wtorek, 1 sierpnia 2023

Amazing Spider-Man Epic Collection. Plaga pająkobójców.

 


 

Żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony, od razu uprzedzam: czytacie recenzję komiksu o Spider-Manie napisaną przez gościa z pajęczakiem wydziaranym na przedramieniu. Jestem fanbojem, wychowały mnie komiksy z tym bohaterem i za cholerę nie będę obiektywny. Kontekst określony, więc do rzeczy.

Cholera jasna, nadal trudno mi się czyta to ramolstwo. To początek lat 90., więc ściany tekstu z poprzednich dekad w większości zostały już pochowane w stopniowo rosnącej ilości sakiewek albo wypchnięte z kadrów przez tony mięśni przypominających złośliwe nowotwory w kuriozalnie estetycznej konfiguracji. Grzechów stęchłej komiksowej narracji nie pozbyliśmy się jednak jeszcze całkowicie, do tego daleko. Mimo to nie odradzam lektury „Plagi pająkobójców” i to wcale nie tylko ze względu na bias wspomniany na wstępie, chyba...

Czas akcji tego zbioru najłatwiej chyba nakreślić wspominając, że rzecz dzieje się zaraz przed totalnie kultowymi „Maximum Carnage“ i „Venom: Lethal Protector“. Fabułę określiłbym zresztą prędzej jako „Inwazja starych Parkera“, bo to ich obecność spaja cały tom. Mechaniczni likwidatorzy pajęczaków zajmują może połowę czasu antenowego. W międzyczasie Peter ma słuszne rozterki odnośnie powrotu rodziców, Mary Jane, również sensownie, zamartwia się o męża fruwającego nocami po mieście w kolorowej piżamie, Strange dziwuje, Jonah Jameson hejtuje, a Venom uczy się sporo o byciu bohaterem w przeciągu kilku sekund.

Właśnie ten ostatni fragment podsumowuje moje główne wąty wobec tych bolączek starszych komiksów, które na tym etapie jeszcze nie do końca zostały z medium wyplenione. Jakby się David Micheline nie starał, widać, że on i inni autorzy dostali od szefostwa listę konkretnych celów do osiągnięcia w fabule i często lecą na skróty robiąc przy okazji pretekstowe fikołki. Poziom ekspozycji w dymkach już nieco zelżał, ale wciąż sporo miejsca potrzebnego dla dobrych dialogów poświęcono raczej łopatologicznym tłumaczeniom kto, z kim, dlaczego i kiedy. To było ogromnie przydatne, gdy byliśmy dzieciakami fartem łapiącymi z kiosków (albo z pudła na świetlicy) przypadkowe i wyrwane z kontekstu zeszytówki, ale w obecnej formie brak subtelności narracyjnej męczy prawie równo mocno, co absurdalnie oszczędne fatałaszki żeńskich postaci. To drugie zresztą też jakimś dziwnym trafem za gnoja mi nie przeszkadzało i żeby było sprawiedliwie, muszę wspomnieć, że przykładowo taki Flash też tu biega w odsłaniającym brzuszek topie.

To oczywiście zarzuty, które absolutnie nie odstraszą marvelowych oldbojów z tęsknotą spoglądających w stronę papieru kiepskiej jakości i burgerów z bud na dworcu, co to obok mięsa nawet nie leżały. Dostajemy do bólu klasycznego Spider-Mana z toną akrobatycznych potyczek i masą chwilowo arcyważnych trykociarzy z ławki rezerwowej, kogo by tam obchodziło, że większość z nich właściwie od razu popadła w zapomnienie. W ramach poruszanych tu wątków mają swoje pięć minut, dostarczają sporo nostalgicznej rozrywki i nawet poważniejszych rozterek. Fakt, wszystkie morały są wyłożone całkowicie expressis verbis, ale taki urok trykociarstwa z tamtych lat. To, że postać co stronę powtarza nam, że jest smutna, czyli nie jest wesoła (żeby było jasne), ponieważ wydarzyło się to i tamto, wcale nie umniejsza powagi jej stanu emocjonalnego. Nic a nic, przysięgam!

Dobra, trochę kpię, ale musicie mi wybaczyć. Siedzę w rozkroku między ogromną satysfakcją z drogi, jaką komiksy przebyły od lat 90. i tą samą nostalgią, która nastawia was przeciwko powyższym przytykom. Obawiam się po prostu, że tytuły pokroju „Plagi pająkobójców“ za cholerę nie trafią do świeżaków. Chciałbym, żeby było inaczej, ale nie mogę nieopierzonym odbiorcom z pełną świadomością polecić zakupu tego tomu. Z drugiej strony chce im też powiedzieć: „Hej, dajcie staremu Parkerowi szansę!“. To bowiem historie idealnie ukazujące przyjazną, ale niebanalną istotę tej postaci, jej rewolucyjną równowagę między okolicznościami everymana i godnym podziwu heroizmem. To pięknie wydana pigułka nostalgii, która przypomina mi, czemu pokochałem to uniwersum. Z masą kultowych postaci (wincyj Skorpiona chcę!) i absurdalnie bzdurnych fabularnych jedostrzałów włącznie. Do tego całkiem porządnie nakreślona relacja Petera i Mary Jane, klawe przypomnienie o charakterze jego przyjaźni z Flashem Thompsonem, wgląd w psychikę cioci May, no sporo wrażliwości.

Przypomniały mi się też czasy, kiedy kreska Marka Bagleya jeszcze nie uległa szklistookiej infantylizacji. To okres szczytu jego umiejętności – czas, gdy w podświadomość fanów Marvela na całym świecie wrył się jeden z najbardziej ikonicznych wizerunków Pająka. Duże gały, smukła sylwetka z mocno zarysowanymi mięśniami, zwykle wygięta w niesamowicie akrobatycznej pozycji. W realiach technicznej niedoskonałości tamtych lat rzadko było lepiej od strony graficznej. Dynamika nie zawodzi, tła nie straszą pustkami, stosunkowo częste potknięcia (również kolorystów) nie zwracają uwagi. Napotkacie w tym tomie też sporo wręcz kultowych kadrów i okładek, co tylko podsyca jego nostalgiczną wartość. Oczywiście Bagley nie jest tu jedynym rysownikiem, nazwisk pod okładką znajdziecie od groma, jak to zwykle bywa w przypadku takich luźno powiązanych sklejek. Szczególną uwagę jednak zwróciłem tu tylko na odpowiedzialnego za magiczny wstęp Michaela Baira. Trochę o nim zapomniałem, a to tuz mocarnego cieniowania i oldskulowej szczegółowości. Zdecydowanie bardziej nadaje się do ilustrowania historii o laserach z dupy w kosmosie albo do mistycznych przygód czarowników w obcisłym spandeksie, ale to szczegół. Jest ładnie, o ile nie macie odruchów wymiotnych na widok nieco staroszkolnego podejścia do peleryniarzy.

To już jakaś reguła, bo ponownie względnego starocia w sumie polecam, ale bardzo ostrożnie. To kolejny album bez ogródek wycelowany w kieszenie już mocno obciążone hipotekami, wydatkami na wyprawki szkolne dla dzieci i rachunkami za prywatne wizyty u dobrego ortopedy. Problem w tym, że nawet wśród nas biedaków znajdą się jednostki zbyt już odzwyczajone od absurdów superbohaterskich tamtych lat, od czytankowego charakteru przenikającego nawet poważne wątki. To chyba jednak będzie mniejszość, a jej brak wśród grupy odbiorców nadrobi ten drobny procent młodszych pasjonatów, któremu nie przeszkadza staroszkolny charakter tomu. Ja ostatecznie z „Plagi pająkobójców” jestem raczej zadowolony, a to wypadkowa średniej satysfakcji z lektury i ogromnej radości z posiadania kolejnej porcji istotnych wspomnień na coraz bardziej zatłoczonej półce.  

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: