środa, 29 marca 2023

Batman. Wyjątkowo mroczna noc. Jock.

 


 

Przyznam szczerze, że mam złe zdanie o imprincie Black Label, ale przez lata nauczyłem się nie skreślać z góry konkretnych pozycji. Jak już wspominałem kilka razy, sam pomysł na powieści graficznie z bohaterami DC o niskim progu wejścia wydaje się genialny. Problemem jest jednak jakość tego, co dostajemy. Na szczęście komiks Warrena Ellisa „Grób Batmana” podratował wizerunek tej linii na tyle, że przestałem się nabijać z poziomu tych publikacji i sięgnąłem po jeszcze jedną pozycję z tej stajni.

Autorem rysunków i scenariusza do „Wyjątkowo mrocznej nocy” jest dość znany i ceniony rysownik Jock. Cokolwiek napiszę w dalszej części tekstu nie zmieni oczywistego faktu – facet umie rysować i moim zdaniem fajnie, że DC dało mu zielone światło na stworzenie tej opowieści. Obcowanie z jego talentem rysowniczym wynagradza zresztą dużo, więc pewnikiem warto sięgnąć dla niego po ten album. Jock znakomicie odnajduje się w świecie rysunku cyfrowego. W przeciwieństwie do wielu artystów robiących komiksy superbohaterskie, w cyfrze ten autor nie popada w nieznośny kicz. Jego krecha i kolory są mroczne, niepokojące i idealnie nadają się do opowiedzenia historii z Batłomiejem w roli głównej. To niewątpliwy plus tej publikacji. 


 

Drugim elementem, który sprawia, że chce się mieć ten album na półce to jakość wydania. To powiększony format, do tego z pięknymi wyklejkami (wewnętrznymi stronami okładek). Wzór tego, jak powinno się prezentować historie z Nietoperzem. Po latach kolekcjonowania komiksów stałem się wybrednym bibliofilem i forma podania zawartości jest dla mnie ważna. Tego albumu z półki nie wygoniłby żaden wybredny komiksiarz. Jest po prostu ślicznie.

Niestety, od strony fabularnej nie jest szczególnie dobrze i Jock nie zrewolucjonizuje spojrzenia na Nietoperza jak Frank Miller. To dość generyczna historia, do tego okraszona jakimiś pierdoletami, bo występują tu postacie z nadprzyrodzonymi mocami. Rzecz w gruncie rzeczy trochę kojarzy się z Akirą. Ja wolę te opowieści, w których Nietoperz i jego przeciwnicy działają na ulicznym levelu. Gdzie ważna jest psychologia postaci i mrok, a nie lasery z dupala. 

 


 

Nie chcę wylewać dziecka z kąpielą, bo czuję do Jocka i jego pracy szacunek i dużą sympatię. Po głębszym zastanowieniu i szukaniu pozytywów muszę dodać do listy plusów jeszcze jeden. Jockowi udało się wykreować znakomite Gotham. To miasto to tętniąca życiem strefa wojny i najzwyczajniej czuć to podczas lektury. Trochę szkoda, że Jock nie skorzystał przy pisaniu scenariusza z pomocy kogoś, kto podbiłby poziom tej opowieści albo przynajmniej miał na nią dobry pomysł, bo graficznie i od strony atmosfery jego Batman to prawdziwa uczta. Świat, w który wchodzi się łatwo jak w masło i szybko wsiąka się w gęsty, duszny klimat. Gdyby taki, dajmy na to, Ed Brubaker coś tu pomajstrował przy scenariuszu, mogłoby być lepiej. Rysunki Jocka na to zasługują.


 

Lucy. Nadzieja. Norbert/Liberatore

 


 Opowieść w stylu dokumentalnym, traktująca o istotach przedludzkich sprzed 3,2 miliona lat. Jej głównej siły upatrywałbym w tym, że komiks okazuje się medium edukacyjnym nie gorszym od programu filmowego. To rzecz zdecydowanie daleka pulpie, z którą kojarzymy zazwyczaj przedstawienie „jaskiniowców” w komiksie.

Nie ma tu więc gości polujących z gatling gunem na dinozaury. Z jednej strony szkoda, z drugiej fajnie, że ktoś postarał się stworzyć taki komiksowy dokument, poważny, z krwi i kości. To na wielu poziomach czysto naukowy album, opowiadający o życiu ssaków naczelnych na sawannie przed milionami lat. Album fabularyzowany, owszem, ale stroniący od typowego fantazjowania w obrębie tego tematu. Lucy to oczywiście właścicielka słynnego, znalezionego przed laty na afrykańskiej sawannie, pełnego szkieletu istoty przedludzkiej. To ona stała się dla scenarzysty Patrica Norberta inspiracją do stworzenia tego dzieła. Poznajemy jednak nie tylko ją, ale też jej plemię i później rodzinę. 


 

Jeśli mam być jednak szczery, to muszę przyznać, że komiks ten, mimo iż wymyślony został przez Norberta, jest głównie wulgarnym pokazem siły pana Liberatore, którego hiper-realistyczne rysunki stanowią największą wartość w tym albumie. Fabularnie rzecz wypada odrobinę pretekstowo, ale z drugiej strony, przy tym całym dokumentalizmie liryczność narracji nieco mnie zaskoczyła i powiem Wam, że bardziej widziałbym ten komiks jako twór niemy. Z drugiej jednak strony to też album o budzącej się w naczelnych świadomości, może więc warstwa literacka jest na miejscu? 

 


 

Niedawno obcowałem z „Fungae”, komikową metaforą ludzkiego życia ubraną w historię o brnięciu przez dżunglę trzyosobowej rodziny. Teraz też dostajemy opowieść o takiej trójce bohaterów i ich perypetiach we wrogim świecie. Z tym, że to nie metafora, a rzecz po prostu do bólu prawdziwa i realistyczna. Może nie ma dziś wielkich szans na zostanie ugryzionym przez węża w dupę jak na sawannie, ale w gruncie rzeczy egzystencja wiele się przez te miliony lat nie zmieniła. I o tym jest też ten komiks. Dzieło przynajmniej dobre, a na pewno kapitalnie narysowane. 


 

niedziela, 19 marca 2023

Zdarzenie 1908. Jacek Świdziński.

 


 

Wznowienie jednego z najlepszych polskich komiksów w historii. Od czasu najlepszych prac Tadeusza Baranowskiego nie mieliśmy autora tak utalentowanego i tak świetnie rozumiejącego język komiksu. Świdziński jest naszym skarbem narodowym i wielka szkoda, że obecnie rozmienia się na drobne w komiksie prasowym, ograniczając swoich czytelników do prenumeratorów nowego oblicza Przekroju.


„Zdarzenie 1908” to zdecydowanie jego opus magnum. Niezwykły rezultat połączenia kreski Mrożka (tak, Mrożek robił komiksy – googlnijcie je sobie) z tematami postmodernistycznego podejścia do bohaterów, prześladującymi Alana Moora w okresie „Ligi niezwykłych dżentelmenów” i z żartami godnymi kabaretu Potem. Karty komiksu zaludnione są bohaterami historycznymi, którzy od Świdzińskiego dostają nowe życie i nowe przygody. Znajdziemy tu między innymi Feliksa Dzierżyńskiego, Rasputina czy Dersu Uzalę (to przewodnik po tajdze znany szerzej z filmu Akiry Kurosawy). To nie wszystkie niespodzianki, jakie czekają na czytelników w tym tomiku. Zgraja postaci, niczym drużyna superbohaterska, podróżuje w głąb Syberii, by dotrzeć do miejsca katastrofy tunguskiej.


Powiedzieć o rysunkach Świdzińskiego, że są proste, to nic nie powiedzieć. Autor snuje swoje opowieści za pomocą kilku kresek i paszczakopodobnych postaci. Tove Janson to zresztą kolejna autorka, z której warsztatem – nad wyraz oszczędnym – kojarzą mi się prace Świdzińskiego. Nie każdy zrozumie ideę, jaka przyświeca tej prostocie, bo trudno szukać tu popisów godnych Rosińskiego. Tym bardziej, że autor zamachnął się i podarował nam niezwykły – ale jednak – komiks quasihistoryczny, rzecz kostiumową. Zalecam jednak odrobinę dobrej woli sceptykom, bo narracja Świdzińskiego jest po prostu mistrzowska i facet zdecydowanie wiedział, co robi i gwarantuję, że fabuła nie pozostawi nikogo z niedosytem. To dzieło kompletne, inteligentne i wbrew pozorom (ten minimalizm) spektakularne.


Minęło już prawie dziesięć lat od pierwszego wydania „Zdarzenia 1908”. Od tego czasu Świdziński wydał jeszcze dwa albumy (moim zdaniem nieco słabsze, ale czy można było stworzyć coś lepszego po swoim tour de force?) i zamilkł. Owszem, jak wspomniałem we wstępie, rysuje do Przekroju, w którym pewnie nieźle płacą, a i eksplorowanie płaszczyzny komiksu prasowego może być dla niego interesujące. Komiks polski jednak wiele traci ze względu na to, że utracił takiego utalentowanego storytellera i osobiście tęsknię za jego pełnometrażówkami. Czasem mam ochotę kupić te wszystkie Przekroje tylko i wyłącznie dla jego prac, ale mam cichą nadzieję, że te zostaną w końcu gdzieś zebrane.

 

niedziela, 5 marca 2023

Śmierć. Neil Gaiman.

 


 

Nie będę ukrywał – jestem zawiedziony niniejszym tomem zbierającym historie o Gaimanowskiej Śmierci. Lubię tę postać, ale w gruncie rzeczy miniserie jej poświęcone nic sobą nie reprezentują. Jak na Gaimana nawet mało tu filozofowania i silenia się na jakieś mądrości, co w przypadku takiej bohaterki jest sporym niedopatrzeniem i zdecydowaniem zmarnowaniem potencjału. Śmierć wszak miała w oryginalnej serii zawsze coś ciekawego do powiedzenia – paradoksalnie – na temat życia.


Co gorsza, rzecz zaczyna się od rozdziałów żywcem wykrojonych z sagi o Sandmanie. Lwia część tego, co tu dostajemy, najzwyczajniej jest już w innych komiksach, które prawdopodobnie posiadacie jeśli jesteście miłośnikami Sandmana. Zrobiono to tylko i wyłącznie w charakterze skoku na kasę, żeby tomik sztucznie utył.


 


 


Znajdujące się tu miniserie eksploatują uniwersum Sandmana i postacie znane z kart tej sagi. Sedno tomu zaczyna się od opowieści „Wysoka cena życia”. Najbardziej w tej historii cieszył mnie chyba występ długowiecznej Szalonej Hettie, która desperacko szuka swojego serca, bo to postać o niewykorzystanym potencjale. Ale i w tej odsłonie jest jakaś durnota, a jej motorem napędowym jest motyw traktujący o tym, że śmierć raz na sto lat schodzi między plebs, by przeżyć dzień jako istota ludzka. No i w tym akurat momencie Hettie zleca jej dość trudnego questa. Do tego dochodzi postać poboczna – młody chłopak pozbawiony woli życia i ta persona jest dość fajnie napisana. Sama Śmierć, jak Merry Poppins (którą zresztą ta postać kocha, o czym wspominała na kartach „Sandmana”) pokazuje mu, że warto żyć. Brzmi ciekawie, ale niestety wszystko jest sklecone na szybkiego, posklejane na siłę z motywów, które ni jak nie chcą dobrze wybrzmieć jako całość. Drugą dłuższą zawartą tu opowieścią jest historia skupiająca się na Foxglove i jej kochance, kolejnych bohaterkach z kart „Sandmana”. Nie będę ukrywał, że przeprawa przez ten fragment była męcząca, a przemyślenia w nim zawarte dość banalne. Ciekawym byłoby studium utraty dziecka (którego kobiety dorobiły się przez wydarzenia zawarte w opus magnum Gaimana), ale wszystko kończy się szczęśliwie i nici z funeralnych rozkmin, jakich można byłoby się po tym scenariuszu spodziewać. Te dwie opowieści to serce tomiku i niestety obie są niesatysfakcjonujące zarówno na poziomie fabularnym jak i graficznym.

 




Co do rysunków, to oprócz ostatniego zeszytu (jednego jedniusiego) rysowanego przez P. Craiga Russella, to tylko przykre rzemiosło. Nic mnie w tym albumie niemal graficznie nie urzekło. Fajne natomiast są dodatki, gdzie znalazło się miejsce na gruby plik pin-upów przedstawiających bohaterkę Gaimana. Między innymi dla nich warto po ten tomik sięgnąć

 


 


Ostatecznym minusem jaki wytknę temu zbiorkowi, jest fakt, że „Śmierć” średnio radzi sobie jako osobna seria. Jeśli nie znamy pojawiających się tu postaci z uniwersum Sandmana, to wiele stracimy. Nie polecałbym jej więc laikom, a tylko komplecistom Gaimana, do których przestałem się sam zaliczać. Doprawdy nie wiem, czy zostawię sobie „Śmierć” w kolekcji. Miejsce na półkach się kurczy, a zdecydowanie nic do tego komiksu nie czuję. Szkoda życia na tę „Śmierć”.

 

piątek, 3 marca 2023

Z importu #5 Nick Cave - Mercy on me. Reinhard Kleist.

 



Z importu #5 Drugi – po biografii Johnny'ego Casha – komiks Reinharda Kleista w mojej kolekcji. Powieść graficzna skupiająca się na słynnym dla mojego pokolenia australijskim bardzie: Nicku Cave’ie. Rzecz zaskakująca, zarówno dla fana twórczości Nicka, jak i dla kogoś, kto zna poprzednią biograficzno-muzyczną opowieść Kleista.

Zaskakująca, bo w opowieści o Cashu Kleist postawił na prostotę. Opowiedział historię życia słynnego countrowca, poruszając się po linii prostej na wektorze, na którym były zaznaczone punkty zwrotne w karierze muzyka. „Nick Cave: Mercy on me” jest zgoła inaczej snutym scenariuszem. Kleist zaczyna od dość drobiazgowo przełożonych pierwszych lat w dorobku Nicka, by potem odjechać zupełnie i skupić się na samej idei storytelingu, opowieści ubranej w formę piosenki, w której ożywają bohaterowie songów Cave'a. Niemiec filozofuje sobie na ten temat i pogrywa dość odważnie. Rzecz na tym poziomie ma więcej wspólnego z Alanem Moorem czy Gaimanem i z rozważaniami o samym akcie opowiadania bliskimi, powiedzmy, niektórym wątkom „Promethei”. Jest to cudowne studium, wchodzące głęboko w struktury opowieści snutych przez mroczny, australijski odpowiednika Elvisa, którym jest Cave. Lepiej niż w biografii Casha napisane zostały też postacie poboczne. Nie są jakoś szczególnie pogłębione, ale Mick Harvey i Blixa odgrywają tu jakąś większą rolę i czuć, że Kleist najzwyczajniej nauczył się, jak postępować z takimi bohaterami.

Zaskoczeniem będzie też warstwa graficzna. Kleist ewoluował. Wyrobił się i ma najzwyczajniej jeszcze większy power w łapie, niż miał tworząc biografię Casha. Niesamowita dynamika i świetnie studium postaci muzyków rockowych czyni z tego komiksu prawdziwą wizualną ucztę, a przecież to tylko czarno-biała powieść graficzna, która nie sili się na szczególnie dokładne rysunki. Kleist po prostu doprowadził swój warsztat plastyczny do poziomu mistrzowskiego, ciśnie te obrazki od niechcenia i bardzo dobrze rozgrywa całą warstwę plastyczną.

Komiks ten to też rzecz o tyle zaskakująca dla miłośnika Australijczyka, że to najlepszy dokument o Nicku Cave’ie, z jakim się spotkałem. Portretuje go nie tyle jako człowieka, a jako artystę, kreatora – kogoś, kto w świecie swoich piosenek jest ekwiwalentem bóstwa. Nie bójmy się tego określenia: Boga wszechmogącego, który może zesłać burzę nad Tupelo albo wysłać swojego bohatera na krzesło elektryczne. Sam Cave podkreśla, że Bóg istnieje dla niego tylko w jego piosenkach. Co jednak, gdy uświadomi sobie, że to właśnie on jest tym Bogiem?

Inna sprawa, że Cave, już postmodernista pełną gębą, jest osobą bardziej skomplikowaną niż Cash. Łączy ich wiele, ale Cave według Kleista bardziej żyje w iluzji, w bańce wykreowanej w swojej wyobraźni. Rzecz stworzona była – o ile się nie mylę – jeszcze przed serią tragedii życiowych, jakie spotkały Nicka (mam na myśli tragiczne śmierci jego dwóch synów). Jestem w sumie ciekaw, jaki wydźwięk dziś miałby ten komiks, co powiedziałby Cave na temat Boga, który niczym starotestamentowe, mściwe bóstwo upomniał się o jego uwagę, doświadczając go w tak okrutny sposób.

Warto też dodać, że w biografii Casha przedstawienie treści piosenek było formą przerywnika. Tu opowieści snute przez Cave'a są integralną częścią historii, ważniejszą może niż wydarzenia dziejące się w realnym świecie, które odchodzą niejako na bok.

Podsumowując – „Mercy on me” to rzecz znakomita, niebanalna i zdecydowanie warta wydania w naszym kraju, czego Wam i sobie życzę.