poniedziałek, 2 grudnia 2024

Długie Halloween i Mroczne Zwycięstwo. Loeb/Sale.

 


Dylogia autorstwa Tima Sale'a i Jepha Loeba (trylogia, jeśli liczyć komiks o Catwoman, ale o nim opowiem Wam następnym razem) to jeden z najważniejszych cykli w długiej historii Batmana. Punktem wyjścia dla autorów była legendarna miniseria Franka Millera i Davida Mazzucchelliego „Batman: Rok pierwszy”. Jest to jednak kontynuacja luźna i dość mocno odstająca tematami oraz stylistyką graficzną od tego słynnego albumu. Loeb i Sale pokradli ze scenariusza Millera motywy i niektórych pobocznych bohaterów. Co istotne, prócz Batmana skupili się również na Gordonie, który (tu akurat podobnie jak w „Roku pierwszym”) jest pełnoprawnym bohaterem tego komiksu. Ważną inspiracją były również filmy noir (do tego stopnia, że tytuł „Dark Victory” został zaczerpnięty ze stareńkiego, mrocznego dramatu z Bette Davis) i trylogia „Ojciec chrzestny”. Ważnymi bohaterami tej opowieści są bowiem – prócz „dziwolągów w kostiumach” – Gangsterzy z krwi i kości, bardziej filmowi niż komiksowi.


Warto już teraz zaznaczyć, czym jest ten okres w działalności Batmana, czym jest „Długie Halloween” jako takie. To ten moment, gdy po jego debiucie namnożyło się w Gotham łotrów w kostiumach, których – jak sugeruje fabuła serii – Batłomiej aktywował. To bardzo ciekawa i fundamentalna dla idei Mrocznego Rycerza teoria, więc autorzy mocno eksploatują ją w obu seriach. Ktoś ostatnio stwierdził w jednej z komiksowych dyskusji, że Loeb w życiu nie zrobił dobrego komiksu bez Sale’a. Być może i tu jego kreacja nie jest idealna, znajdą się w niej jakieś głupoty, które w finale zbliżają pierwszą odsłonę do czegoś na kształt przegiętego włoskiego giallo czy (przepraszam konserwatywnych batmanologów za obrazę majestatu) do rozdmuchanego do niedorzecznych rozmiarów odcinka Scooby Doo. Niemniej atmosfera w całej historii jest niesamowita i tak gęsta, że można ją nożem kroić. W rezultacie, mimo świadomości obcowania z czymś niedoskonałym, trudno się tymi komiksami nie zachwycać. Na szczęście „Mroczne zwycięstwo” jest pod tym względem pozbawione minusów „Długiego Halloween” i fabuła trzyma się w nim bardziej kupy.


Graficznie natomiast jest to specyficzny cartoon, czuć tu związki Tima Sale'a z kreskówkami, przy których pracował. Jak wspominałem już przy recenzji „Nawiedzonego rycerza”, to totalna groteska, za nic mająca realizm i wyobrażenia o realistycznym komiksie z Batmanem, nic a nic niepodobna do arcydzieła Millera i Mazzucchelli'ego. Odmienność jest właśnie największą siłą tego tytułu. Grafiki budują atmosferę, to one wciągają nas w wir „Długiego Halloween”, więc dostajemy robotę najwyższej próby jak na normy tego medium. Mimo kreskówkowości to jednak nie jest rzecz dla dzieci: komiksy, nawet baśniowe na tym poziomie, są też krwawe i pełne mroku. Jeśli byłbym majętnym wydawcą a Tim Sale wciąż by żył (świeć Eisnerze nad jego duszą), zatrudniłbym go do zilustrowania „Alicji w Krainie Czarów”. Od strony artystycznej komiksy Loeba i Sale’a są bowiem trochę taką Alicją. Tyle że ich krainę czarów zaludniają – prócz przeróżnych dziwolągów – silnorękie oprchy, uliczne gangi i skorumpowani policjanci.


Mimo przegiętej komiksowości grafik, narracja obrazem jest jednak bardzo filmowa. Pełno tu szerokich kadrów, ilustracji na całą stronę i storyboardowego fillingu, które najlepiej podziwiać w wydaniach Absolute lub polskiej, pozbawionej kolorów edycji Noir (niestety dostaliśmy tylko taką wielkoformatową wersję i to tylko „Długie Halloween”). Wydania służące mi dziś za podstawę, choć lekko powiększone, nie są na tyle spektakularne. Niestety, za ludzkie pieniądze zdobyć dziś „Dark Victory” w Absolucie nie sposób.


Oba albumy autorstwa Loeba i Sale mają dziś status kultowy i uznawane są za dużą inspirację dla filmowych wersji Batłomieja z trylogią Nolana na czele. To tu mocno nakreślona została Sofia Falcone Gigante, która odegrała nie tak dawno kluczową rolę w serialu o Pingwinie. Mimo iż coś tam można zarzucić tym komiksom (zdecydowanie mniej „Mrocznemu zwycięstwu”, ale jednak da się wbić szpilę scenarzyście) to dla mnie, oldskulowego fana Batłomieja, prawdziwa Biblia. To jest najzwyczajniej mój Batman. Nigdy nie czytałem lepszego, długiego komiksu o tym bohaterze i prawdopodobnie już nigdy nie przeczytam.

Cyberpunk XOXO. Sztybor/Rebelka

 



Ponoć definicją szaleństwa jest robienie w kółko tego samego i oczekiwanie różnych rezultatów. Cztery razy przeszedłem już drugą z najgłośniejszych gier CD Projekt Red i za każdym razem pysk mi się pieni, bo historia V zawsze kończy się źle. Dla nikogo jednak nie jest tajemnicą, że w Night City nie ma szczęśliwych zakończeń, więc nie będę się powstrzymywał przed spoilerem. „Cyberpunk 2077. XOXO“ też kończy się tragicznie, ale jest to tragedia pod wieloma względami piękna. 

Poprzednie zdanie zwykle bardzo trafnie opisuje historie o miłości, nie inaczej jest tym razem. Rzecz opowiada o krótkim (acz skrajnie krwawym) konflikcie między dwoma gangami. Członkowie Maelstromu wbijają na pełnej w konwój Mox celem podpierdzielenia wartościowego szpeju. Jeden z zajaranych modyfikacjami chłopaków doznaje jednak dotkliwego przypadku motyli w całkowicie już chromowanym bebechu, przez co wywraca na lewą stronę zarówno kumpli jak i swoje życie. Cyberpsychoza czy prawdziwe uczucie? Chuj wie, ważne są skutki.

Skutkiem głównym jest zaś dramatyczna eskalacja, takie akcje w Night City nie pozostają bez echa. Sama fabuła ma tu jednak znikome znaczenie, jest zresztą prosta jak procesy myślowe szeregowych Kosiarzy. Tym, co do „XOXO“ może czytelnika przyciągnąć (poza grafiką, ale o tym później) jest sposób narracji obrany przez Bartosza Sztybora. To samo zresztą może potencjalnego odbiorcę od lektury odstraszyć.

Komiks jest w swoim rodzaju bowiem stosunkowo oryginalny. Momentami psychodeliczny, skrajnie brutalny, ale w pierwszej kolejności wręcz liryczny: bardzo niedosłowny i nawet oniryczny momentami. Jak najgorsza ze złych faz, prowadzi nas w topiącej neurony gorączce przez wzbierający shitstorm, a przy okazji wali alegorie o miłości w postaci typowej kreskówy z antropomorficznymi zwierzakami. Ja przyznam, że jestem pod wrażeniem, bo Sztybor tym sposobem nalewa całkiem sprawnie prawie z pustego. Atmosfera opowieści staje się nieznośnie gęsta, ciężar nieuchronnej tragedii jest bardziej odczuwalny z każdą stroną. Ja takie dramy kupuję z wypiekami na zarośniętych policzkach. Dla części z was może to być jednak przegięte, przytłaczające i nieczytelne.

Podobnie zresztą „Cyberpunk 2077. XOXO” wypada wizualnie. Jakub Rebelka wielce utalentowanym ilustratorem jest, co to tego nikt nie powinien mieć wątpliwości, ale kapitalne grafiki nie zawsze dobrze wypadają w języku komiksu. Dostajemy tym razem rysunki z jednej strony bardzo tożsame z innymi pracami tego artysty, a z drugiej jednocześnie chyba jeden z mocniej abstrakcyjnych pokazów jego stylu. To przepiękna robota, naprawdę, światowy poziom i to w tak oryginalnym wydaniu, że cały zachód powinien z łzami w oczach porównywać to do rzemieślniczo poprawnego i bezpiecznego mainstreamu. To z tego względu prawdopodobnie wielu z was zdecyduje się na zakup. Eksplozje kolorów, eksplozje flaków, perfekcyjne kompozycje na jednych kadrach współgrające z chaosem na innych, wirtuozeria plam barw zamkniętych w bardzo płynnym i delikatnym konturze. Pochwałami zmierzam do pewnego przykrego faktu: jest momentami (często) cholernie nieczytelnie i to chyba najczęściej wyrażany w sieci zarzut odnośnie tego albumu. Ja tu zgodzę się z inna opinią, którą przeczytałem chyba na Goodreads: dla mnie to wygląda jak street art przekuty na język komiksu, taki z najwyższej półki zresztą, co do klimatu dystopijnej metropolii pasuje perfekcyjnie. Zarzutom biedaków, którym oczy się między kadrami gubiły, nie mogę jednak częściowo chociaż nie przytaknąć.

Trudno mi ostatecznie z czystym sercem polecić ten komiks komukolwiek bez cienia wątpliwości. Ja osobiście byłem zachwycony, lektura wciągnęła mnie znowu do mrocznych trzewi Night City i pozwoliła mi przejąć się losami mieszkających w nim wykolejeńców, nawet przy całej tej prostocie założeń scenariusza. Dostrzegam jednak obecność niektórych problemów powszechnie zarzucanych tej miniserii. Przerost formy nad treścią, nieczytelność i abstrakcja mogą być dla niektórych wadami nie do przeskoczenia, nawet jeśli ja nie odczułem ich kłucia prawie wcale. Może to mój zwykle operujący w chaosie mózg wpadł w rezonans z komiksem, a może zwyczajnie takie podejście do fabularyzowanej miłości wydaje mi się trafne: romantyzowanie, świadomość przećpana chemią własnej produkcji i niezrozumiały dla świata zewnętrznego kalejdoskop barw przed oczami. Możecie już rzygać tęczą, nie biorę tego do siebie.

 

Autor: Rafał Piernikowski