Pierwszy „Ostatni Ronin”, tom rozpoczynający wizjonerską i odważną (w założeniu) nową sagę w historii Żółwi Ninja, był fajny nie ze względu na walory literackie i narrację, a dzięki mądremu ogrywaniu wytartych klisz popkulturowego mitu z lat 90. Przyjemnie było znajdywać w tamtym tomiku echa Franka Millera i kreatywne podejście do zmurszałego materiału źródłowego.
„Nieznane lata” robią coś podobnego, ale tylko połowicznie. Co ciekawe, eksploatują też zupełnie inne rejony postapo, bo więcej tu „Mad Maxa” czy „Krwi bohaterów”. Rzecz rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Jedna to retrospekcja dotycząca Żółwia Michelangelo, który wędruje po świecie w poszukiwaniu zemsty na pewnym crime lordzie zwanym Robakiem Śmierci. Druga warstwa traktuje o nowej ekipie młodych Żółwi próbujących wybić się na ulicach zniszczonego Nowego Yorku. Podstępnie podsuwa się nam materiał, którego byśmy nawet nie dotknęli, gdyby nie retrospekcje, bo nowa czwórka Żółwi nie ma za grosz charyzmy słynnych protagonistów. Jak się domyślam, autorzy będą tym sposobem chcieli wepchnąć nam nowych bohaterów, w innych warunkach zupełnie byśmy ich olali. No ale nie męczmy już się nad tym, co nieudane w tym albumie, gdyż to opowieść o klasycznym Żółwiu stanowi najważniejszą część tego tomu.
Wątek o poszukiwaniu zemsty, w który wpasowany jest Michelangelo, cwanie ubrano w szaty kina kung-fu połączonego z historią drogi. Dzięki temu album wciąga się bezboleśnie, jeśli lubi się takie rejony rozrywki. Dodatkowo to generująca włosy na klacie opowieść o walce w klatkach na postapokaliptycznej Ukrainie. I wielka szkoda, że drugi poziom opowieści jest w kontekście mrocznych przygód Mikey'a tylko zapychaczem.
Wiem, może źle oczekiwać od czegoś takiego jak Żółwie Ninja dojrzałości fabularnej, mroku i krwawych rozpierduch, ale przecież to wszystko stało u zarania tej opowieści. Zinfantylizowano ją chwilę później. Miałem jednak to szczęście, że jako dzieciak czytałem prawdziwe komiksy o Turtlesach i nigdy już nie kupiłem ich innego oblicza, niż to zakorzenione w Marvelowym Daredevilu i kinie sztuk walki. Dlatego tak bardzo polubiłem jedynkę „Ostatniego Ronina”.
Obiecuję sobie, że będę zbierał tę serię dalej, bo jednak jak na razie więcej widzę w niej plusów niż minusów (bo przeważa wspomniana wcześniej historia zemsty), ale obawiam się brnięcia dalej w stronę infantylizacji i próby sprzedania nowych bohaterów-nastolatków komuś, kto już nastolatkiem dawno nie jest i ma inne czytelnicze potrzeby. Prawdopodobnie od przekonania się, jaki kierunek obiorą autorzy, dzieli nas jeden tom. Czekamy.