Nie jest to ranking "moich ulubionych horrorów". To lista filmów,
które ostatnio mnie zaintrygowały i o których myślałem chwilę dłużej. Część z
nich powtarzałem po latach, inne odkryłem całkiem niedawno. Nie łączy ich
niemal nic, prócz jednej cechy - nie są to produkcje dla niedzielnych
miłośników horroru. To raczej filmy, o których chętnie porozmawiałbym przy
piwie z innym wyznawcą celuloidowej grozy. Niemniej, starałem się by lista była
różnorodna i mam nadzieję, że każdy z Was coś z niej wybierze na Halloweenowy
wieczór.
Livide (2011)
"Suspiria", pierwsza (i najlepsza) część luźno ze sobą powiązanej
"Trylogii Matek", to jeden z najsłynniejszych i najbardziej
wpływowych horrorów w historii kina. Patrząc na to dzieło z dystansu, musimy
jednak przyznać, że finał filmu Argento jest na jakimś poziomie
niesatysfakcjonujący. Trudno dziś domniemywać, dlaczego reżyser potraktował go
po macoszemu - czy była to kwestia finansów, czy po prostu braku inwencji
twórcy (zresztą, jego filmy nigdy nie były idealne) - niemniej, ilekroć widzę
napisy końcowe pozostaję z wrażeniem, że "Suspiria" jest na pewnym
poziomie dziełem niepełnym, że starcie bohaterki z wiedźmą skończyło się zbyt
łatwo i za szybko. Podobne uczucie musiało towarzyszyć francuskiemu duetowi
reżyserskiemu odpowiedzialnemu za "Livide".
Młoda dziewczyna, pracująca jako opiekunka społeczna, podczas praktyk trafia
do starego gotyckiego dworku, w którym wegetuje pogrążona w śpiączce staruszka.
Jak dowiaduje się od swojej współpracowniczki, wiekowa dama prowadziła w
przeszłości renomowaną szkołę baletową i słynęła z ekscentryczności: była
podobno wiedźmą, a miejscowa legenda głosi, że gdzieś na terenie starego gmachu
ukryła skarb. Jeszcze tej samej nocy bohaterka wraz ze swoimi przyjaciółmi
włamuje się do posiadłości, w nadziei, że uda im się odnaleźć rzekome bogactwa.
Oczywiście "Livide" nie jest dosłowną kontynuacją
"Suspirii", ale od momentu zawiązania fabuły, rozpoczyna się starcie
z wiedźmą, a film wyciska esencję z elementu, na którym poległ Argento. W
licznych dynamicznych scenach mary nasłane przez matronę atakują intruzów, dom
jest pełen pułapek i tajemnic, a podczas finałowej walki zobaczymy efektowne
gore. Treść i symbolika również została rozbudowana: dzięki retrospekcjom
dowiadujemy się sporo o przeszłości surowej nauczycielki baletu i skrywanych
przez nią tajemnicach, pojawia się tu też charakterystyczny dla włoskiego kina
rozbudowany motyw dualizmu osobowości.
"Livide" jest ultragotycką filmową baśnią wymieszaną z
koszmarem sennym. Jest też jednak pełnoprawnym horrorem, z wszelkimi przywarami
gatunku i surrealną bełkotliwością charakterystyczną dla włoskiego kina. Nie
jest tak wielkim filmem jak "Suspiria", ale dobrym, współczesnym post
scriptum, na pewno bliższym duchowo oryginałowi, niż oficjalne zwieńczenie
"Trylogii Matek".
Obydwa filmy są godne uwagi i na pewnym poziomie podobne, ale ten drugi
podobał mi się trochę bardziej. Ti West niestety nie ma szczęścia do widzów i
jego horrory - mimo że nie ma w nich nic awangardowego czy trudnego - pozostają
niezrozumiane. Trzeba jednak przyznać, że to specyficzne kino, pełne nostalgii
za latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi, tworzone w duchu
"Halloween" Johna Carpentera czy "Lśnienia" Stanleya
Kubricka.
Rytm filmów Westa jest dość zwodniczy i prawdą jest, że do ich konstrukcji
dramaturgicznej podchodzi dość nieszablonowo, ale w pełni świadomie.
Bardzo umiejętnie drażni się z widzem i jego przyzwyczajeniami. Wywołuje
napięcie w pojedynczych scenach, nie dążąc jednak do kulminacji, a na pewno nie
takiej, jakiej można byłoby się spodziewać. Gdy udaje mu się już dostatecznie
zbić widza z tropu, uderza w najmniej oczekiwanym momencie.
Przyzwyczajeni do schematycznego prowadzenia narracji odbiorcy
najwyraźniej tego nie doceniają i uznają seanse jego filmów za niesatysfakcjonujące
i irytujące.
Dla mnie West jest sprawnym reżyserem, o znakomitej intuicji, któremu
z łatwością przychodzi budowanie atmosfery grozy, a przy tym nie potrzebuje do
tego dużego budżetu. Wystarczy mu stylowy dom, młoda kobieta i kamera. Warto
zapamiętać jego nazwisko, bo jeśli West będzie ewoluował, to ma szansę stać się
jednym z twórców, na których barki spadnie przyszłość komercyjnego kina grozy.
Bardzo sobie tego życzę, bo to co prezentuje jest znacznie ciekawsze, niż
kolejne filmy w stylu "Piły".
"The
Body and the Whip" (1963)
Wspominając nazwisko Mario Bavy najczęściej wymienia się jego dwa gotyckie horrory: "Maskę Szatana" i "Black Sabbath". Niesłusznie, bo reżyser ma na swoim koncie kilka (moim skromnym zdaniem) lepszych obrazów w tej konwencji. Jednym z nich jest "Ciało i Bicz".
W założeniu miał to być film mocno nawiązujący do "Studni i
Wahadła" Cormana, ale ostatecznie jest sadomasochistycznym, pięknie
sfilmowanym love story w duchu "Wichrowych Wzgórz". Eksperymentalnym
i nowatorskim - lecz nie silącym się na awangardowość. Surrealistycznym i
onirycznym - ale nie pretensjonalnym i bełkotliwym. Widać tu również dużą
ewolucję warsztatu reżyserskiego Włocha. W "Masce Szatana" Bava
potraktował aktorów i grane przez nich postacie jak rekwizyty, które ustawiał w
kadrze. Tu udało mu się wyciągnąć z nich prawdziwe emocje.
W momencie premiery (pół wieku temu!) film ten musiał robić
piorunujące wrażenie, bo do dziś pozostaje dziełem niekonwencjonalnym i
nowatorskim. Nawet w kinie powstałym po 2000 roku nie przypominam sobie tak
przedstawionych relacji sadomasochistycznych. Na pewno ich echa znajdziemy u
współczesnych uczniów Bavy; jednak u Cronenberga i Lyncha takie związki są
mroczne, nadbudowane warstwą psychologiczną*, a u Tarantino (mu chyba jest najbliżej,
bo ewidentnie nawiązuje do "The Body and the Whip" w "Kill Billu",
bardzo podobnie przedstawiając relacje Kiddo-Bill) miały zdecydowanie mniej
seksualny wydźwięk. Natomiast u Bavy - mimo tego, że nie brak tu poczucia winy
u ofiary - proporcje między love story, erotyką, i przemocą zdają się równe, a
do tego nieusprawiedliwione psychologią i pretensjonalnym freudyzmem. Mimo
dużej dozy komiksowości i kiczu, zależność między parą sadomasochistycznych
kochanków jest relacją stricte erotyczną, a nie groteskowym, obrzydliwym gore,
czy przeintelektualizowaną karykaturą. Dzięki temu i dla widza seans staje się
erotycznym przeżyciem, a nie traumą.
* Z seksualnością u Cronenberga jest trochę tak, jak z narkotykami w
"Requiem dla snu" - to ekspresjonizm, wyolbrzymienie, nastawione na
wywołanie efektu.
"Potomstwo" (1979)
Mimo iż Cronenberg jest artystą od początku prześladowanym przez podobne
tematy, to jego filmografia jest niezwykle różnorodna. Znajdziemy w niej
zarówno niskobudżetowe horrory klasy B, filmy uznawane za wielkie, artystyczne
dzieła, jak i tytuły wpisujące się niemal w kino środka. Zapewne dlatego
obraz, który określam mianem "mojego ulubionego filmu Cronenberga"
zmienia się regularnie, wraz z ewolucją (czy też degradacją) moich gustów. Na
dzień dzisiejszy jest to stworzone w 1979 roku "Potomstwo".
Od dekady jestem zafascynowany europejskim kinem gatunku, a tak się składa,
że w filmie tym Cronenberg czerpał garściami motywy znane z hiszpańskiej grozy
(motyw złego dziecka-zombie przywodzący na myśl "Czy zabiłbyś
dziecko?") i włoskiego horroru (zarówno gotyckiego jak i giallo). Podszedł
do tych elementów z pewnego dystansu, dzięki czemu
w "Potomstwie" zbliżył się poetyką do słynnego "Nie oglądaj
się teraz" Nicholasa Roega i "Lśnienia" Stanleya Kubricka.
Młode małżeństwo przeżywa kryzys. Ich niezbyt dobre relacje pogłębia fakt,
iż cierpiąca na zaburzenia psychiczne kobieta wraz z córką pozostaje w odciętym
od świata ośrodku terapeutycznym prowadzonym przez nowatorskiego,
kontrowersyjnego, ale też uznanego doktora Raglana (w tej roli Oliver Reed).
Pewnego dnia ojciec odbiera córkę z ośrodka. W domu odkrywa na jej ciele ślady
wskazujące na pobicie, postanawia więc odebrać dziecko matce. Początek
zapowiada łzawy melodramat, lecz wkrótce, w niewyjaśnionych okolicznościach
zaczynają być mordowani ludzie związani z przebywającą w ośrodku kobietą.
Reżyser roztacza przed nami bardzo interesującą wizję lat
siedemdziesiątych. Podczas ostatniej powtórki "Potomstwa" z
zaskoczeniem odkryłem jak wiele łączy ten obraz z komiksem Davida B.
"Rycerze św. Wita"( http://rekopisznalezionywarkham.blogspot.com/2013/02/rycerze-swietego-wita.html
). Nie przypominam sobie innych tworów, które przekazywałyby tak wyraźnie
artykułowane lęki wobec ówczesnej mody na New Age, nowych trendów w medycynie i
psychologii. Co ciekawe, rodzaj terapii stosowany na bohaterce filmu
Cronenberga do złudzenia przypomina techniki stosowane do dziś przez słynnego
filmowca-guru- terapeutę Alejandro Jodorowsky'ego.
Mimo dość wymownych elementów metafizycznych jakie tu znajdziemy,
możemy " Potomstwo" interpretować również na poziomie horroru
psychologicznego. Przekornie, element nadnaturalny pojawia się tu dlatego, że
Cronenberg chorobę umysłu utożsamia bezpośrednio z cielesnością. Interesują go
też traumy i rodzinne wzorce jako dziedziczna, syfilityczna choroba tkwiąca w
naszym drzewie genealogicznym, przez którą bezwiednie musimy powtarzać los i
błędy naszych rodziców.
Dziś "Potomstwo" zdaje się dziełem niedocenionym, głównie ze
względu na to, że krytyka szczególną atencją darzy późniejsze filmy Cronenberga.
Prawdą jest, że w dorobku Kanadyjczyka to film przejściowy, w którym
proporcje między horrorem klasy B a dziełem stricte autorskim, artystycznym są
idealnie wyważone. Nie jest to obraz tak przeszarżowany jak "Nagi
Lunch", ale też nie tak wygładzony jak "Martwa Strefa".
"Potomstwo" jest niesłusznie marginalizowane, bo to film, który
zasługuje na to, by znaleźć się w ścisłym kanonie filmowej grozy.
"Żywe Tarcze" (1968)
Zaskoczę was - "Żywe tarcze" Pertera Bogdanovicha właściwie nie są horrorem. To film trudny do zaszufladkowania, osobiście powiedziałbym, że to thriller skłaniający się ku publicystyce społecznej, czy może nawet antropologii kulturowej (sic!). Dlaczego więc znalazł się na tej liście? Ano dlatego, że z kinem grozy ma jednak sporo wspólnego.
Broniąc horroru jako gatunku zawsze powtarzam, że groza i tematy w niej
poruszane są jak senny koszmar będący podświadomą projekcją lęków trapiących
nie tylko jednostkę, ale całe społeczeństwo (patrz wyżej na tekst na temat
"Potomstwa", ale najbardziej znamiennym przykładem zawsze pozostaje
ekspresjonizm niemiecki). "Żywe tarcze" są właśnie takim znakiem
czasu, o tyle jednak specyficznym, że otwarcie zderzają ze sobą dwie epoki kina
grozy, ukazując tym samym jak wiele prawdy kryje się w tej tezie.
Na film składają się dwa prowadzone równolegle, pozornie nie związane ze
sobą wątki. Pierwszy opowiada o dniu z życia Byrona Orloka (wybitna rola Borisa
Karloffa), leciwego aktora związanego z klasycznym kinem grozy epoki monstrów
pokroju Drakuli i Potwora Frankensteina. Drugi jest paradokumentalnym
zapisem poczynań pewnego młodego mężczyzny, który bez powodu morduje swoją
bliską rodzinę, a potem uzbrojony wybiera się na miasto. Wszystko zostało
uzupełnione wmontowanymi fragmentami filmu Rogera Cormana "Strach",
mającymi obrazować jedną z ostatnich ról Byrona Orloka.
Schyłek lat sześćdziesiątych jest burzliwym okresem w historii Stanów
Zjednoczonych. Film Bogdanovitcha pojawił się w kinach zaledwie kilka miesięcy
przed słynną "Nocą Żywych trupów" i niemal równo rok przed
zabójstwami, jakich banda Charlesa Mansona dokona w domu Romana Polańskiego.
Mimo iż Bogdanovitch ewidentnie gloryfikuje starą szkołę horroru, to tak
naprawdę jego film jest gorzką zapowiedzią, przeczuciem tego, jak bardzo
zmieni się amerykańska kultura i sam horror. W zapomnienie odchodziły klasyczne
westerny, a wkrótce monstra rodem ze studia Universalu ostatecznie* przejdą do
lamusa, zastąpione przez wszelkiej maści psychopatów, seryjnych morderców i
nihilistyczne filmy gore.
Oglądając dziś "Żywe tarcze" nie mogę się oprzeć wrażeniu,
że to jeden z najważniejszych filmów w historii kina, a przy tym niestety
praktycznie nie znany w naszym kraju. Ja sam wyłowiłem ten tytuł ze znakomitej
książki Piotra Sawickiego "Odrażające, brudne, złe. 100 Filmów Gore"
i wszystkim zainteresowanym tematem bardzo tę pozycję polecam, bo to jedna z
najciekawszych polskich publikacji na temat kina gatunku.