niedziela, 12 stycznia 2025

Pasażrowie Wiatru. Bourgeon

 


Zwykłem mawiać, że czy to się podoba komuś, czy nie, komiks jest dość lewicowym medium. Najmocniej czuć to chyba w albumach frankofońskich, w których często-gęsto, mniej lub bardziej nachalnie poruszane są kwestie społeczno-polityczne, wolnościowe. Jest to obecne zarówno w gatunkowcach jak „Valerian” jak i w tworach obyczajowych takich jak „Skład Główny”.


Niektórym może to przeszkadzać, ale najnowszy tom „Pasażerów wiatru” idealnie wpisuje się w tę tendencję. Najpierw, w pierwszym zebranym tu tomie, opowiada dość obszernie o krajobrazie po komunie paryskiej, a w drugim skupia się na wątkach zesłania rewolucjonistów na egzotyczną wyspę-więzienie. Album numer jeden jest opowieścią, której do niczego bym nie porównał, historią osobną. Drugi, traktujący o zesłaniach jest bliski poetyką temu co znam z klasycznego filmu „Papilon”. Dodatkowo, głównymi bohaterkami są kobiety. Pewnie jacyś fani Korwina by mnie wybatożyli, ale zupełnie nie przeszkadza mi wydźwięk tego komiksu. Nie znam się co prawda dobrze na tym okresie w historii (jestem raczej nerdem od sztucznych światów), ale ufam w to co przeczytałem u (mojego ulubieńca) Bourgeona i nie uważam niniejszego komiksu za propagandę. Raczej za album historyczny. W gąszczu nazwisk rozpoznaję niektóre przywoływane tu postacie, inne nic mi nie mówią. Owszem, wiem o takich rzeczach jak Wandea i kumam, że czerwoni też nie byli święci. Niemniej nie dziwi mnie, że autor bierze ich stronę i właśnie przedstawia uciśnionych, w ten czy inny sposób wplątanych w politykę wolnościową. To wdzięczny temat. Powiem też szczerze, że mimo iż jestem laikiem, to wszystko jest dla mnie bardzo ciekawe i pouczające. Czyli takie, jakie powinny być w przytoczonej na początku teorii, komiksy frankofońskie. Tu się wszystko zgadza.


Przyzwyczailiśmy się do tego, że komiksy historyczne trzymają się głównie poetyki kojarzonej z powieścią graficzną. W pracy Bourgeona nie ma ni krzty tej tendencji. To frankofon pełną gębą, bardzo mądrze korzystający z dobrodziejstw tego nurtu. Rysunki są realistyczne, a to jak Bourgeon ogrywa komiksowość jest nieziemskie. To jak rysuje architekturę i stroje z epoki to pierwsza liga. To jak przedstawia realia historyczne (w pierwszym tomie za pomocą dialogów, w drugim już rysując szczegółowo całą opowieść) to mistrzostwo świata. Mówiąc krótko, jednemu z moich ulubionych twórców stalówka się nie stępiła. Szczerze powiem, że dawno nic od niego nie czytałem i zapomniałem jaki ten typ jest dobry.


Ni w ząb nie pamiętam też treści poprzednich „Towarzyszy wiatru”, nie zmienia to faktu, że dobrze bawiłem się czytając trójkę. Dużo dowiedziałem się też o mniej znanym dla mnie okresie historycznym. To wszystko w końcu uskrzydliło też świetne tłumaczenie Wojciecha Birka. Nie to żebym znał francuski i miał porównanie, ale wszystko czytało się kapitalnie, więc zakładam, że tłumacz dał radę. Ogółem,jeśli macie otwarte łby i chcecie przeczytać dobry komiks to walcie w „Pasażerów...” jak w dym. Przyznam z ręką na sercu, że gdyby to nie była kontynuacja serii, tylko samodzielny album, zrobiłbym z tego komiksu jeden z moich albumów roku.

poniedziałek, 6 stycznia 2025

Sandman. Teatr Tajemnic. Wagner/Davies

 


Vertigo niedługo wraca, ale przecież nigdy nie umarło. Wpływ tej oficyny na rozwój komiksów dla dorosłych jest wciąż ogromny. W katalogu wydawcy znajduje się jeszcze sporo nieopublikowanych u nas komiksów z tej stajni. Od lat marzyłem, żeby przeczytać dokładnie ten jeden tytuł. Wiąże się z nim bowiem ciekawa historia wydawnicza.


To właśnie tego Sandmana – patrzącego na Was z okładki, pochodzącego ze złotej ery – miał pisać Gaiman, gdy został zaproszony przez DC do współpracy. Wyszło inaczej, stworzył swoje autorskie dzieło, kradnąc tylko tytuł od tego bohatera. Pomysł na odświeżenie Sandmana w masce pozostał więc chwilę niezrealizowany, a można było jeszcze ten koncept spieniężyć. Ostatecznie serię przygarnął dość ceniony Matt Wagner.


Od razu walę z grubej rury: komiks ten miał odświeżać pewien koncept i zrobił to całkiem nieźle, niestety od czasu publikacji sam już stał się ramotką i pod względem poziomu jest to nieco gorsze Vertigo. Nie oznacza to zupełnie, że opowieść o Sandmanie w masce przeciwgazowej jest zła, nie. Ma za to określony target: kolekcjonerów starego dobrego Vertigo i fanów oldskulowej pulpy.


Sandman w masce nie ma supermocy. Jest dość majętny, jak Batłomiej, i używa różnych rodzajów gazu do usypiania bądź wyciągania zeznań od złych ludzi. Sama postać od strony desingu wygląda do dziś bardzo atrakcyjnie i do bólu pulpowo. Nic tylko cisnąć z nią przyzwoite historie.


Matt Wagner dał zdecydowanie radę i napisał całkiem dobre czytadło w swojej kategorii. To pulpa dość mocno osadzona w konkretnym czasie, czyli zaraz po zniesieniu prohibicji. Całkiem sprawnie opowiedziane czytadło, trochę noir, trochę dzieło zapatrzone w Shadowa, Spirita i oldskulowego Batmana. Złoczyńcami nie są jednak zazwyczaj super-łotrzy, a znajdujące się totalnie na ulicznym levelu zagrożenia jak triady (najfajniejszy fabularnie moment) i inne gangi. To wszystko tu działa, gra i buczy, ale uczciwie dodam, że raczej nie zmiecie Was z planszy. Przy tym rzecz nie jest głęboko osadzona w uniwersum DC. Sandman od Gaimana pojawia się w jednym ze snów bohatera i to właściwie wszystko, co wzięto z tego uniwersum.


Rysunki w większości to rzemieślnicza robota. Wyjątkiem jest jeden story arc, rysowany przez młodego wówczas Guya Davisa. I tylko ten fragment jest plastycznie ciekawszy. Inna sprawa, że grafy Davisa zostały najzwyczajniej zniszczone przez niepasujące do jego stylu nakładanie tuszu, co czyni nawet ten aspekt nieco spartolonym. Wszystko ratuje kilka pięknie skomponowanych plansz, na których Davis pokazuje, jak umie rozrysować sekwencyjność danych scen. Po namyśle stwierdzam, że najpiękniejsze są tu jednak okładki. Zarówno regularne jak i limitowane, załączone na końcu tomu. Mają coś w sobie z roboty Dave'a Mckeana do „Sandmana” Gaimana, ale przy tym posiadają swój autorski sznyt.


Czytałem kilka komiksów Wagnera. Lubię go, ale nie okłamujmy się: nigdy nie osiągnął mistrzowskiego poziomu. Tu dodatkowo nie rysuje, co można uznać za minus, bo bankowo świetnie oddałby tę atmosferę. Autor nie stronił jednak od solidnego przedstawienia realiów, w których dzieje się fabuła, wkładał w usta postaci niewygodne, niepoprawne politycznie kwestie ukazujące mentalność ówczesnego społeczeństwa, przez co komiks dużo zyskuje na tym poziomie. Poza tym jednak – jak już wspomniałem we wstępie – to komiks, który się zestarzał i od strony warsztatu tak już się tego nie robi.

Ronin. Frank Miller.

 


To jest mój drugi raz z „Roninem” i powiem szczerze, że zapamiętałem go jako twór gorszej jakości. Może więc trzeba do tego albumu dorosnąć i doczytać na spokojnie o tym, jaki wpływ miał na medium, zanim się go wyleje z kąpielą. Owszem, widziałem recenzje tego komiksu, które zarzucają mu, że się zestarzał. Niemniej nie zgadzam się z nimi i dla mnie to nadal zjadliwa pozycja, nie tyko zmurszała ramota dla starych nerdów. Acz sam takim staruchem oczywiście jestem i może dlatego dziś bardziej doceniam ten komiks.


Tworzony na przełomie 1983 i 1984 roku „Ronin” to przede wszystkim komiks ważny na kilku poziomach. Po pierwsze, to rzecz istotna dla ewolucji dostępu artystów pracujących dla majorsów do praw autorskich do swoich prac, bo Miller ugrał w umowie wszystko, co tylko się wtedy ugrać dało. Po drugie, to dzieło ważne dla rozwoju cyberpunka, bo ukazywało się dokładnie w tym samym czasie co „Neuromancer” i poruszało podobną tematykę. Nie można też bagatelizować faktu, że rzecz była znacząca w rozwoju tego, co nazywa się „powieścią graficzną” jako formatu wydawniczego. Owszem, komiksy poszły ostatecznie na półki bez grzbiecików, ale ponoć mało brakowało, by je miały. „Powrót Mrocznego Rycerza” już poszedł ten krok dalej. Po czwarte to rzecz, z której czerpali garściami autorzy innych dzieł, zaczynając od twórców „Żółwi Ninja”, a kończąc na „Samuraju Jacku” Genndy'ego Tartakovsky'ego.


Sam „Ronin” natomiast też czerpie z kilku źródeł. Najwyraźniejsze wyłapane przeze mnie nawiązania to komiksy Moebiusa, ukazujące się wówczas w magazynie Heavy Metal i słynna manga „Samotny wilk i szczenię”. Prawdopodobnie autor miał też jakiś dostęp do kina samurajskiego, ale to aż tak bardzo nie rzuca się w oczy. Więcej tu malarstwa Japonii. Graficznie widać te wpływy bardzo, a wciąż młody Miller buńczucznie nie bał się kraść i przetwarzać motywów, które zobaczył u starszych kolegów i w klasyce malarstwa. Tworzy więc dzieło niejako złożone z cytatów, a przy tym świeże i wizjonerskie. Do bólu postmodernistyczne. Owszem, osobiście z tamtych czasów wolę pracę Franka przy „Daredevilu”, ale „Roninowi” nie mogę odmówić uroku i przede wszystkim rozmachu.


Historia przeniesienia się Samuraja bez pana z feudalnej Japonii do cyberpunkowego świata sztucznej inteligencji dalej trzyma się nieźle. Nawet jeśli Miller ma na koncie lepsze komiksy, to to jest rzecz dalej aktualna. Graficznie nie jest idealnie, ale plansze malowane (z tego co pamiętam) tradycyjnymi japońskimi pędzelkami wciąż potrafią przykuć oko konesera. Szczególnie te, na których widać, jak dobrze Miller rozgryza sekwencyjność. Nie robi tego zupełnie w filmowy sposób, tylko myśli o tych obrazkach jak o komiksie. Rozumie język medium i świetnie to wykorzystuje.


Wiem, że zarówno Millera jak i tego komiksu można nie cenić (sam mam sporo do zarzucenia Frankowi), ale według mnie trzeba oddać cesarzowi co cesarskie. „Ronin” jest jednym z ważniejszych wznowień zeszłego roku, naczekaliśmy się na nie za długo. Nie wiem, czy to dobrze, że nie pokuszono się o wydanie w przynajmniej lekko powiększonym formacie DC Deluxe, bo rzecz wyszła bez fajerwerków, a jest tu kilka zwalających z nóg plansz. W każdym razie cieszmy się tym, co mamy. Tak, dobrze myślicie: chcecie mieć „Ronina” w kolekcjach.

poniedziałek, 2 grudnia 2024

Długie Halloween i Mroczne Zwycięstwo. Loeb/Sale.

 


Dylogia autorstwa Tima Sale'a i Jepha Loeba (trylogia, jeśli liczyć komiks o Catwoman, ale o nim opowiem Wam następnym razem) to jeden z najważniejszych cykli w długiej historii Batmana. Punktem wyjścia dla autorów była legendarna miniseria Franka Millera i Davida Mazzucchelliego „Batman: Rok pierwszy”. Jest to jednak kontynuacja luźna i dość mocno odstająca tematami oraz stylistyką graficzną od tego słynnego albumu. Loeb i Sale pokradli ze scenariusza Millera motywy i niektórych pobocznych bohaterów. Co istotne, prócz Batmana skupili się również na Gordonie, który (tu akurat podobnie jak w „Roku pierwszym”) jest pełnoprawnym bohaterem tego komiksu. Ważną inspiracją były również filmy noir (do tego stopnia, że tytuł „Dark Victory” został zaczerpnięty ze stareńkiego, mrocznego dramatu z Bette Davis) i trylogia „Ojciec chrzestny”. Ważnymi bohaterami tej opowieści są bowiem – prócz „dziwolągów w kostiumach” – Gangsterzy z krwi i kości, bardziej filmowi niż komiksowi.


Warto już teraz zaznaczyć, czym jest ten okres w działalności Batmana, czym jest „Długie Halloween” jako takie. To ten moment, gdy po jego debiucie namnożyło się w Gotham łotrów w kostiumach, których – jak sugeruje fabuła serii – Batłomiej aktywował. To bardzo ciekawa i fundamentalna dla idei Mrocznego Rycerza teoria, więc autorzy mocno eksploatują ją w obu seriach. Ktoś ostatnio stwierdził w jednej z komiksowych dyskusji, że Loeb w życiu nie zrobił dobrego komiksu bez Sale’a. Być może i tu jego kreacja nie jest idealna, znajdą się w niej jakieś głupoty, które w finale zbliżają pierwszą odsłonę do czegoś na kształt przegiętego włoskiego giallo czy (przepraszam konserwatywnych batmanologów za obrazę majestatu) do rozdmuchanego do niedorzecznych rozmiarów odcinka Scooby Doo. Niemniej atmosfera w całej historii jest niesamowita i tak gęsta, że można ją nożem kroić. W rezultacie, mimo świadomości obcowania z czymś niedoskonałym, trudno się tymi komiksami nie zachwycać. Na szczęście „Mroczne zwycięstwo” jest pod tym względem pozbawione minusów „Długiego Halloween” i fabuła trzyma się w nim bardziej kupy.


Graficznie natomiast jest to specyficzny cartoon, czuć tu związki Tima Sale'a z kreskówkami, przy których pracował. Jak wspominałem już przy recenzji „Nawiedzonego rycerza”, to totalna groteska, za nic mająca realizm i wyobrażenia o realistycznym komiksie z Batmanem, nic a nic niepodobna do arcydzieła Millera i Mazzucchelli'ego. Odmienność jest właśnie największą siłą tego tytułu. Grafiki budują atmosferę, to one wciągają nas w wir „Długiego Halloween”, więc dostajemy robotę najwyższej próby jak na normy tego medium. Mimo kreskówkowości to jednak nie jest rzecz dla dzieci: komiksy, nawet baśniowe na tym poziomie, są też krwawe i pełne mroku. Jeśli byłbym majętnym wydawcą a Tim Sale wciąż by żył (świeć Eisnerze nad jego duszą), zatrudniłbym go do zilustrowania „Alicji w Krainie Czarów”. Od strony artystycznej komiksy Loeba i Sale’a są bowiem trochę taką Alicją. Tyle że ich krainę czarów zaludniają – prócz przeróżnych dziwolągów – silnorękie oprchy, uliczne gangi i skorumpowani policjanci.


Mimo przegiętej komiksowości grafik, narracja obrazem jest jednak bardzo filmowa. Pełno tu szerokich kadrów, ilustracji na całą stronę i storyboardowego fillingu, które najlepiej podziwiać w wydaniach Absolute lub polskiej, pozbawionej kolorów edycji Noir (niestety dostaliśmy tylko taką wielkoformatową wersję i to tylko „Długie Halloween”). Wydania służące mi dziś za podstawę, choć lekko powiększone, nie są na tyle spektakularne. Niestety, za ludzkie pieniądze zdobyć dziś „Dark Victory” w Absolucie nie sposób.


Oba albumy autorstwa Loeba i Sale mają dziś status kultowy i uznawane są za dużą inspirację dla filmowych wersji Batłomieja z trylogią Nolana na czele. To tu mocno nakreślona została Sofia Falcone Gigante, która odegrała nie tak dawno kluczową rolę w serialu o Pingwinie. Mimo iż coś tam można zarzucić tym komiksom (zdecydowanie mniej „Mrocznemu zwycięstwu”, ale jednak da się wbić szpilę scenarzyście) to dla mnie, oldskulowego fana Batłomieja, prawdziwa Biblia. To jest najzwyczajniej mój Batman. Nigdy nie czytałem lepszego, długiego komiksu o tym bohaterze i prawdopodobnie już nigdy nie przeczytam.

Cyberpunk XOXO. Sztybor/Rebelka

 



Ponoć definicją szaleństwa jest robienie w kółko tego samego i oczekiwanie różnych rezultatów. Cztery razy przeszedłem już drugą z najgłośniejszych gier CD Projekt Red i za każdym razem pysk mi się pieni, bo historia V zawsze kończy się źle. Dla nikogo jednak nie jest tajemnicą, że w Night City nie ma szczęśliwych zakończeń, więc nie będę się powstrzymywał przed spoilerem. „Cyberpunk 2077. XOXO“ też kończy się tragicznie, ale jest to tragedia pod wieloma względami piękna. 

Poprzednie zdanie zwykle bardzo trafnie opisuje historie o miłości, nie inaczej jest tym razem. Rzecz opowiada o krótkim (acz skrajnie krwawym) konflikcie między dwoma gangami. Członkowie Maelstromu wbijają na pełnej w konwój Mox celem podpierdzielenia wartościowego szpeju. Jeden z zajaranych modyfikacjami chłopaków doznaje jednak dotkliwego przypadku motyli w całkowicie już chromowanym bebechu, przez co wywraca na lewą stronę zarówno kumpli jak i swoje życie. Cyberpsychoza czy prawdziwe uczucie? Chuj wie, ważne są skutki.

Skutkiem głównym jest zaś dramatyczna eskalacja, takie akcje w Night City nie pozostają bez echa. Sama fabuła ma tu jednak znikome znaczenie, jest zresztą prosta jak procesy myślowe szeregowych Kosiarzy. Tym, co do „XOXO“ może czytelnika przyciągnąć (poza grafiką, ale o tym później) jest sposób narracji obrany przez Bartosza Sztybora. To samo zresztą może potencjalnego odbiorcę od lektury odstraszyć.

Komiks jest w swoim rodzaju bowiem stosunkowo oryginalny. Momentami psychodeliczny, skrajnie brutalny, ale w pierwszej kolejności wręcz liryczny: bardzo niedosłowny i nawet oniryczny momentami. Jak najgorsza ze złych faz, prowadzi nas w topiącej neurony gorączce przez wzbierający shitstorm, a przy okazji wali alegorie o miłości w postaci typowej kreskówy z antropomorficznymi zwierzakami. Ja przyznam, że jestem pod wrażeniem, bo Sztybor tym sposobem nalewa całkiem sprawnie prawie z pustego. Atmosfera opowieści staje się nieznośnie gęsta, ciężar nieuchronnej tragedii jest bardziej odczuwalny z każdą stroną. Ja takie dramy kupuję z wypiekami na zarośniętych policzkach. Dla części z was może to być jednak przegięte, przytłaczające i nieczytelne.

Podobnie zresztą „Cyberpunk 2077. XOXO” wypada wizualnie. Jakub Rebelka wielce utalentowanym ilustratorem jest, co to tego nikt nie powinien mieć wątpliwości, ale kapitalne grafiki nie zawsze dobrze wypadają w języku komiksu. Dostajemy tym razem rysunki z jednej strony bardzo tożsame z innymi pracami tego artysty, a z drugiej jednocześnie chyba jeden z mocniej abstrakcyjnych pokazów jego stylu. To przepiękna robota, naprawdę, światowy poziom i to w tak oryginalnym wydaniu, że cały zachód powinien z łzami w oczach porównywać to do rzemieślniczo poprawnego i bezpiecznego mainstreamu. To z tego względu prawdopodobnie wielu z was zdecyduje się na zakup. Eksplozje kolorów, eksplozje flaków, perfekcyjne kompozycje na jednych kadrach współgrające z chaosem na innych, wirtuozeria plam barw zamkniętych w bardzo płynnym i delikatnym konturze. Pochwałami zmierzam do pewnego przykrego faktu: jest momentami (często) cholernie nieczytelnie i to chyba najczęściej wyrażany w sieci zarzut odnośnie tego albumu. Ja tu zgodzę się z inna opinią, którą przeczytałem chyba na Goodreads: dla mnie to wygląda jak street art przekuty na język komiksu, taki z najwyższej półki zresztą, co do klimatu dystopijnej metropolii pasuje perfekcyjnie. Zarzutom biedaków, którym oczy się między kadrami gubiły, nie mogę jednak częściowo chociaż nie przytaknąć.

Trudno mi ostatecznie z czystym sercem polecić ten komiks komukolwiek bez cienia wątpliwości. Ja osobiście byłem zachwycony, lektura wciągnęła mnie znowu do mrocznych trzewi Night City i pozwoliła mi przejąć się losami mieszkających w nim wykolejeńców, nawet przy całej tej prostocie założeń scenariusza. Dostrzegam jednak obecność niektórych problemów powszechnie zarzucanych tej miniserii. Przerost formy nad treścią, nieczytelność i abstrakcja mogą być dla niektórych wadami nie do przeskoczenia, nawet jeśli ja nie odczułem ich kłucia prawie wcale. Może to mój zwykle operujący w chaosie mózg wpadł w rezonans z komiksem, a może zwyczajnie takie podejście do fabularyzowanej miłości wydaje mi się trafne: romantyzowanie, świadomość przećpana chemią własnej produkcji i niezrozumiały dla świata zewnętrznego kalejdoskop barw przed oczami. Możecie już rzygać tęczą, nie biorę tego do siebie.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

piątek, 15 listopada 2024

Misja. Adrian Madej.

  


 

Jeden z najzdolniejszych polskich grafików swojego pokolenia, Adrian Madej, nie żyje. Odszedł w tym roku. Pierwszy raz zetknąłem się z jego twórczością na łamach Talizmanu, bardzo dobrze to pamiętam, bo wtedy jeszcze rysowałem i od razu wpłynął na mój styl, w którym nieporadnie go małpowałem. Niestety nie zostawił po sobie dużego dorobku, ale to, co czytałem, jest olśniewające.

„Misja” to rzecz opowiadająca o trzech krasnoludach. Postaciach żywcem wyrwanych z sesji papierowego Warhammera. Fabularnie mamy do czynienia z fantasy, ale takim kierowanym do dojrzałego czytelnika, pełnym ostrych żartów i undergroundowej stylistyki graficznej. Dzieło Madeja to bowiem hybryda. Gatunek spotyka się tu z komiksem niezależnym, wizualnie mocno zakorzenionym w latach 90. Nie przesadzę więc, jeśli porównam Madeja do dwóch tuzów: Bisleya i Corbena. To ten sam turpizm, ta sama grotecha i obskur. Jeśli nie zetknęliście się nigdy z jego twórczością i myślicie, że przesadzam, to poszukajcie przykładowych plansz. Tworząc „Misję” był już w pełni ukształtowanym rysownikiem i zaserwował iście mistrzowski poziom. Owszem, styl autora jest specyficzny i nie każdemu przypadnie do gustu. Niemniej pokolenie lat 90., pamiętające ówczesnych mistrzów podziemia, poczuje się przy jego twórczości jak w domu.

Madej zdaje się nie tworzył od wielu lat, co było wielką stratą dla polskiego komiksu. Niestety urodził się i pracował w takich a nie innych czasach. Nie było wtedy miejsca w mainstreamie (zresztą chyba do teraz nie ma), dla takich twórców i musiał zadowolić się sławą jedynie środowiskową. To smutne, że pozwolono mu przestać tworzyć, ale najpewniej przygniotła go proza życia.

W „Misji” mamy wszystko co gęste. Zaczynając od Thorgalowych motywów przez cycki, typowy niezal, po krwawe rozróby. Trudno nie być zelektryzowanym tym, co prezentował autor i nowe wydanie jego flagowego komiksu uważam za wydarzenie i obok „Weapon X” jedno z najważniejszych tegorocznych wznowień. Owszem, to nie jest komiks dla wszystkich, ale w tym też tkwi jego siła. Nisza, po jakiej poruszał się Madej, nie była łatwym poletkiem do orania. Pamiętajmy o nim i bądźmy wdzięczni losowi, że polski underground zrodził artystę tej klasy i że mogliśmy żyć w czasach, gdy Madej tworzył. Smucić możemy się tylko z niewielkich rozmiarów jego spuścizny.

czwartek, 14 listopada 2024

Skorpion. Tom 4. Desberg/Marini

  


Mam dziury w głowie, mało z poprzednich „Skorpionów” pamiętam, ale na szczęście pisałem recenzje starszych tomów i mogę sobie sprawdzić swoje wrażenia po wcześniejszych odsłonach. Niewiele się w tej materii ostatecznie zmieniło. Fabuła zresztą nie jest najważniejszą rzeczą przy lekturze tych komiksów. To typowy, sensacyjny blockbuster, tylko osadzony w takich a nie innych realiach.

Jak już wspominałem w poprzednich recenzjach, Desberg (scenarzysta serii) jest w tym przypadku raczej rzemieślnikiem mocno fantazjującym i nie ma co spodziewać się po tym komiksie prawdy historycznej. Jako pulpa w kostiumie rzecz zdecydowanie sprawdza się znakomicie i jest to świetne widowisko, pełne akcji, pojedynków i fabularnych twistów. Opowieść dryfuje na szczęście w trochę inne rejony niż w poprzednich tomach, nie czuć więc jeszcze zmęczenia materiału, mimo iż zebrane tu historie to jedenasta i dwunasta część cyklu.

Graficznie jest to jak zwykle najwyższa półka jeśli o europejski komiks chodzi. Z jednej strony w swoim post-disneyowskim stylu Marinii wpisuje się w nurt realistyczny, ale jego prace mają na tyle osobny charakter, że nie ma mowy o określeniu jego roboty jako „styl zerowy”. To autorska rzecz, dodatkowo rzemieślniczo, od strony warsztatu, wykonana na medal. Z Marinim na pokładzie nie można się nudzić, tym bardziej gdy wali non stop dynamiczne sekwencje pojedynków i rysuje sporo pięknych kobiet. Programowo nie zbieram pornoli i komiksów religijnych, taka zasada, ale w przypadku Mariniego zrobiłbym wyjątek. Mogę patrzeć na jego kobiety godzinami.

Kolejny tom bestsellera w gatunku płaszcza i szpady wypada nadzwyczaj dobrze. Co znamienne, to ostatnia część, przy której pracował Marinii. Czeka nas kontynuacja, ale rysowana już przez kogoś innego. Sprawdziłem i muszę przyznać, że odpowiedzialny za rysunki w trzynastce Critone Luigi ma nie lada power w łapie. Trudno mi powiedzieć, czy w praktyce wytrzyma porównania z swoim wybitnym kolegą po fachu, ale jestem dobrej myśli i dalej będę kompletował „Skorpiona”.