poniedziałek, 2 grudnia 2024

Długie Halloween i Mroczne Zwycięstwo. Loeb/Sale.

 


Dylogia autorstwa Tima Sale'a i Jepha Loeba (trylogia, jeśli liczyć komiks o Catwoman, ale o nim opowiem Wam następnym razem) to jeden z najważniejszych cykli w długiej historii Batmana. Punktem wyjścia dla autorów była legendarna miniseria Franka Millera i Davida Mazzucchelliego „Batman: Rok pierwszy”. Jest to jednak kontynuacja luźna i dość mocno odstająca tematami oraz stylistyką graficzną od tego słynnego albumu. Loeb i Sale pokradli ze scenariusza Millera motywy i niektórych pobocznych bohaterów. Co istotne, prócz Batmana skupili się również na Gordonie, który (tu akurat podobnie jak w „Roku pierwszym”) jest pełnoprawnym bohaterem tego komiksu. Ważną inspiracją były również filmy noir (do tego stopnia, że tytuł „Dark Victory” został zaczerpnięty ze stareńkiego, mrocznego dramatu z Bette Davis) i trylogia „Ojciec chrzestny”. Ważnymi bohaterami tej opowieści są bowiem – prócz „dziwolągów w kostiumach” – Gangsterzy z krwi i kości, bardziej filmowi niż komiksowi.


Warto już teraz zaznaczyć, czym jest ten okres w działalności Batmana, czym jest „Długie Halloween” jako takie. To ten moment, gdy po jego debiucie namnożyło się w Gotham łotrów w kostiumach, których – jak sugeruje fabuła serii – Batłomiej aktywował. To bardzo ciekawa i fundamentalna dla idei Mrocznego Rycerza teoria, więc autorzy mocno eksploatują ją w obu seriach. Ktoś ostatnio stwierdził w jednej z komiksowych dyskusji, że Loeb w życiu nie zrobił dobrego komiksu bez Sale’a. Być może i tu jego kreacja nie jest idealna, znajdą się w niej jakieś głupoty, które w finale zbliżają pierwszą odsłonę do czegoś na kształt przegiętego włoskiego giallo czy (przepraszam konserwatywnych batmanologów za obrazę majestatu) do rozdmuchanego do niedorzecznych rozmiarów odcinka Scooby Doo. Niemniej atmosfera w całej historii jest niesamowita i tak gęsta, że można ją nożem kroić. W rezultacie, mimo świadomości obcowania z czymś niedoskonałym, trudno się tymi komiksami nie zachwycać. Na szczęście „Mroczne zwycięstwo” jest pod tym względem pozbawione minusów „Długiego Halloween” i fabuła trzyma się w nim bardziej kupy.


Graficznie natomiast jest to specyficzny cartoon, czuć tu związki Tima Sale'a z kreskówkami, przy których pracował. Jak wspominałem już przy recenzji „Nawiedzonego rycerza”, to totalna groteska, za nic mająca realizm i wyobrażenia o realistycznym komiksie z Batmanem, nic a nic niepodobna do arcydzieła Millera i Mazzucchelli'ego. Odmienność jest właśnie największą siłą tego tytułu. Grafiki budują atmosferę, to one wciągają nas w wir „Długiego Halloween”, więc dostajemy robotę najwyższej próby jak na normy tego medium. Mimo kreskówkowości to jednak nie jest rzecz dla dzieci: komiksy, nawet baśniowe na tym poziomie, są też krwawe i pełne mroku. Jeśli byłbym majętnym wydawcą a Tim Sale wciąż by żył (świeć Eisnerze nad jego duszą), zatrudniłbym go do zilustrowania „Alicji w Krainie Czarów”. Od strony artystycznej komiksy Loeba i Sale’a są bowiem trochę taką Alicją. Tyle że ich krainę czarów zaludniają – prócz przeróżnych dziwolągów – silnorękie oprchy, uliczne gangi i skorumpowani policjanci.


Mimo przegiętej komiksowości grafik, narracja obrazem jest jednak bardzo filmowa. Pełno tu szerokich kadrów, ilustracji na całą stronę i storyboardowego fillingu, które najlepiej podziwiać w wydaniach Absolute lub polskiej, pozbawionej kolorów edycji Noir (niestety dostaliśmy tylko taką wielkoformatową wersję i to tylko „Długie Halloween”). Wydania służące mi dziś za podstawę, choć lekko powiększone, nie są na tyle spektakularne. Niestety, za ludzkie pieniądze zdobyć dziś „Dark Victory” w Absolucie nie sposób.


Oba albumy autorstwa Loeba i Sale mają dziś status kultowy i uznawane są za dużą inspirację dla filmowych wersji Batłomieja z trylogią Nolana na czele. To tu mocno nakreślona została Sofia Falcone Gigante, która odegrała nie tak dawno kluczową rolę w serialu o Pingwinie. Mimo iż coś tam można zarzucić tym komiksom (zdecydowanie mniej „Mrocznemu zwycięstwu”, ale jednak da się wbić szpilę scenarzyście) to dla mnie, oldskulowego fana Batłomieja, prawdziwa Biblia. To jest najzwyczajniej mój Batman. Nigdy nie czytałem lepszego, długiego komiksu o tym bohaterze i prawdopodobnie już nigdy nie przeczytam.

Cyberpunk XOXO. Sztybor/Rebelka

 



Ponoć definicją szaleństwa jest robienie w kółko tego samego i oczekiwanie różnych rezultatów. Cztery razy przeszedłem już drugą z najgłośniejszych gier CD Projekt Red i za każdym razem pysk mi się pieni, bo historia V zawsze kończy się źle. Dla nikogo jednak nie jest tajemnicą, że w Night City nie ma szczęśliwych zakończeń, więc nie będę się powstrzymywał przed spoilerem. „Cyberpunk 2077. XOXO“ też kończy się tragicznie, ale jest to tragedia pod wieloma względami piękna. 

Poprzednie zdanie zwykle bardzo trafnie opisuje historie o miłości, nie inaczej jest tym razem. Rzecz opowiada o krótkim (acz skrajnie krwawym) konflikcie między dwoma gangami. Członkowie Maelstromu wbijają na pełnej w konwój Mox celem podpierdzielenia wartościowego szpeju. Jeden z zajaranych modyfikacjami chłopaków doznaje jednak dotkliwego przypadku motyli w całkowicie już chromowanym bebechu, przez co wywraca na lewą stronę zarówno kumpli jak i swoje życie. Cyberpsychoza czy prawdziwe uczucie? Chuj wie, ważne są skutki.

Skutkiem głównym jest zaś dramatyczna eskalacja, takie akcje w Night City nie pozostają bez echa. Sama fabuła ma tu jednak znikome znaczenie, jest zresztą prosta jak procesy myślowe szeregowych Kosiarzy. Tym, co do „XOXO“ może czytelnika przyciągnąć (poza grafiką, ale o tym później) jest sposób narracji obrany przez Bartosza Sztybora. To samo zresztą może potencjalnego odbiorcę od lektury odstraszyć.

Komiks jest w swoim rodzaju bowiem stosunkowo oryginalny. Momentami psychodeliczny, skrajnie brutalny, ale w pierwszej kolejności wręcz liryczny: bardzo niedosłowny i nawet oniryczny momentami. Jak najgorsza ze złych faz, prowadzi nas w topiącej neurony gorączce przez wzbierający shitstorm, a przy okazji wali alegorie o miłości w postaci typowej kreskówy z antropomorficznymi zwierzakami. Ja przyznam, że jestem pod wrażeniem, bo Sztybor tym sposobem nalewa całkiem sprawnie prawie z pustego. Atmosfera opowieści staje się nieznośnie gęsta, ciężar nieuchronnej tragedii jest bardziej odczuwalny z każdą stroną. Ja takie dramy kupuję z wypiekami na zarośniętych policzkach. Dla części z was może to być jednak przegięte, przytłaczające i nieczytelne.

Podobnie zresztą „Cyberpunk 2077. XOXO” wypada wizualnie. Jakub Rebelka wielce utalentowanym ilustratorem jest, co to tego nikt nie powinien mieć wątpliwości, ale kapitalne grafiki nie zawsze dobrze wypadają w języku komiksu. Dostajemy tym razem rysunki z jednej strony bardzo tożsame z innymi pracami tego artysty, a z drugiej jednocześnie chyba jeden z mocniej abstrakcyjnych pokazów jego stylu. To przepiękna robota, naprawdę, światowy poziom i to w tak oryginalnym wydaniu, że cały zachód powinien z łzami w oczach porównywać to do rzemieślniczo poprawnego i bezpiecznego mainstreamu. To z tego względu prawdopodobnie wielu z was zdecyduje się na zakup. Eksplozje kolorów, eksplozje flaków, perfekcyjne kompozycje na jednych kadrach współgrające z chaosem na innych, wirtuozeria plam barw zamkniętych w bardzo płynnym i delikatnym konturze. Pochwałami zmierzam do pewnego przykrego faktu: jest momentami (często) cholernie nieczytelnie i to chyba najczęściej wyrażany w sieci zarzut odnośnie tego albumu. Ja tu zgodzę się z inna opinią, którą przeczytałem chyba na Goodreads: dla mnie to wygląda jak street art przekuty na język komiksu, taki z najwyższej półki zresztą, co do klimatu dystopijnej metropolii pasuje perfekcyjnie. Zarzutom biedaków, którym oczy się między kadrami gubiły, nie mogę jednak częściowo chociaż nie przytaknąć.

Trudno mi ostatecznie z czystym sercem polecić ten komiks komukolwiek bez cienia wątpliwości. Ja osobiście byłem zachwycony, lektura wciągnęła mnie znowu do mrocznych trzewi Night City i pozwoliła mi przejąć się losami mieszkających w nim wykolejeńców, nawet przy całej tej prostocie założeń scenariusza. Dostrzegam jednak obecność niektórych problemów powszechnie zarzucanych tej miniserii. Przerost formy nad treścią, nieczytelność i abstrakcja mogą być dla niektórych wadami nie do przeskoczenia, nawet jeśli ja nie odczułem ich kłucia prawie wcale. Może to mój zwykle operujący w chaosie mózg wpadł w rezonans z komiksem, a może zwyczajnie takie podejście do fabularyzowanej miłości wydaje mi się trafne: romantyzowanie, świadomość przećpana chemią własnej produkcji i niezrozumiały dla świata zewnętrznego kalejdoskop barw przed oczami. Możecie już rzygać tęczą, nie biorę tego do siebie.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

piątek, 15 listopada 2024

Misja. Adrian Madej.

  


 

Jeden z najzdolniejszych polskich grafików swojego pokolenia, Adrian Madej, nie żyje. Odszedł w tym roku. Pierwszy raz zetknąłem się z jego twórczością na łamach Talizmanu, bardzo dobrze to pamiętam, bo wtedy jeszcze rysowałem i od razu wpłynął na mój styl, w którym nieporadnie go małpowałem. Niestety nie zostawił po sobie dużego dorobku, ale to, co czytałem, jest olśniewające.

„Misja” to rzecz opowiadająca o trzech krasnoludach. Postaciach żywcem wyrwanych z sesji papierowego Warhammera. Fabularnie mamy do czynienia z fantasy, ale takim kierowanym do dojrzałego czytelnika, pełnym ostrych żartów i undergroundowej stylistyki graficznej. Dzieło Madeja to bowiem hybryda. Gatunek spotyka się tu z komiksem niezależnym, wizualnie mocno zakorzenionym w latach 90. Nie przesadzę więc, jeśli porównam Madeja do dwóch tuzów: Bisleya i Corbena. To ten sam turpizm, ta sama grotecha i obskur. Jeśli nie zetknęliście się nigdy z jego twórczością i myślicie, że przesadzam, to poszukajcie przykładowych plansz. Tworząc „Misję” był już w pełni ukształtowanym rysownikiem i zaserwował iście mistrzowski poziom. Owszem, styl autora jest specyficzny i nie każdemu przypadnie do gustu. Niemniej pokolenie lat 90., pamiętające ówczesnych mistrzów podziemia, poczuje się przy jego twórczości jak w domu.

Madej zdaje się nie tworzył od wielu lat, co było wielką stratą dla polskiego komiksu. Niestety urodził się i pracował w takich a nie innych czasach. Nie było wtedy miejsca w mainstreamie (zresztą chyba do teraz nie ma), dla takich twórców i musiał zadowolić się sławą jedynie środowiskową. To smutne, że pozwolono mu przestać tworzyć, ale najpewniej przygniotła go proza życia.

W „Misji” mamy wszystko co gęste. Zaczynając od Thorgalowych motywów przez cycki, typowy niezal, po krwawe rozróby. Trudno nie być zelektryzowanym tym, co prezentował autor i nowe wydanie jego flagowego komiksu uważam za wydarzenie i obok „Weapon X” jedno z najważniejszych tegorocznych wznowień. Owszem, to nie jest komiks dla wszystkich, ale w tym też tkwi jego siła. Nisza, po jakiej poruszał się Madej, nie była łatwym poletkiem do orania. Pamiętajmy o nim i bądźmy wdzięczni losowi, że polski underground zrodził artystę tej klasy i że mogliśmy żyć w czasach, gdy Madej tworzył. Smucić możemy się tylko z niewielkich rozmiarów jego spuścizny.

czwartek, 14 listopada 2024

Skorpion. Tom 4. Desberg/Marini

  


Mam dziury w głowie, mało z poprzednich „Skorpionów” pamiętam, ale na szczęście pisałem recenzje starszych tomów i mogę sobie sprawdzić swoje wrażenia po wcześniejszych odsłonach. Niewiele się w tej materii ostatecznie zmieniło. Fabuła zresztą nie jest najważniejszą rzeczą przy lekturze tych komiksów. To typowy, sensacyjny blockbuster, tylko osadzony w takich a nie innych realiach.

Jak już wspominałem w poprzednich recenzjach, Desberg (scenarzysta serii) jest w tym przypadku raczej rzemieślnikiem mocno fantazjującym i nie ma co spodziewać się po tym komiksie prawdy historycznej. Jako pulpa w kostiumie rzecz zdecydowanie sprawdza się znakomicie i jest to świetne widowisko, pełne akcji, pojedynków i fabularnych twistów. Opowieść dryfuje na szczęście w trochę inne rejony niż w poprzednich tomach, nie czuć więc jeszcze zmęczenia materiału, mimo iż zebrane tu historie to jedenasta i dwunasta część cyklu.

Graficznie jest to jak zwykle najwyższa półka jeśli o europejski komiks chodzi. Z jednej strony w swoim post-disneyowskim stylu Marinii wpisuje się w nurt realistyczny, ale jego prace mają na tyle osobny charakter, że nie ma mowy o określeniu jego roboty jako „styl zerowy”. To autorska rzecz, dodatkowo rzemieślniczo, od strony warsztatu, wykonana na medal. Z Marinim na pokładzie nie można się nudzić, tym bardziej gdy wali non stop dynamiczne sekwencje pojedynków i rysuje sporo pięknych kobiet. Programowo nie zbieram pornoli i komiksów religijnych, taka zasada, ale w przypadku Mariniego zrobiłbym wyjątek. Mogę patrzeć na jego kobiety godzinami.

Kolejny tom bestsellera w gatunku płaszcza i szpady wypada nadzwyczaj dobrze. Co znamienne, to ostatnia część, przy której pracował Marinii. Czeka nas kontynuacja, ale rysowana już przez kogoś innego. Sprawdziłem i muszę przyznać, że odpowiedzialny za rysunki w trzynastce Critone Luigi ma nie lada power w łapie. Trudno mi powiedzieć, czy w praktyce wytrzyma porównania z swoim wybitnym kolegą po fachu, ale jestem dobrej myśli i dalej będę kompletował „Skorpiona”.

piątek, 8 listopada 2024

Gwiazda Pustyni. Tom 1. Marini/Desberg

 


Przeczytałem drugi raz w życiu „Gwiazdę pustyni”. Na szczęście nic nie pamiętałem z pierwszej lektury. Nie wiem dlaczego mam taką dziurę w głowie, ale tym razem jestem tym komiksem całkowicie oczarowany a scenarzysta – Desberg – stał się dla mnie w końcu nazwiskiem, a nie tylko tym kolesiem, który pisał pretekstowe scenariusze dla Mariniego.


Rzecz zaczyna się w Waszyngtonie. Głównemu bohaterowi, pracownikowi rządowemu, ktoś brutalnie zabija żonę i córkę. Wszelkie tropy prowadzą gdzieś na zachód, na totalne zadupie, gdzie żelazną ręką rządzi pewien drab kręcący lokalnym burdelem i saloonem. Niedługo do tego miejsca ma dotrzeć kolej, co komplikuje niejako sprawę.


Wbrew pozorom to nie do końca rzecz westernowa jeśli o poetykę opowieści chodzi. Owszem, wszystko dzieje się na Dzikim Zachodzie, ale historia napisana została w stylu kryminału noir, a dodatkowo nosi w sobie pewne elementy gotyku. Z czarnym kryminałem wiąże tę opowieść narracja: gęsta, pierwszoosobowa i pełna kwiecistych opisów delirycznych stanów emocjonalnych bohatera. Jest tu też wielki ładunek mizoginii, przemocy wobec kobiet i ogólnie nad wszystkim ciąży ponura atmosfera. Gotyckość objawia się natomiast w fakcie, że to mroczna, fatalistyczna opowieść, nasycona smutkiem i konsekwencjami wcześniejszych czynów danych postaci, ich zetknięciami z przeszłością, która wisi nad nimi jak klątwa. Atmosferę można kroić nożem, a antagonista jest bardzo demoniczną postacią. Drugi zawarty tu zeszyt dzieje się zresztą głównie w mroku, co tylko podkreśla gotycki rodowód tej historii i podbija uczucie grozy, jakie zostaje wywołane u czytelnika.


Do tego dochodzą rysunki. Graficznie jest to rzecz bezbłędna. Marini ze swoim post-disneyowskim stylem wpierdala się w tę opowieść jak dzik w żołędzie. To chyba najlepiej narysowany jego komiks, pełen tej specyficznej cartoonowości a przy tym mocno realistyczny. Są tu jeszcze dodatkowo niesamowicie dobre sceny erotyczne, które – co już kiedyś podkreślałem – Mariniemu wychodzą wcale nie gorzej niż Manarze.


„Gwiazda pustyni” to w swojej kategorii tytuł znakomity i jedno z największych dokonań europejskiego komiksu na polu westernu. Owszem, to nie jest skomplikowana opowieść, nie ma też tak silnej warstwy intelektualnej jak dajmy na to „Krwawy południk”, ale opowiedziana jest z prosto z bebechów i tak też narysowana. Kto nie wierzy w siłę Desberga i Mariniego, niech sięgnie po ten komiks. Ciary na ciele murowane.

Batman. Nawiedzony Rycerz. Loeb/Sale

 


 

 Loeb i Sale to najlepszy duet jaki kiedykolwiek pracował przy opowieściach o Batmanie. W te klocki lepiej się nie da. „Nawiedzony Rycerz” to zbiór numerów specjalnych wydanych swego czasu rok po roku, dedykowanych najzajebistszemu świętu: Halloween. Dopiero po nich duet wystartował z runem zatytułowanym „Długie Halloween”, nie mylcie więc tych dwóch komiksów. Rzecz ta została po raz pierwszy wydana u nas w kawałku w latach 90., u schyłku oficyny TM-Semic. Dziś, już drugi raz, dostajemy od Egmontu całość w jednym opasłym tomie. Tym razem z powiększonym formatem i opatrzonym płócienną okładką oraz obwolutą, czyli w standardzie DC Deluxe.

Tomik zbiera trzy historie „Strachy”, „Szaleństwo” i „Duchy”. Z jednej strony to tylko niedługie wątki, które nie zrobią rewolucji w świecie Nietoperza. Z drugiej to jedne z najpiękniej opowiedzianych obrazem historii z Batmanem w roli głównej. Autorzy rozwiną skrzydła dopiero chwilę później, tworząc wspomniane „Długie Halloween”. Rzecz wielowątkową i rozbudowaną, niejako powieść graficzną. Niemniej już w czasach tych okolicznościowych szortów pokazali rogi i udowodnili, że powierzenie Batłomieja właśnie im to świetny pomysł. Jak przystało na dobre opowieści Halloweenowe, wszystkie trzy historie przesiąknięte są grozą. Pierwsza traktuje o Strachu na Wróble i lęku Bruce’a Wayne'a przed wiązaniem się z kobietami, druga o córce komisarza Gordona, która wpadła w łapy Szalonego Kapelusznika, trzecia natomiast jest parafrazą „Opowieści Wigilijnej” Dickensa i porusza bardziej ludzką część obrazu Batmana. Wszystkie trzy historie warte są grzechu, jak większość rzeczy dotkniętych przez ten duet i po latach kompletowania ich komiksów dochodzę do wniosku, że dupy dali tylko raz: tworząc komiks „Wolverine/Gambit”. Opowieści o Batłomieju spod ich rąk to jednak samo złoto.

Jeph Loeb najzwyczajniej dobrze czuje Batmana i inne postacie z tego uniwersum, a nieodżałowany Sale robił najlepsze rysunki, jakie przytrafiły się Mrocznemu Rycerzowi. Wszystko, co tu dostajemy, jest już klasyką komiksu. Nie tylko superbohaterskiego zresztą i sięgnąć po niniejszy zbiorek radziłbym każdemu miłośnikowi opowieści obrazkowych. Styl graficzny Tima Sale'a łączy w sobie cartoon z horrorem. To specyficzna grotecha daleka zupełnie od realistycznych rysunków dajmy na to Norma Breyfogle, którego stawia się w naszym kraju na piedestale rysowników Nietoperza. Jeśli chodzi o mnie, to ja zdecydowanie wolę estetykę, jaką zaprezentowano w „Nawiedzonym Rycerzu”, mimo iż może nie powinienem porównywać obu twórców, bo to dwa bieguny rysunków Batłomieja. Niemniej jako krytyk lubię sobie tworzyć ołtarzyki i na pewno Sale na takowy zasługuje.

Podoba mi się to, co Egmont zrobił z dziełami Loeba i Sale o Batmanie i jak je wydał. Można mieć co najwyżej pretensje o użycie obwolut i fakt, że nie ma pod nimi grafiki, ale to przecież kwestia gustu i osobiście lubię te lekko powiększone edycje z tej oficyny. Walcie jak w dym.

czwartek, 7 listopada 2024

All Eight Eyes. Foxe

  

Horror o pająkach? Jakie nowatorstwo! Dokładnie takiego poziomu kreatywności spodziewałem się po nominowanym do nagrody Eisnera scenarzyście! Dobra, w sumie spacer po linii najmniejszego oporu nie jest w grozie niczym nowym, gatunek od dawna rzuca się między różnymi spojrzeniami na sprawdzone od lat sztampy. Liczy się ostatecznie realizacja, przetworzenie banału w wyjątkową opowieść. Chyba o to musiało tu chodzić, prawda?

Od razu odpowiem: nie, „All Eight Eyes” to historia prosta jak budowa cepa. W jej ramach okazuje się, że pod płaszczykiem społecznie akceptowanej normalności kryją się potwory o ośmiu odnóżach. Pajęczaki o rozmiarach znacznie przekraczających normy akceptowane przez aktualną wiedzę biologiczną czają się w zakamarkach wielkich miast, a ich ofiarą padają głównie ludzie z marginesu. Tacy, za którymi nikt nie będzie tęsknił. Reynolds, włóczęga i zabijaka jakich mało, jednak tęskni i to uczucie napędza u niego chęć zemsty. W swojej walce przeciwko ukrytemu w ciemnościach złu bierze pod skrzydła młodego wykolejeńca Vica i tak zaczyna się wielka arachnofobiczna przygoda.

Jakim cudem świat nie dostrzega istnienia pająków o rozmiarach sięgających małego autobusu? Czy w grę wchodzi jakaś rządowa konspiracja na wysokim szczeblu? Jak to w ogóle możliwe, że te stworzenia mogą istnieć w ziemskiej atmosferze? „All Eight Eyes” zadaje prawie wszystkie te pytania i na żadne z nich nie odpowiada. Niedopowiedzenia i uproszczenia są chyba największą wadą scenariusza Steve’a
Foxe. Po przyznaniu się, że problem istnieje, do rozwiązania go pozostaje jeszcze daleka droga i to tworzy w fabule rażącą dziurę. Sam pomysł wykorzystania stawonogów (na koniec pojawiają się też inny przedstawiciele tego typu) też zresztą potraktowany został mocno powierzchownie. Są sobie wielkie czupiradła i atakują biedaków odnóżami albo ryjcem. W tej gromadzie funkcjonuje przecież taki ogrom bardzo specyficznych i często obrzydliwych sposobów polowania oraz zabijania, że pominięcie tych możliwości to wielkie niedopatrzenie.


Co jednak dostajemy poza niewykorzystanym potencjałem? Całkiem łatwą w odbiorze, szybką lekturę, która wchodzi gładko, o ile nie zadajecie sobie zbyt wielu pytań. Reynolds to typowy mściciel skupiony jedynie na wyładowaniu gniewu spowodowanego stratą, Vic za to robi za sztampowego padawana spragnionego celu w swoim pokiereszowanym życiu, nic nowego, ale działa to całkiem dobrze. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że serii na plus wyszłoby rozciągniecie na dwa dodatkowe zeszyty. Foxe za bardzo się tu spieszy, poza mankamentami z poprzedniego akapitu nie mamy też za bardzo czasu przywiązać się do bohaterów, a to mogłoby bardzo temu tytułowi pomóc.

Oczywiście warto też wspomnieć o rysunkach, przecież odpowiada za nie nasz rodak, znany już na zachodzie Piotr Kowalski, którego ja głównie kojarzę z komiksowych wersji „Bloodborne”. Krótka piłka: nie jestem fanem. Z technicznego i rzemieślniczego punktu widzenia nie mam człowiekowi nic do zarzucenia. Sprawnie operuje językiem tego medium, kadry układają się w czytelną całość, na pierwszym i drugim planie nie brakuje szczegółów. Jego styl zawsze zbyt mocno trącał mi jednak oklepaną amerykańszczyzną z początku tego wieku, taką niewyplenioną zresztą do czasów obecnych. Zwyczajnie sprawna robota pozbawiona choćby grama wyjątkowego sznytu i klimatu, więc tak samo jak w przypadku wspomnianej adaptacji gry studia From Software, tak i tu nie rozumiem, czemu Kowalski jest wybierany do rysowania horrorów. Chłop umie rysować, ale to nie jego gatunek, ta krecha nadaje się głównie do superhero.

Podsumowaniem całej opinii mogą być więc dwa słowa: przeciętność i niedopracowanie. „All Eight Eyes” może ma jakąś szansę minimalnie przerazić arachnofobów i całkiem dobrze opowiada bardzo prostą historię o potworach i zemście, ale panicznie wręcz boi się zajrzeć głębiej w jakikolwiek zakamarek własnoręcznie wykopanej jamy światotwórstwa. Czasem wolę już chyba bardziej ewidentnie fatalne komiksy, ten jest zwyczajnie absolutnie zbędny.

 

Autor: Rafał Piernikowski