Jak zawiedzie mnie jedyneczka, to zwykle wielkiej satysfakcji od dwójki nie oczekuję. Kiblowy humor na bok, bo mam dobre wieści: musiałem sobie przypomnieć, co mi nie pasowało w pierwszej części „Odrodzenia“. Nie oznacza to, że kontynuacja jest pozbawiona wad, ale przynajmniej nie wzbudziła od razu flashbacków z poprzedniego względnego rozczarowania. Poruszone delikatnie wątki powoli toczą się w stronę obiecujących horyzontów, do spowodowanego zachwytem ślinotoku jeszcze jednak dosyć daleko.
To już było, więc zaryzykuję spoiler – Lucy, czyli nowy (i jednocześnie już stary) Czarny Młot, straciła rodzinę, bo Pułkownik Dziwny jest dziwny. Nie ma jednak zbyt wiele czasu na zmartwienia, zaczyna się międzywymiarowa chryja, która zresztą może być powiązana z nieciekawym status quo jej miru domowego. Niespodziewanie pomocną rękę wyciąga Skulldigger (polecam jego solowy tytuł) i geniusz, co to umarł, a żyje. Ważą się losy świata, bla bla bla, pod kruchą powloką rzeczywistości kryje się jednak coś znacznie bardziej skomplikowanego. Pod fabularną powierzchownością zresztą też.
Lemire mnie trochę oszukał, chapeau bas, natworzyłem sobie błędnych założeń. Byłem przekonany, że idąc logicznym tokiem chronologii, przyszła w jego uniwersum pora na dekonstrukcję pomrocznej przyziemności komiksów z przełomu lat 90. zeszłego wieku i pierwszej dekady stulecia obecnego. Myliłem się, drugi tom „Czarny Młot. Odrodzenie“ wraca całkowicie do realiów morrisonowej, psychodelicznej dekonstrukcji. Dałem się nabrać, bo to taki Morrison w nowomodnej wrażliwości ujęty (czyli w sumie Gerard Way), konsensus między metaforycznie nierealnym komentarzem schyłku lat 80. i bezpośredniością tytułów całkowicie świeżych. Wreszcie dzieje się dużo, a nuda ginie między roztrzęsionymi granicami wymiarów. Jak psylocybinowe grzyby po popkulturowym deszczu wyrastają znów miodne odniesienia do klasyki komiksu superbohaterskiego z Ziemią 3 od DC Comics na czele.
Problemy są dwa i jeden właściwie wynika bezpośrednio z porównania do serii typu „Doom Patrol“. W dalszym ciągu, mianowicie, nie pokochałem tu bohaterów, a w takim wariactwie to niezbędna kotwica zaangażowania. Po drugie, Lemire przymierza się tu chyba do meta-komentarza na temat czegoś, co przecież już oryginalnie meta-komentarzem było. Powinien więc teoretycznie osiągać wyższy pułap abstrakcji, na razie jest za to w miarę spokojnie. Mogę mieć tylko nadzieję, że autor ma jakiś konkretny plan na zwieńczenie, na mocny nawias zamykający kontekst. Jedna mocna sztampa aż się prosi o jakiś demontaż i zamontowanie w zaskakujący sposób. Obietnic dużo, ale satysfakcji na razie zagwarantować wam nie mogę. Gwarantuję jedynie sporo nowych powodów do zainteresowania się ciągiem dalszym serii.
Lepiej jest też z rysunkami. Szkoda, że musieliśmy w tym celu pożegnać Caitlin Yarsky, bo zawsze popieram angażowanie mniej doświadczonych rysowników, ale komiksowi wyszło to na dobre. Graficzne lejce przejęli w duecie Malachi Ward oraz Matthew Sheean, całkiem już zresztą doświadczeni we wspólnej pracy. Na ich robotę warto zwrócić uwagę głównie przez niespotykane zbyt często zatarcie roli ołówkarza i gościa od tuszu, obaj panowie współpracują bowiem przy wszystkich warstwach ilustracji (przy kolorach działał tu też Bryce Davidson). Po takim przedstawieniu możecie się jednak spodziewać potężnego urwania szczęki, ale z tego całego wymuskanego nowatorstwa wynika nadal warstwa graficzna o dosyć prostym sznycie, choć wyrazistości w tym tomie zdecydowanie więcej. Zdarzają się kadry kapitalne, ogromnie dużo uroku dodaje odklejona poboczna historia o detektywie robalu rysowana przez Richa Tomasso. Ostatecznie jednak nadal do poziomu głównej serii i niektórych bratnich spin-offów jest dosyć daleko. Dziwne to, bo z drobnego researchu wynika, że Ward i Sheean potrafią rozłożyć swoimi planszami na łopatki, ino nie tutaj.
Ma się ku lepszemu, moi drodzy. Jeszcze fanbojstwo Lemire'a nie zginęło, póki żyje nadzieja na pomysłowy rozwój rekonstrukcyjnych wątków. „Czarny Młot. Odrodzenie“ w drugim tomie okazuje się szczęśliwie mieć większość z tych klocków, o których pogubienie podejrzewałem część pierwszą. Nie do końca nadal wiadomo, czy autor zdoła zbudować z nich stabilną konstrukcję, zwłaszcza przy tak chaotycznym procesie budowlanym, ale obserwowanie jego starań jest na chwilę obecną zadowalające. Powściągliwie stwierdzę, że totalnej katastrofy na koniec tu chyba nie będzie. Proszę mnie nie cytować. Jakby co, umywam ręce.
Autor: Rafał Piernikowski