszukiwać, to dla nich strwożony został Spider-man pisany przez Briana Michaela Bendisa.

W dzieciństwie byłem prawdziwym Spider-manowym świrem, dlatego jestem dość sceptyczny wobec nowych komiksów o nim. Najzwyczajniej boję się zniszczyć piękne wspomnienia jakie mam z tamtego okresu, więc po komiksy o Pająku sięgam z niepokojem (zawiódł mnie już między innymi KevinSmith). W przypadku Bendisa jest jednak inaczej, bo cenie go i ufam jego zdolnościom. Co ważne, już pierwszy tom Spider-mana pisanego przez niego mnie nie zwiódł (kliku klik), dlatego bez obawy sięgałem po drugi. 



Bendis bardzo sprawnie porusza się po mitologii Spider-mana, co rusz wyciągając z niej kluczowe dla niej figury: jest tu obecny zarówno Zielony Goblin, Doktor Octopus, Kraven Łowca ale też Gwen Stacy czy Mary Jane. W tym tomie wykracza nawet poza nią wrzucając do historii również Nicka Fury'ego z S.H.I.E.L.D. Wszystkie te elementy układanki powodują, że czytając ten komiks mamy wrażenie obcowania z wzorcową historią o Pajęczaku, która sprawia odbiorcy nie lada przyjemność. Również elementy obyczajowe są dobrze ulokowane i na tyle umiejętnie dozowane, że nie spowalniają akcji, wręcz przeciwnie, bardzo uatrakcyjniają i urealniają komiks. Mogę się tylko domyślać, jak utożsamiają się z nimi licealiści, ale podejrzewam, że są na tyle sprawnie poprowadzone, że dobrze sprawują swoją funkcję. 



Wielkim minusem tego komiksu są jednak rysunki autorstwa Marka Bagleya. Owszem, jest dobrym rzemieślnikiem, ale styl jakim się posługuje ma w sobie znamiona wszystkiego co było złe w grafice poprzedniej dekady. Jest nieznośnie kiczowato (co znamienne nieco mangowo – w złym tego słowa znaczeniu, to nie są nawiązania do Katsuhiro Ōtomo, nic z tych rzeczy) a do tego musimy dodać okrutne komputerowe kolory, od których aż oczy krwawią. Historia na szczęście jest opowiedziana na tyle przejrzyście, że da się na ten element przymknąć oko, niemniej jeśli kupujecie komiksy głównie dla rysunków, to ten album Was na pewno zawiedzie.

Scenarzysta skutecznie zmierzył się z dość trudnym zadaniem, i pokazał, że w Marvelu był właściwą osobą na właściwym miejscu. Tak jak w przypadku Daredevila, popisał się znakomitym zrozumieniem tematu i mimo iż tworzył historie nawiązujące do klasyki, to ostatecznie podawał je w bardzo smacznym, unowocześnionym stylu. Nie musiał przy tym deptać żadnych świętości i zapewniam, że jego komiksy o trykociarzach tworzone dla Marvela zadowolą zarówno początkujących czytelników, szukających dynamicznej rozrywki, jak i konserwatystów szukających w nich powrotu do historii które kochali w dzieciństwie. 


niedziela, 4 listopada 2018

Niech ciała się opalają (2017)



„Niech ciała się opalają” to trzeci film duetu scenariuszowego i reżyserskiego, który tworzą Hélène Cattet i Bruno Forzani, ale dopiero pierwszy bardzo dobry. Dla widzów znających ich poprzednie dzieła będzie nie lada zaskoczeniem, gdyż autorzy z kina artystycznego przeskakują do utworu niemalże typowo gatunkowego. Zazwyczaj takie posunięcie mogłoby być uznane za cofnięcie się w rozwoju. Nie w tym przypadku.

W swoich poprzednich filmach „Amer” i „The Strange Colour of Your Body’s Tears” para trawestowała włoski horror i giallo. Wizualnie z dobrym skutkiem: niebezpiecznie ostre przedmioty, bogata psychodeliczna kolorystyka, wszechobecny oniryzm i prawdziwa maestria formy. Niestety oba obrazy od strony fabularnej były wydmuszkami, bo to dzieła których treść usprawiedliwia jedynie poetyka snu. Mimo pewnej gatunkowości, obecnej w stronie wizualnej, oba ostatecznie musiały być postrzegane bardziej jako dzieła awangardowe czy surrealistyczne. Nie zrozummy się źle, doceniam te filmy, bo widać w nich było bardzo duży potencjał realizacyjny, ale brakowało w nich jakiejś konkretnej, twardej treści, która dałaby widzowi głębszą satysfakcję z seansu. Przy czym trzeba zaznaczyć, że oba obrazy nie posługiwały się metaforą na tyle sprawnie, by miały jakąś szczególną wartość jako kino autorskie, artystyczne, podejmujące ważkie (nawet jeśli istotne tylko dla jednostki) tematy. Dziś postrzegam te filmy jako warsztatowe wprawki, które prowadziły autorów do stworzenia ich najnowszego obrazu, który jest na wszystkich płaszczyznach dziełem kompletnym. To nie jest kino, które poszukuje, to kino, które znalazło: wizualną perfekcję, przebojowość oraz ostrą rozpierduchę.

W najnowszym filmie autorzy duchem pozostali w Italii, ale od strony estetycznej skłonili się bardziej w kierunku włoskiego westernu i na szczęście wzięli na warsztat już gotową fabułę (bo sądząc po ich poprzednich dokonaniach, treść to nie jest ich najmocniejsza strona), gdyż film ten jest ekranizacją powieści autorstwa Jeana-Patricka Manchette’a i Jen-Pierre Bastida. Fabuła jednak nie jest wprost przetworzeniem filmów o dzikim zachodzie, bo mimo nawiązań w treści sięga do konwencji sensacyjnej (można by więc zastanawiać się, czy nie kradli z poliziottesco, ale ostatecznie, od strony poetyki ślady tego nurtu są znacznie mniejsze niż westernu). Oto mamy malowniczy, stary pensjonat nad morzem, w którym schronili się rabusie, którzy złupili konwój wiozący 250 kilogramów złota. Odludne, skąpane w słońcu miejsce wydaje się idealną kryjówką, jednak po jakimś czasie pojawia się tam policja, nawiązuje się strzelanina, zostają wzięci zakładnicy. Fabuła rozgrywa się w ciągu dwóch dni, a ważne dla niej momenty przedstawione zostały minuta po minucie, co jest podkreślone za pomocą komunikatów czasowych wyświetlanych na ekranie w chwilach istotnych dla rozwoju wypadków. Na pewnym poziomie to rzecz podobna do „Wściekłych psów”, lecz mimo cech wspólnych nie jest trywialną kopią filmu Tarantino, który zresztą najwięcej czerpał z zupełnie innych rejonów, bo z sensacyjnego kina rodem z Hong Kongu (bodaj najwięcej z filmu „Płonące Miasto” Ringo Lama).

Oglądanie „Niech ciała się opalają” to niezwykłe doświadczenie. Z poprzednich swoich dzieł autorzy pozostawili najsilniejsze elementy – głęboką stylizacje obrazu, rytmiczność i kolorystykę. Na ekranie odżywają jednak nie oniryczne wizje znane z włoskich horrorów, a poetyckie zagrywki jakie stosował Sergio Leone i inni pomniejsi twórcy spaghetti westernu, przy czym czuć, że mamy do czynienia z nowoczesną wariacją na ten temat – jest tu pewna teledyskowość i montażowe fajerwerki, które genialnie uzupełniają gatunkową treść. Stylizacja jest na tyle udana, że nie ma wątpliwości do czego nawiązują twórcy, co sprawia, że miłośnicy włoskiego kina pulpowego ( a może i ci niedzielni, stylistykę znający tylko z obrazów Tarantino), widząc zastosowane tu środki, i słysząc charakterystyczną dla makaronowych klasyków muzykę, która żywcem została wyjęta z kilku uznanych włoskich gatunkowych filmów, poczują ciarki na ciele. To przepełniona intensywnymi barwami, filmowa ballada o wręcz zmitologizowanych przestępcach, którzy zatracają się w gorączce złota, nie mniejszej niż ta, którą odczuwali bohaterowie „Dobrego, złego i brzydkiego”.

Cattet i Forzani mimo ewolucji artystycznej nie zmienili do końca stylu – od razu czuć, że to film twórców „Amer”. W linii fabularnej „Niech ciała się opalają”, tak jak w poprzednich obrazach tego duetu, też pojawiają się ukochane przez autorów elementy surrealizmu, ale nie przytłaczają treści, bo są serwowane w takich dawkach, że historia nie zamienia się w bełkot, dzięki czemu obraz jest dużo bardziej zjadliwy od poprzednich dzieł tych twórców i można go w końcu traktować poważnie, a nie jako pseudoartystyczną bufonadę. I bardzo dobrze, bo to zdolny tandem, który jednak trwonił swój talent tworząc dzieła nieprzystające ani do standardów kina arthouse’owego, ani do potrzeb widzów kina gatunku. Dla mnie to najlepszy nowy film jaki widziałem w tym roku, a na pewno największe wizualne doznanie. Tarantino będzie im tego obrazu cholernie zazdrościł.