piątek, 31 sierpnia 2012

OM - Advaitic Songs (2012)



OM, powstały na gruzach stoner-doom-metalowego Sleep, to zdecydowanie jeden z najciekawszych współczesnych zespołów postmetalowych.  Początkowo poruszający się w tej samej konwencji projekt Ala Cisnerosa bardzo szybko jednak przestał odcinać kupony od działalności poprzedniej formacji. Niewątpliwie kluczowe dla wyklarowania się brzmienia było spotkanie w studiu ze Stevem Albinim. Wyprodukowana przez niego płyta "Pilgrimage" która została uznana przez magazyn "Wire" za jeden z najlepszych albumów 2007* to niemal całkowite odejście od doom metalowych stylistyk i skłonienie się ku oszczędnym, psychodelicznym brzmieniom, przywodzącym na myśl rozdmuchaną do pełnowymiarowego albumu parafrazę "Set the Controls for the Heart of the Sun".

To właśnie 2007 rok i minimalistyczny  "Pilgrimage" - nagrany wyłącznie przy użyciu gitary basowej, perkusji i studia, które pogłębiło oszczędność brzmienia  - możemy uznać za swoiste wyzerowanie stylu. Przy nagrywaniu następnej płyty zespół opuścił perkusista Chris Hakius, a jego miejsce zajął znany z Grails Emil Amos. Nietrudno dostrzec, że od tego momentu z każdym albumem, wraz z nadbudowywaniem wielu elementów, muzyka zespołu robi się coraz bardziej konwencjonalna i bardziej przystępna, ale z drugiej strony zagęszczające ją komponenty pochodzą z bardzo zaskakujących rejonów, co nadaje jej niebywałej oryginalności. To cały czas muzyka eksperymentalna, doom metal spotyka się tu  z wiolonczelą, tablami i etnicznymi dronami spod znaku Ravi Shankara i Popol Vuh.  Wokół pulsującej linii basu i monotonnego wokalu narastają nowe elementy podkreślające mistyczne założenia projektu - co ciekawe, to właśnie one uwydatniają coraz bardziej stoner rockowe konotacje zespołu. Tak jak Black Sabbath wyciągnęło swoje odkrywcze brzmienie z tradycyjnego bluesa, tak OM wydobywają je z transcendentalnych hinduskich rag. Na tych płaszczyznach w bardzo interesujący sposób funkcjonuje też jednostajny głos Ala Cisnerosa, który w tym kontekście splata charakterystyczną dla doomu manierę z orientalnymi i sakralnymi zaśpiewami.

Spotkałem się z opiniami, że ta płyta to zdecydowany progres zespołu. To na pewno krok w inną stronę, ale według mnie niekoniecznie do przodu. Nie zrozummy się źle, trzeba uczciwie przyznać, że do metalowych stylistyk OM wraca z tarczą, a nie na tarczy - to dalej świeża i oryginalna muzyka i jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem w 2012 roku. Ale osobiście wolałbym jednak, żeby projekt dalej eksplorował skrajny minimalizm. Chciałbym żeby skończyło się to tak, że Al i Amos mrucząc mantry grają na pudle po butach i gumce od majtek. Wiem, jestem samolubnym bucem bo pewnie wtedy tworzyliby muzykę tylko dla takich dziwolągów jak ja.

*  Uplasowała się na czwartym miejscu. Cała lista tutaj: klik

 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

"That is not dead which can eternal lie, And with strange aeons even death may die."



Proza Samotnika z Providence towarzyszy mi od późnego dzieciństwa - czyli już jakieś piętnaście lat. We wczesnej młodości kształtowało mnie wielu pisarzy i artystów - od Jima Morrisona po Hermana Hesse - ale w moim osobistym panteonie  tylko pozycja Lovecrafta nie została do dziś zachwiana.  Cały czas wracam do jego twórczości, a jego postać z każdym rokiem staje mi się coraz bliższa.

Pamiętałem o jego urodzinach (które jakby kto nie wiedział wypadają dziś), ale nie planowałem na ten dzień nic szczególnego. Naszło mnie jednak, żeby zrobić remanent w mojej skromnej kolekcji. Mam w niej jeszcze sporo braków i postanowiłem sprawdzić na czym stoję - szczególnie jeśli idzie o publikacje prasowe, które mam zamiar uzupełnić w pierwszej kolejności. Skoro już to powyciągałem, to postanowiłem obfotografować i pochwalić się tym na blogu. Lovecraft był skromny, ale w listach czasem wspominał o rarytasach, które miał w swojej kolekcji i wydaje mi się, że taki hołd by mu się podobał.


Po raz pierwszy opowiadanie Lovecrafta pojawiło się u nas w grudniu 1959 na łamach Przekroju. Przez następną dekadę ukazało się ich jeszcze kilka - niektóre publikowano w częściach, niektóre pojedynczo. Brakuje mi jeszcze paru. Na zdjęciach znajdują się numery w których można znaleźć "Kolor który spadł z nieba" (numery 849, 850 i 851 rok 1961, znany później jako "Kolor z prze­stwo­rzy") , "Zimno" (numer 855, rok 1961) i "Potwór na progu" (numery 1219 – 1220, znany później jako "Coś na progu").

A tak to wyglądało w środku: 





Z prozą Lovecrafta zetknąłem się po raz pierwszy za pośrednictwem magazynu poświęconego grom fabularnym "Magia i Miecz". Mam  sporo numerów, ale akurat ten już się nie uchował. Następny był zbiór opowiadań wydany przez S.R., prawdopodobnie "Dagon", którego na przestrzeni lat również straciłem (dobry zwyczaj - nie pożyczaj!). Do cyklu z S.R mam największy sentyment. Bardzo poszukuję wydanego przez nich zbioru "Przypadek Charlesa Dextera Warda". Chodzi dokłądnie o to wydanie : klik. Jeśli ktoś ma i nie stanowi on dla niego wartości sentymentalnej, to chętnie odkupię!  Na fotce poniżej trochę wydań z poprzedniej dekady (wbrew pozorom tytuł zbiorów "Najlepsze opowiadania" kłamie - to zdecydowanie nie są najlepsze opowiadania HPL-a), trochę S.R. z lat 90tych, legendarne wydanie "Zew Cthulhu" z lat 80tych i jego przedruk pod szyldem "Szep­czący w ciem­no­ści" z 1992 roku. Na czubku załapała się antologia opowiadań Kuttnera, w których mniej lub bardziej nawiązywał on do twórczości Lovecrafta - bardzo fajna rzecz.



Produkty uboczne. Komiks ze znakomitymi rysunkami Enrique Brecci wydany u nas w serii Obrazy Grozy i, luźno nawiązujący do cthulhowej estetyki, komiks Sandovala "Wybryki Xinophixeroxa".  Ta mała książeczka o tytule "Zagadka rezerwatu" to trudna do zdobycia cthulhowa paragrafówka (jeszcze się za nią nie zabrałem). Z tyłu widać dwa dodatki do gry fabularnej "Zew Cthulhu", w którą nie grałem juz ponad dekadę. To stosunkowe  świeże egzemplarze w moich zbiorach, spotkałem je jakiś czas temu bardzo tanio, nie mogłem się powstrzymać i kupiłem. Obudziło to we mnie tęsknotę za tą formą rozrywki i mam nadzieję, że jeszcze uda mi się w "Zew" pograć.  Publikacje RPG z tamtego okresu bywają dziś trudno dostępne, więc jeśli macie w szafach  czy piwnicach jakieś cthulhowe dodatki albo podręcznik, to ja chetnie przyjmę lub odkupię.




Publicystyka. Czasopismo "Kruk", którego ukazały się bodaj całe dwa numery, biografia napisana przez S.T. Joshiego (bardzo dobra, ale sam Joshi działa mi na nerwy - ale o tym może innym razem), "Nadnaturalny horror w literaturze" czyli eseje Lovecrafta o grozie, eseje Houellebecqa o Lovecrafcie (opinie na ich temat są podzielone, ale ja polecam) oraz drugie wydanie "Necronomiconu" który, przeklęty, postanowił nie ukazać się na focie.






poniedziałek, 13 sierpnia 2012

JOE KUBERT R.I.P (1926-2012) + Sgt. Rock: Between Hell and a Hard Place




Ta krótka recenzja którą widzicie poniżej powstała kilka dni temu... Nie spodziewałem się, że ukaże się w tak smutnych okolicznościach. Po lekturze komiksu pierwszym co zanotowałem było: "Chyba dorosłem do tego, żeby zacząć powoli kompletować całą twórczość Kuberta.". Wtedy pisałem to z radością, dziś czytam to zdanie z żalem. Postanowiłem jednak nic nie zmieniać, by w tekście pozostała spontaniczna radość, którą czerpałem z podziwiania jego rzemiosła. Mam nadzieję, że nie uznacie tego za nietakt.
Zresztą, dziś czuję się przybity wiadomością o śmierci Kuberta i raczej nie zdobyłbym się na napisanie czegoś sensownego.

Sam dokładnie nie wiem, kiedy zetknąłem się pierwszy raz z jego twórczością - zapewne był to wydany przez Semika "Punisher", albo jakiś obejrzany w latach 90tych dokument o komiksie. Dziś mam jednak wrażenie, że jego styl był ze mną od zawsze. W przeciwieństwie do prac wielu dawnych wizjonerów mainstreamowego amerykańskiego komiksu, jego dorobek nie zestarzał się do tej pory i pewnie nie zestarzeje się już nigdy.  Pociesza mnie fakt, że Kubert nie zmarł przedwcześnie i zostawił po sobie ogrom znakomitej twórczości. Wypuścił też w świat wielu absolwentów swojej szkoły plastycznej i dwóch utalentowanych synów, którzy poszli w jego ślady. Dzięki nim Joe Kubert będzie rysował zza grobu.





"Sgt. Rock: Between Hell and a Hard Place" to stworzona współcześnie wariacja na temat klasycznej amerykańskiej serii wojennej sprzed ponad pół wieku. Poza przeglądaniem grafik nie miałem kontaktu z jej wczesnym odsłonami - po kilku marvelowych essentialach trochę boję się archaicznych amerykańskich komiksów z tamtej epoki. Niemniej, zawsze wydawało mi się, że ta seria posiada ogromny potencjał, a znakomite rysunki Kuberta - który odpowiedzialny był za jej stronę graficzną od samego początku - niesamowicie współgrają z jej konwencją.



Na pomysł odświeżenia "Sgt. Rock" Vertigo wpadło  w pierwszej połowie ubiegłej dekady. Początkowo Joe Kubert miał zająć się tylko okładkami, ale redaktorka serii Karen Berger, widząc jego troskę o ten projekt, po kilku długich rozmowach zapytała go, czy sam nie chciałby jej narysować. Najpierw odmówił, ale w końcu skusiło go to, że miała to by być duża, samodzielna książka. Pracował nad nią rok. W tej samej dekadzie Kubert stworzył niesamowite graficznie pozycje, jak "Dong Xoai. Wietnam 65" i wydany również u nas "Josel", do których "Between Hell and a Hard Place"  faktycznie nie dorasta, ale warto zauważyć, że konwencja i pewne uproszczenia znakomicie wpisują się w ramy oryginalnej serii. No cóż, mimo, że nie jest to szczyt jego możliwości, to warstwa plastyczna i tak zwala z nóg. Na przekór amerykańskiemu systemowi pracy, Kubert zajął się wszystkim sam - zrobił nawet liternictwo. To świadczy o bardzo emocjonalnym stosunku do tej historii. Same rysunki pociśnięte są mazakiem i okraszone akwarelą, która podkreśla dynamikę i świetnie pasuje do batalistycznej estetyki tego komiksu. Oglądając te grafiki nietrudno dostrzec, że tworzenie tego albumu stało się dla niego okazją do sentymentalnej podróży i widać, że staruszek włożył w to kawał serca. Rysunki Kuberta są swobodne i pełne energii. W jego wybitnym rzemiośle czuć podobną magię i nonszalancję, jaka cechuje twórczość Sergio Toppiego.  


                                              
 Niestety, dla scenarzysty Briana Azzarello praca z Kubertem okazała się być tylko kolejną, codzienną robotą dla Vertigo. Muszę powtórzyć to, co napisałem przy okazji recenzji wydanego u nas w zeszłym roku "Jokera" - Azzarello rozmienia się na drobne, zabierając się za historie, na które tak naprawdę nie ma pomysłu. Mimo tego, że maksymalnie ułatwił sobie zadanie - bo komis dziejący się na froncie II Wojny Światowej wpisał w swoją ulubioną, kryminalną konwencję - to nie wychylił się ponad przykrą przeciętność. Jest tu co prawda kilka bardzo ładnie napisanych scen, ale dramaturgia całości kuleje i  ewidentnie widać, że nie włożył w ten komiks tyle serca, co Kubert. Oczywiście pomysły leżące u podstaw "Between Hell and a Hard Place" nie są złe, a za sprawą znakomitych dialogów, z których słynie Azzarello, czyta się ten komiks nieźle. Problemem natomiast jest to, że scenariusz nie został dopracowany i po komiksie z tak ogromnym potencjałem spodziewałem się znacznie, znacznie więcej.

Od dawna ostrzyłem sobie zęby na ten tytuł (wersja TP jest trudna do zdobycia - na rynku obecnie dostępny jest, niegodny tych grafik, dwuzeszytowy reprint z linii Vertigo Resurrected ). Kocham rysunki Joe Kuberta i to właśnie ze względu na nie chciałem mieć ten komiks na półce. Nie zawiodłem się. Mimo przeciętności scenariusza i tego, że dostałbym za ten komiks na ebaju sporo ecie pecie, to wcale nie mam zamiaru  się z nim rozstawać. Zaczynam powoli rozglądać się za showcase'ami zbierającymi wszystkie stare zeszyty "Sgt. Rock". Zresztą, chyba dorosłem do tego, żeby zacząć powoli kompletować całą twórczość Kuberta. Natomiast Azzarello (prócz brakujących mi tomów "Hellblazera") nieprędko coś kupię.

 


piątek, 10 sierpnia 2012

Kiki z Montparnasse'u


Komiks do recenzji podesłała Kultura Gniewu. Dziękuję. 



Alice Ernestine Prin znana lepiej jako Kiki de Montparnasse to legenda francuskiej cyganerii i jedna z najsłynniejszych modelek w historii sztuki. Muza wielu artystów - malarzy, filmowców, fotografów. Przez jej burzliwą biografię przewijają się takie nazwiska jak Amedeo Modigliani, Chaim Soutine, Jean Cocteau, Man Ray. Jej życie zdaje się być świetnym materiałem na film, powieść czy właśnie posiłkujący się w dużej mierze warstwą plastyczną komiks.

W początkach definiowania się współczesnej powieści graficznej to głównie podejmowane tematy wnosiły coś świeżego do skomercjalizowanego medium, dziś jednak ten typ opowieści spowszedniał i można odnieść wrażenie, że niektórzy autorzy skłaniają się ku poważnym zagadnieniom licząc po prostu na łatwy zarobek. Największym błędem, jaki popełniają twórcy tego typu komiksów jest niezauważanie, że próba dogonienia literatury faktu jest kompletnie bezcelowa -  aby dzieło uznać można było za wartościowe, historia opowiadana za pomocą komiksu musi wnosić coś nowego do tematu, pozwalać spojrzeć na niego z innej strony. Zdają się też nie dostrzegać, że komiks to opowiadanie obrazem, a z historii snutych za pomocą tego medium trzeba wyciągnąć - uwaga, uwaga niespodzianka - komiksowość! Jasne, że nie każdy komiks musi być wyszukanym eksperymentem. Dobrze jednak, jeśli twórca zna możliwości medium i z nich umiejętnie korzysta. Twórcy "Kiki" popełnili oba ze wspomnianych błędów.

Mimo tego, że nie przepadam za tą metodą, to muszę przyznać, że stawanie blisko literatury jest oczywiście jakimś sposobem na stworzenie przekonującej komiksowej narracji. W tym przypadku twórcy zawierzyli głównie dialogom, ale za ich pomocą niestety nie udało im się wejść dostatecznie głęboko w tę historię. Scenariusz, chcąc ująć ogrom postaci, które pojawiły się w życiu bohaterki, leci po łebkach. Osobistości ze świata sztuki pojawiają się, by po chwili zniknąć i nie zostawić po sobie nic, ani w czytelniku ani na kartach komiksu. Zamiast ambitnego dzieła próbującego oddać ducha epoki, dostajemy komiks niebezpiecznie zbliżający się schematem do "Przygód Młodego Indiany Jonesa" - gdzie również pojawiała się masa historycznych postaci, ale nic mądrego z tego nie wynikało. Nie odnajdziemy tu skomplikowanych relacji międzyludzkich, psychologii, a i dobrze zbudowanej dramaturgi tu brak. Scenariusz to po prostu zbiór (czasem niezgrabnie opowiedzianych) motywów z życia Kiki.  Nawet najburzliwsze i najdłuższe związki, czy jej problem z uzależnieniem od narkotyków są potraktowane po macoszemu.


 Autorom zabrakło też jakiejś myśli przewodniej i ograniczyli się tylko do pobieżnego streszczenia życia bohaterki. Wyrywkowość scenariusza niekoniecznie musi być jednak wadą - weźmy za przykład wydany u nas w zeszłym roku "Logikomiks". Jego kanwą również były epizody z życia historycznej postaci, ale twórcom przyświecało coś więcej niż nakreślenie tylko noty biograficznej. Luźno posklejane ze sobą zdarzenia z życia Bertranda Russella były pretekstem do przedstawienia czytelnikowi prezentowanej przez niego idei i jej rozwoju. Przy tym był to komiks nie bojący się ciekawych formalnych rozwiązań - a do tego przecież niezbyt trudny w odbiorze i posiadający równie szeroki target. Warto również wspomnieć o "Carlos Gardel: głos Argentyny". Cechuje go całkowita opozycja dla poetyki zaprezentowanej w "Kiki". To komiks o wysokich walorach artystycznych i mało przystępnej warstwie formalnej - a co za tym idzie znikomym potencjale komercyjnym. Biografia tytułowego śpiewaka staje się wręcz sprawą trzeciorzędną, a na pierwszy plan wychodzą tematy związane z tożsamością narodową Argentyńczyków. Oczywiście trudno oczekiwać od twórców "Kiki", by próbowali robić coś tak radykalnego, ale dobrze by było, gdyby w tym komiksie przez pryzmat Królowej Montparnasse'u opowiedziano również o twórcach z którymi pracowała. Za pomocą ich dzieł można było wejść przecież w dialog z formą komiksową (tak jak przepisywano sztukę na komiks w "Lost Girls"). Niestety autorzy przedstawili postać Kiki i jej losy jednowymiarowo, nie poświęcając należytej uwagi artystycznej części jej życia. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że temat został po prostu zmarnowany - bo dostajemy do rąk "komiks środka" -  bez wartości artystycznej, pozbawiony emocji i poetyki, jaka powinna cechować opowieść tego sortu. Na szczęście historia Kiki jest na tyle ciekawa, że komiks i tak czyta się z zainteresowaniem, ale podejrzewam, że życie Królowej Montparnasse'u byłoby interesujące nawet w formie przekazywanej ustnie kawiarnianej opowieści.


 Bocquet i Catel stworzyli komiks nieciekawy formalnie, nawet nie aspirujący do tego, żeby w interesujący sposób wykorzystać mocne strony opowieści obrazkowej. Jak wspomniałem, fabułę popycha do przodu głównie dialog, więc skoro brak tu narracji pozakadrowej, to teoretycznie powinna to być ciekawa komiksowa robota. Nic bardziej mylnego - rysunki niezbyt efektownie uzupełniają wypowiadane kwestie, sekwencyjność jest nieciekawa a czasem nazbyt skrótowa. Użyto najprostszych środków graficznych i narracyjnych, co co prawda sprawia, że komiks czyta się łatwo, ale od strony artystycznej to rzecz miałka. Pomysł, by świat międzywojennego Paryża - pełen kolorów, sztuki i awangardowych artystów - ukazać w tak oszczędnej, pozbawionej barw i cieni stylistyce, nie wpłynął dobrze na jakość tego komiksu. Mógł być to zabieg celowy - tak jak w przypadku wybitnego "Fun Home", gdzie zachowawczość i chłód grafiki kontrastowała z pełną kolorów warstwą literacką - jednak narracja słowem nie ma w tym przypadku ambicji uzupełnienia tych niedostatków. Rysunki są typowymi przedstawicielami francuskiej szkoły - w trakcie lektury mogą nasunąć się skojarzenia Trondheimem czy Sfarem, ale to zdecydowanie nie ta liga. Zestawienie "Kiki" z narysowanym przez Sempe albumem "Paryż" sprawi, że poczujemy zażenowanie. Nawet gdyby porównać je do ilustracji pomniejszych twórców operujących tym stylem (np Alfonso Zapico znanego u nas z "Café Budapeszt" ) wypadną blado. Sam model opowiadania zbliżony jest jednak bardziej do powieści graficznej w eisnerowskim rozumieniu tego nurtu.


Obyczajowo-biograficzna, quasi-reportażowa, historyczna powieść graficzna to dziś bardzo popularna tendencja. Jestem miłośnikiem i zbieraczem komiksów tego sortu. Podchodzę jednak do tego typu pozycji zachowawczo, mając w pamięci moje ulubione tytuły i wybitnych przedstawicieli nurtu - co w uprawianiu krytyki tego typu komiksów powinno pomagać ale o dziwo nie pomaga wcale. Moje oczekiwania okazują się zazwyczaj wygórowane. Zawiodłem się na wielu cenionych tytułach, ale w kilku też zakochałem się bezgranicznie. Wiem, że czytając mój tekst możecie odnieść wrażenie, że "Kiki" jest komiksem złym, ale tak nie jest. Jest za to komiksem przeciętnym i niczym nie wyróżniającym się w swoim nurcie, choć zarazem będącym jednak całkiem niezłą rozrywką. Osobiście uważam, że jest też niestety przykładem tego, jak tworząc tego typu dzieło niefortunnie można minąć się z fascynującym tematem.  Cieszy mnie powrót Kultury Gniewu do wydawania zagranicznych komiksów, dlatego krytyka "Kiki z Montparnasse'u" przyszła mi z trudem. Rozumiem jednak intencje wydawcy. Recenzentka "Guardian" Rachel Cooke napisała, że w "Kiki" podoba jej się to, że lektura dostarczyła jej tak dużego zastrzyku informacji jak przeczytanie jednej z wielu książek poświęconych Alice Prin. Temat jest nośny i jestem pewien, że "Kiki" chętnie przeczytają ludzie którzy oprócz "Mausa" i "Persepolis" nigdy nic więcej w rękach nie mieli, którzy sięgają po komiks tylko za rekomendacją innych laików i wysokonakładowej prasy. "Kiki z Montparnasse'u" kupią ze względu na ciekawą tematykę i nawet nie zauważą problemu tej publikacji. Wiem, że ktoś może zaraz przyjść i powiedzieć - "hej, nie każdy komiks musi być arcydziełem ty bucu"! Tak więc uprzedzam fakty - trochę jeszcze tych arcydzieł do wydania zostało. Dla miłośników sztuki komiksowej "Kiki" to kolejna pozycja która opóźniła wydanie takich tytułów jak "Jimmy Corrigan" czy "Asterios Polyp".