Zamówienie z dnia 17.05.2009. Wracałem nieśmiało po kilku dziwnych, trudnych życiowo latach do kupowania komiksów. To, co tamtego dnia zamówiłem wywarło znaczny wpływ na mnie jako człowieka. Bez tej paczki prawdopodobnie nie robił bym tego, co dziś tu robię. Znajdowały się w niej „Prosto z piekła”, „Przybysz”, „Numer” Otta i właśnie „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza”. Wtedy też jakoś zacząłem pisać o komiksach. Z wszystkich zamówionych pozycji pocisnąłem właśnie reckę arcydzieła Daniela Clowesa. Dziś, po ponad dekadzie, napiszę ją jeszcze raz.
Publikowana pierwotnie w odcinkach „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” to komiks dziwny, mocny i obrazoburczy. Rzecz zapowiadająca postmodernę, którą kultura i kontrkultura lat 90-00 będzie przesycona. Arcydzieło komiksu undergroundowego, które powinno się pokazywać jako wzór Amerykańskiego nurtu niezależnego. Jednak, mimo iż mówię o konotacjach dzieła Clowesa z podziemiem, to od strony formalnej to nie jest dzieło amatora. To komiksowy majstersztyk skonstruowany tak, że z jego powodu flaki nam się wywracają na drugą stronę. Na pewno śladem Clowesa podążał Charles Burns, tworząc inne ważne dla mnie komiksy – „Black Hole” i „El Borbaha”. Zresztą pewnie w tamtym okresie obaj panowie wyznaczali zupełnie nowe kierunki w narracjach obrazkowych. „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” to, tak jak „Black Hole”, dzieło epoki post-eisnerowskiej, w której mieszają się tendencje – powieść graficzna z kontrkulturowymi motywami pisarstwa Burroughsa. Autorami nie są wyrobnicy, a artyści, outsiderzy wybierający akurat tę niewdzięczną formę ekspresji jako sposób na życie. „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” to taki komiksowy „Nagi Lunch”.
Bohater Clowesa włóczy się bowiem po Amerykańskiej prowincji pełnej psycholi zainspirowany tym, co zobaczył w obskurnym grindhousowym kinie. Szuka śladów pewnej tajnej organizacji, ale nie jest typowym, silnorękim noirowym detektywem pokroju El Borbaha. To szary obywatel, któremu przyjdzie się zmierzyć z psychodeliczną rzeczywistością, jaką przygotował dla niego Clowes. Rzeczywistością kiełkującą na żyznych glebach Amerykańskiego zadupia nawożonego dragami, krwią i spermą. Mamy tu więc sado macho, drastycznie zdeformowanych ludzi, psy bez otworów na ciele, pojawia się tu nawet karykaturalna (o ile może być coś bardziej karykaturalnego niż uważanie Beatlesów za proroków głoszących nadejście apokalipsy) wersja „Helter skelter” – apokaliptycznej wojny, której nadejście wieścił sam Charles Manson. Czuć tu też duże wpływy „Głowy do wycierania” Lyncha, która również miała za zadanie wywoływać metafizyczny niepokój wśród widzów. Są tu w końcu silne echa kultury niezależnej, ale ze wskazaniem bardziej na beatników niż na punka. W jednych momentach „Rękawica...” przypomina halucynacje po LSD, a w innych psychozy po amfetaminie. Autora fascynuje cielesność, teorie spiskowe i surrealistyczne, pulpowe kino. Co ciekawe, komiks ma bardzo rozbudowaną warstwę – że tak to ujmę – muzyczną. Piosenki często stają się narratorem tego, co przyjdzie nam czytać. Wszystko zresztą wieńczą kadry z kończącym piosenkę-opowieść folkerem.
Nie wiem, jaka jest recepcja komiksu Clowesa w Stanach. Wiem za to, że na polskim rynku „Rękawica...” mocno namieszała i jest wspominana do dzisiaj, a Clowes stał się jednym z ulubieńców Kultury Gniewu, która wydała całkiem sporo jego dzieł. Moim zdaniem żadne nie dosięga poziomu „Rękawicy...”. Cieszy więc wznowienie tego dzieła w twardej oprawie, bo było ono najzwyczajniej potrzebne, by zmienić życie kolejnych pokoleń czytelników. Wydaje mi się jednak, że komiks ten najlepiej musiał smakować jako dzieło wydawane w prasie niezależnej, gdy na oczach odbiorców tworzyła się historia komiksu. Niemniej do dziś, podana w formie powieści graficznej „Rękawica...”, to piekielnie silny stymulant i trzeba z nim uważać.