piątek, 18 sierpnia 2023

Niewidzialni. Grant Morrison

 


 

Ostatnio przeczytałem, że Morrison, biedaczysko, jest w Polsce niezrozumiany. Ja sam, pisząc ostatnią recenzję drugiego tomu „Niewidzialnych”, się do tego przyłożyłem, bo ostro po nim pojechałem. Kompletnie minąłem się z na maksa zamulającym wątkiem porwania King Moba, moim zdaniem był to straszny grafomański niewypał. Obraziłem się wręcz na Morrisona za wszystko, co przy okazji tej odsłony wylazło na wierzch z jego twórczości niczym grube nici, którymi szyta była tamta opowieść. Obszedłem się z nim brutalnie również ze względu na wypowiadanie przez niego opinie o Moorze.

Dziś, gdy kurz po tym moim paszkwilu sprzed kilku miesięcy opadł, sięgnąłem po tom 3. Powiem szczerze – mimo iż do końca nie zmieniłem zdania o Szalonym Szkocie – trochę się z nim pogodziłem. Nie uważam jednak, żeby „Niewidzialni” byli komiksem wybitnym. Być może w swojej kategorii, czyli komiksu o grupie quasi-superbohaterów, sporo namieszali, ale to dalej nie jest dla mnie arcydzieło gatunku.

„Niewidziani” to gęsta od narracji literackiej opowieść, która na siłę, nienaturalnie, chce być czymś, czym nie jest. Chce odgrywać rolę wysokooktanowej, intelektualnie rozbudowanej epopei i dostarczać materiału pobudzającego szare komórki. Dla mnie w dużej mierze była (w drugim tomie) jednak bełkotem. W trzecim tomie jest tego bełkotu mniej, ale to dalej rzecz złożona z nieprzystających do siebie elementów, które nijak wspólnie nie działają. Wciąż podoba mi się tu więcej rzeczy niż w poprzedniej odsłonie. Ujęła mnie między innymi opowieść o podróżach w czasie (to przy okazji niezły komiks „kostiumowy”) ­– ciekawe podejście do ogranego motywu literatury fantastycznej. Finał zmagań King Moba i jego grupy z „wąsaczami” też nie był tak przeszarżowany, jak sądziłem po trzonie tego wątku zawartym w tomie drugim. Podjęcie tematu wielowymiarowości, którego często dotyka również wspomniany Moore, też zaliczę do elementów udanych. Możemy odhaczyć i motywy gnostyckie, te jednak w komiksach podejmowane są nader często, tu po prostu zostały nazwane po imieniu. Razem to wszystko jest niecodziennym miszmaszem. Musimy dodać do tego dość przewidywalną, poprawną i nudną jak flaki z olejem formę graficzną (nie mówię o kompozycji plansz, te potrafią zaskoczyć, chodzi mi o krechę) i powiedzieć, że najzwyczajniej w świecie to komiks przesolony na wszystkich fabularnych poziomach. Bo to jest istny postmodernistyczny koszmar z powciskanymi na siłę motywami, które mają zbliżyć czytelnika emocjonalnie do historii. Bo po co wciśnięte jest tu np to, że King Mob słuchał Morriseya i myślał o samobójstwie? Z gustem muzycznym Morrisona zresztą również się mijam... Chyba dużo zależy przy odbiorze tego komiksu od wrażliwości odbiorcy i jego odporności na ładowanie wszystkiego do jednego wora. Dla mnie bowiem wybrzmiewa to jak istna kakofonia motywów złożonych na siłę. Czuję się najzwyczajniej w świecie przebodźcowany.

Być może mijam się z tym jak za przeproszeniem z free jazzem, może jestem jako czytelnik na etapie, w którym męczą mnie tego typu opowieści, ale kompletnie nie uznaję tego komiksu za wybitny. Przyjemność z czytania trójki była większa niż przy poprzednim tomie, lecz zaznaczę też, że z jedynką obcowało mi się lepiej. Ten cały anarchizm, do którego nachalnie odwołuje się Morrison, nie jest też artystycznie interesujący. Nie dlatego, że brakuje mu potencjału, po prostu nie został on wykorzystany. To dalej od strony formy komiks mainstreamowy, co podkreślają szczególnie niespecjalne, nudne grafiki. Do tego jest przegadany, a od strony artystycznej najzwyczajniej nieciekawy. Tak sobie myślę, że ktoś tu chciał kogoś nabrać, próbował sprzedać ten tytuł jako dzieło kontrkulturowe. Awangardowe serce gatunku bije jednak w komiksie niezależnym, a Bogiem komiksu mainstremowego, szczególnie od strony rzemieślniczej, pozostaje Moore. Amen. 

Brak komentarzy: