piątek, 26 sierpnia 2022

Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza. Daniel Clowes.

 


 

Zamówienie z dnia 17.05.2009. Wracałem nieśmiało po kilku dziwnych, trudnych życiowo latach do kupowania komiksów. To, co tamtego dnia zamówiłem wywarło znaczny wpływ na mnie jako człowieka. Bez tej paczki prawdopodobnie nie robił bym tego, co dziś tu robię. Znajdowały się w niej „Prosto z piekła”, „Przybysz”, „Numer” Otta i właśnie „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza”. Wtedy też jakoś zacząłem pisać o komiksach. Z wszystkich zamówionych pozycji pocisnąłem właśnie reckę arcydzieła Daniela Clowesa. Dziś, po ponad dekadzie, napiszę ją jeszcze raz.


Publikowana pierwotnie w odcinkach „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” to komiks dziwny, mocny i obrazoburczy. Rzecz zapowiadająca postmodernę, którą kultura i kontrkultura lat 90-00 będzie przesycona. Arcydzieło komiksu undergroundowego, które powinno się pokazywać jako wzór Amerykańskiego nurtu niezależnego. Jednak, mimo iż mówię o konotacjach dzieła Clowesa z podziemiem, to od strony formalnej to nie jest dzieło amatora. To komiksowy majstersztyk skonstruowany tak, że z jego powodu flaki nam się wywracają na drugą stronę. Na pewno śladem Clowesa podążał Charles Burns, tworząc inne ważne dla mnie komiksy „Black Hole” i „El Borbaha”. Zresztą pewnie w tamtym okresie obaj panowie wyznaczali zupełnie nowe kierunki w narracjach obrazkowych. „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” to, tak jak „Black Hole”, dzieło epoki post-eisnerowskiej, w której mieszają się tendencje powieść graficzna z kontrkulturowymi motywami pisarstwa Burroughsa. Autorami nie są wyrobnicy, a artyści, outsiderzy wybierający akurat tę niewdzięczną formę ekspresji jako sposób na życie. „Niczym aksamitna rękawica odlana z żelaza” to taki komiksowy „Nagi Lunch”.


Bohater Clowesa włóczy się bowiem po Amerykańskiej prowincji pełnej psycholi zainspirowany tym, co zobaczył w obskurnym grindhousowym kinie. Szuka śladów pewnej tajnej organizacji, ale nie jest typowym, silnorękim noirowym detektywem pokroju El Borbaha. To szary obywatel, któremu przyjdzie się zmierzyć z psychodeliczną rzeczywistością, jaką przygotował dla niego Clowes. Rzeczywistością kiełkującą na żyznych glebach Amerykańskiego zadupia nawożonego dragami, krwią i spermą. Mamy tu więc sado macho, drastycznie zdeformowanych ludzi, psy bez otworów na ciele, pojawia się tu nawet karykaturalna (o ile może być coś bardziej karykaturalnego niż uważanie Beatlesów za proroków głoszących nadejście apokalipsy) wersja „Helter skelter” apokaliptycznej wojny, której nadejście wieścił sam Charles Manson. Czuć tu też duże wpływy „Głowy do wycierania” Lyncha, która również miała za zadanie wywoływać metafizyczny niepokój wśród widzów. Są tu w końcu silne echa kultury niezależnej, ale ze wskazaniem bardziej na beatników niż na punka. W jednych momentach „Rękawica...” przypomina halucynacje po LSD, a w innych psychozy po amfetaminie. Autora fascynuje cielesność, teorie spiskowe i surrealistyczne, pulpowe kino. Co ciekawe, komiks ma bardzo rozbudowaną warstwę – że tak to ujmę – muzyczną. Piosenki często stają się narratorem tego, co przyjdzie nam czytać. Wszystko zresztą wieńczą kadry z kończącym piosenkę-opowieść folkerem.



Nie wiem, jaka jest recepcja komiksu Clowesa w Stanach. Wiem za to, że na polskim rynku „Rękawica...” mocno namieszała i jest wspominana do dzisiaj, a Clowes stał się jednym z ulubieńców Kultury Gniewu, która wydała całkiem sporo jego dzieł. Moim zdaniem żadne nie dosięga poziomu „Rękawicy...”. Cieszy więc wznowienie tego dzieła w twardej oprawie, bo było ono najzwyczajniej potrzebne, by zmienić życie kolejnych pokoleń czytelników. Wydaje mi się jednak, że komiks ten najlepiej musiał smakować jako dzieło wydawane w prasie niezależnej, gdy na oczach odbiorców tworzyła się historia komiksu. Niemniej do dziś, podana w formie powieści graficznej „Rękawica...”, to piekielnie silny stymulant i trzeba z nim uważać.

 

sobota, 20 sierpnia 2022

Moje rozstania z Laurą Dean. Mariko Tamaki / Rosemary Valero-O'Connell

 Debiut na Arkham, z którego się bardzo cieszymy. Dominika Senczyszyn znana z Instagrama Zapiski.z.czytania pisze o komiksie "Moje rozstania z Laurą Dean". 

Przy okazji zajrzyjcie na jej insta www.instagram.com/zapiski.z.czytania/ bo to jedno z najciekawszych komiksowych miejsc w tym serwisie.

 


Historia jakich wiele. Nie znaczy, że zła, po prostu znana dobrze. Sfilmowana, opisana, omówiona, przetrawiona. I wciąż potrzebna. Nie mi, bo za stara na to jestem, ale nastolatkom z pewnością.

Freddy, słodka licealistka, beznadziejnie zakochana w Laurze Dean - myślmy o niej z nazwiskiem, wszak jest bardzo filmowe i konotuje te wszystkie historie buntownicze bez powodu, chciałaby normalnej relacji. Tych wszystkich zwykłych związkowych rzeczy: odpisywania na wiadomości, przychodzenia na umówione spotkania, wsparcia, wierności. Zwyczajnej relacji miłosnej, jaką mają jej, wciąż zakochani w sobie, rodzice. Laura Dean zaś zupełnie nie wie czego chce, ale wygląda na to, że podoba jej się kontrola nad cudzym życiem. Zdradza – Freddy wybacza. Ignoruje – Freddy wybacza. Zapomina – Freddy wybacza. Klasyczna relacja toksyczna, od której należy uciekać. Inna rzecz, że jak się już w takie relacyjne bagno wdepnie ucieczka wcale nie jest prosta, a już na pewno niełatwo samemu sobie poradzić. I tu na białych koniach wjeżdżają przyjaciele, przypadkowo poznani ludzie, wróżbitki i inne autorki rubryk z poradami, by pomóc Freddy w ostatecznym rozstaniu z Laurą Dean.




Ta galeria postaci drugiego planu może nie zaskakuje i może eksploatuje dawno naświetlone klisze, ale też nie gniewa. I trzeba Mariko Tamaki oddać, że nie tworzy bohaterów bez osobowości i bez historii. Mają swoje życia, swoje dramaty, rodziny i przyjaciół. Osadza nam to głównowątkowy romans w wiarygodnym otoczeniu. Świat tego komiksu nie jest jednorodny, przypomina raczej odświeżające klimaty typu Sex Education. Z polskiej perspektywy – postrzeczywistość. Wiele barw, wiele upodobań, sposobów życia i wychowania, modeli rodziny, tylko miłosne dramaty wciąż te same. No to co zrobić z tą niszczącą miłością?

Tu wkracza dumnym krokiem moja główna irytacja fabularna. Bo odpowiedź na to elementarne pytanie znajdzie Freddy między innymi dzięki niezwykle kompetentnej redaktorce poradnika. Niczego nie zdradzam, spokojnie, korespondencja trwa od pierwszego kadru. Jak na tak dobrze skrojone tło i zawsze potrzebny temat to rozwiązanie zarysowanego w tytule konfliktu wygląda na wyjęte z maszyny do losowania kucyków Pony. Być może dlatego ta historia nie ma żadnego ciężaru. I to jest na dobrą sprawę zastanawiające. Emocjonalnie nie wydarzyło się we mnie nic. A nawet gorzej – prychnęłam (tak na granicy śmiechu). Finał przywodzi mi na myśl jedną z licznych historii opowiadanych przez znajomych po nieudanych wizytach u terapeutów, rady z cyklu: „ma pani problem, to proszę się wziąć w garść”, „niech się już pan nie przejmuje rzeczami, na które nie ma wpływu”, „nie czujesz, że wzrastasz w tej relacji? Musisz ją porzucić”(to byli źli terapeuci, są też dobrzy, wiem). Trochę to trywialne. Aż dziw, że ludzie w ogóle mają jakieś problemy. Może troszkę przesadzam, bo zachodzi tu pewna (nie)szczęśliwa koincydencja zdarzeń, które doprowadzą do iluminacji, w dalszym ciągu wygląda to jednak słodko do zgryzienia zębów.



O! To całkiem tak jak strona graficzna! A to ci przypadek. Wszystko jest tu słodkie i urocze, nawet podłość i złamane serce, to i styl Rosemary Valero-O'Connell. I wpływa na to nie tylko ten ultra subtelny łososiowy (róż) i bogata skala szarości, ale też miękkie linie dłoni i twarzy bez rys i rysów. American manga. Łatwo wchodzi ten styl, nie czyni barier, może się podobać może nudzić. Mnie się podoba, bo pasuje do tej opowieści, o dziewczęcych tęsknotach, choć niewiele tej historii dodaje. Może mocniejsza kreska balansowałaby jakoś opowieść? Kto wie…

Za to bez zastrzeżeń podoba mi się kadrowanie, bardzo skupione na szczególe – dotyku rąk, rozwiewanych wiatrem włosach, zasłoniętym włosami podbródku, zwisającym z sufitu helikopterze. Sporo tu pustki, wygłuszającej dialogi lub przywodzącej je z oddalenia. I tak sobie myślę, może to kadrowanie daje tej opowieści najwięcej głębi. Porusza obrazem, zmusza do poszukania bohatera na tle wielkiej ściany, a czasem w zagęszczonym do ostatniego milimetra szkolnym tłoku. Zrzuca na czytelnika tony franken-pluszaków, by przebiły przez nie słowa o dramatycznych konsekwencjach RPG.



Taka jest nastoletniość widziana z perspektywy czasu, pełna jakże śmiesznych dziś „wielkich katastrof”, ale nie jest taka gdy się ją przeżywa. I w tym leży chyba główny fałsz tej historii. Ale nie szkodzi, bo to wciąż potrzebna nastolatkom publikacja, bo wciąż zapewni miłą godzinkę na kanapie i wreszcie, tak doszłam do tego punktu, kiedy powiem to co najbardziej oczywiste, społeczność LGBTQ+ zasługuje na swoje romantyczne narracje, naiwne osoby bohaterskie, na swoje cukierkowe romanse i ckliwe dramaty. Więc super, że to wydano, wciąż więcej trzeba.


Autorka: Dominika Senczyszyn

Vademecum złego ojca. Tom 3. Guy Delisle



Komiksowych twórców, podobnie jak nas, dotyka zwyczajne, czasem wręcz trywialne życie. Ot, taka tam prozodia życiowego losu. Nie ma nic dziwnego w tym, że ktoś zostaje ojcem, chyba że mówimy o słynnym kanadyjskim rysowniku, który zwie się Guy Delisle. Osobnik ten, dobrze znany już polskiemu czytelnikowi, potrafi każde prywatne, osobiste doświadczenie przekuć w swoją sztukę. Purystów i purytan wszelkiej maści należy jednak przestrzec, że omawiana pozycja - wbrew pozorom - nie kwalifikuje się do działu edukacyjno-pedagogicznego.


Dostajemy do rąk niewielką, zgrabną książeczkę w kieszonkowym formacie. Tytuł na obwolucie: „Vademecum złego ojca”. Stylizacja na autentyczny poradnik jest w pełni zamierzona. Mamy jeszcze końcówkę sezonu urlopowego, vademecum nadaje się więc idealnie do zabrania ze sobą w podróż, do pociągu, na plażę, gdziekolwiek bądź (dlaczego w Polsce prawie się tego nie robi?).


Co do warstwy merytorycznej autor gwarantuje jej lekkostrawność i sporą dawkę humoru. Mamy tu szereg sytuacji rozrysowanych w kilkunastu epizodach koncertujących się na relacji ojca z córką, lub - nieco rzadziej - z synem, lub - jeszcze rzadziej - z obojgiem rodzeństwa naraz. Akcja rozgrywa się w domu, albo w jego okolicach oraz na drodze z/do szkoły. Efekt komiczny dialogów i sytuacji osadza się głównie na tym, że ojciec (Delisle) jest jeszcze bardziej dziecinny niż jego dzieci, które nieraz wypowiadają się w sposób nad wiek dojrzały. Ten prosty zabieg, niewystarczający dla zbudowania większej całości, tutaj akurat się sprawdza. Te mnie lub bardziej krótkie anegdoty bawią nas, gdyż wydają się żywcem wycięte z prawdziwego życia i oddają charakterystykę doświadczenia autora, który – jak mniemam – tylko ubarwił, podrasował to i owo.


Delisle nie ma oporów przed przedstawianiem swego alter ego jako kompletnego ćwoka, co rusz naruszającego tabu zasad prawidłowego wychowania. Rzecz jasna nie jest to vademecum naprawdę złego ojca, gdyż pomimo zabawnych wpadek i nieporadności, główny bohater wypada na kogoś, kto do swych pociech jest niezwykle mocno przywiązany i traktuje je jako równorzędnych partnerów, co oczywiście również można interpretować jako lekko kontrowersyjne. W tym jednak tkwi główny aspekt humorystyczny tych opowiastek – pokazać rolę ojca na opak, w kontrze do solidnie ustalonego w naszej kulturze ideału i konwenansu.


Styl Delisle pozostaje niezmiennie taki sam. Uproszczona, cartoonowa kreska nie podlega rewolucjom, jednak w odróżnieniu od innych komiksów Kanadyjczyka obecnych na naszym rynku, tutaj nie ma linii kadrów. Na jednej stronie sąsiadują ze sobą pionowo 2 rysunki, które przedstawiają bohaterów najczęściej ujętych w tym samym planie. Do tego dochodzi uboga dekoracja, widoczne są tylko te elementy scenografii, które są niezbędne dla zbudowania efektu komicznego. Poza tym dialogi - umieszczone w tylko częściowo zarysowanych dymkach - są dosyć oszczędne, przez co rzecz czyta się ekspresowo, co można uznać zarówno za wadę, jak i za zaletę.


Po vademecum sięgnąć mogą nie tylko młodzi ojcowie, chociaż ci w zaproponowanej tu treści odnajdą się najpełniej. Ta bezpretensjonalna rozrywka nie zubaża inteligencji czytelnika. Jeśli miałbym doszukiwać się słabych stron, to leżą one po stronie tłumaczenia Ady Wapniarskiej. Bez znajomości oryginału trudno ferować wyroki, jednak dziwiły mnie sformułowania typu: „i bardzo jej tak dobrze” zamiast po prostu: „dobrze jej tak”. Jakby jednak nie było komiks prezentuje się bardzo schludnie i pasuje wręcz idealnie na prezent dla świeżo upieczonego rodziciela. 

 

Autor: Jakub Gryzowski


 

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Hellblazer. Jamie Delano. Tom 3.

 

 
Jeśli chodzi o scenarzystów „Hellblazera”, to Jamie Delano był najlepszy. Może to niepopularna opinia, ale ja doceniam to, co zrobił z tą postacią, jak nią pokierował i jak ją ukształtował. Owszem, pod piórem różnych twórców Constantine chadza innymi ścieżkami, ale ja totalnie kupuję wizję tego autora. Fakt, że to wizja mocno zakorzeniona w czasach, gdy była pisana, mocno osadzona w kontekście społeczno-politycznym, ale dalej aktualna i świeża. 
 
 

 


Opętany „demonami wegetarianizmu” Delano pisze o naszym magu bardziej w kontekście kontrkulturowym niż popkulturowym, ale mi to pasuje. Przemawiają do mnie te historie, bo też jestem dzieckiem kontrkultury, kumam wizję i wartości jakie ma do przekazania ten scenarzysta. Niniejszy tomik zaczyna się od historii walki Constantine'a z seryjnym mordercą Domatorem (skąd my to znamy? Czyżby to ten sam Domator, który nie przybył na konwent miłośników płatków śniadaniowych w Sandmanie?). Cena, jaką magowi przyjdzie zapłacić podczas tego starcia będzie wielka i bolesna. Potem nasz bohater spotka się z dawnymi znajomymi, japiszonami, którzy zdradzili punkowe wartości lat 70. Wróci również do pojawiających się w poprzednim tomie nomado-squotersów. Dostaniemy i retrospekcję opowiadającą o jego dzieciństwie. Delano opowie nam też bardzo dosadnie o okrucieństwie ludzi wobec zwierząt. W innej historyjce Constantine podąży drogą, którą wywróżył mu tarot, będzie żarł grzyby halucynogenne (któryś raz) i podróżował mentalnie szukając własnego ja. Poznamy bliżej jego przyjaciela, taksówkarza Chasa, a nawet jego matkę i jej... małpę. Epizod ten dowodzi, że Delano ma iście brytyjskie poczucie humoru i potrafi być w swym pisarstwie nie gorzej groteskowy od Ennisa. Tak się też kończy jego run. Jako dodatek dostajemy „Hellblazer special: Zła Krew”– napisaną i narysowaną w 2000 roku miniserię składającą się z czterech zeszytów. Ta (raczej) humoreska ukazuje Johna jako siedemdziesięcioletniego, dziarskiego dziadka żyjącego w 2025 roku, który wpląta się w polityczne intrygi Brytyjskich elit. Nie jest to zły komiks, ale moim zdaniem nie ma turpistycznego charakteru i siły wcześniejszych dokonań Delano. 

 


 


Pomiędzy początkowymi zeszytami znajdziemy również opowiadanie literackie ze świata „Hellblazera”. Znakomitą miniaturę w stylu noir pod tytułem „Gangster, dziwka i mag”. Ukazuje ona Constantine'a jako idealny materiał na bohatera różnych mediów. Mike Carey, jeden z piszących „Hellblazera” upatrzył zresztą w tym koniunkturę i napisał serię powieści o Felixie Castorze, który ewidentnie inspirowany był postacią wielkiego maga z Vertigo. Szkoda, że włodarze DC sami na to nie wpadli, chętnie poczytałbym takie książki. Dziwne również, że celuloidowe przedstawienia Constantine'a tak kiepsko wypadły, acz serialu nie widziałem. Obiecuję, że niedługo nadrobię. Boli mnie jednak wyeliminowanie Johna z serialowego świata „Sandmana”. Jest tam co prawda jego żeński odpowiednik, ale to już nie to.

Jak wspomniałem we wstępie, wszystko to, co pisze Delano jest mocno osadzone w kontekstach społeczno-politycznych. Czuć tu niechęć do rządu i ówczesnych brytyjskich warunków życia klasy robotniczej. Autor znał przy tym realia na tyle dobrze, by zaznaczyć, że inaczej żyje się w Londynie, a inaczej przykładowo w Liverpoolu. Co ważne, nadworny mag DC nie jest u Delano dandysem o o aparycji Stinga. Nikt też nie obrzuca go złotem za to, że uratował świat na łamach „Potwora z bagien”. To zwykły ulicznik. Facet z klasy robotniczej, który obijać się może tylko dlatego, że jakimś cudem wygrywa na wyścigach, przez co nienawidzą go wszyscy bukmacherzy i nie przyjmują od niego zakładów. Przyjaźni się z taksówkarzem i skrywa się przed kłopotami u dziwek.

Nie dziwę się w sumie, że niektórzy czytelnicy odbijają się od narracji Delano. Jest bardzo gęsta, literacka, chciałoby się rzec niekomiksowa. Niemniej ja kupuje jego sposób prowadzenia historii. Są w niej zapachy, uczucia i inne elementy nienamacalne, których nie dałoby się prawdopodobnie ukazać za pomocą rysunków. Znam tego twórcę z innych komiksów i zawsze bardzo ceniłem jego nietypowe rzemiosło. 

 


 

Graficznie jest zróżnicowanie. Najlepiej wypadają starzy mistrzowie, gdyż w tym tomie znajdziemy zarówno rysunki Dave'a McKeana jak i Seana Phillipsa (którego niedawno chwaliłem za grafy do scenariuszy Eda Brubakera). Ci dwaj wyróżniają się szczególnie pośród gromady zwykłych wyrobników. Genialnie również dopełniają całości malarskie okładki Kenta Williamsa.

Ciekaw w sumie jestem, czy Delano dalej może się utrzymać z pisania, czy może zajmuje się obecnie czymś innym? Po latach został zaproszony do napisania „Pandemonium” – powieści graficznej osadzonej w świecie Hellblazera. Niestety nie została zaprezentowana w tym tomie. Kupiłem ją sobie niedawno w importowanym, pięknym, twardo-okładkowym wydaniu (tym samym mam już wszystkie powieści graficzne ze świata Constantine'a). Niedługo będę ją czytał i na pewno zaraportuję Wam, jak dziś wypada jego pisarstwo.

X-Men. Punkty zwrotne. Powtórne przyjście

 

 


Nie miałem pojęcia, że żartując o X-Menowym bingo przy okazji ostatniej recenzji, stworzę sobie mocne podwaliny do następnego tekstu, fajnie sobie życie ułatwiać. Bez owijania bawełnę, trzecie „Punkty zwrotne” to najmocniejsza do tej pory część serii i w sumie łatwa do przewidzenia kulminacja tego ukochanego przez trykociarskich komiksiarzy trendu, który zakłada przewidywalność i powtarzalność dramatycznych problemów dotykających mutantów. W życiu bym nie pomyślał, że maksymalne wykorzystanie sztamp może nieść ze sobą scenariuszową jakość, a tu proszę. Jak na superhero o epickich proporcjach, czyli to najgorsze ze złych, „Powtórne przyjście” naprawdę daje radę.

Przede wszystkim wreszcie czuć faktyczną zwrotność tego konkretnego punktu, ważne rzeczy się dzieją. Gówno uderzyło w przysłowiowy wiatrak, gdzie gównem (z całym szacunkiem, mówię tylko na potrzeby analogii) jest Hope Summers, a wiatrakiem wojna X-Men z armią antymutanckich bigotów pod przewodnictwem Bastiona – nieślubnego (z tego co mi wiadomo) dziecka Nimroda i Master Molda. W konsekwencji M-Day mutanci są gatunkiem bardziej zagrożonym od tygrysów sumatrzańskich, więc każdy okruszek nadziei jest dla nich na wagę złota. Tak o życie młodej mutantki, wciąż pozostającej pod opieką tatuśka Cable'a, rozpętuje się prawdziwa rzeź.



Poprzedni tom mógł się spokojnie nazywać „X-Force”, bo głównego składu instytutu Xaviera było tam jak na lekarstwo. Tym razem wracamy do teraźniejszości i w związku z tym dostajemy dziesiątki nosicieli genu X. Razem z nimi wracają wszystkie mutancie tropesy, po które jakimś cudem i z wielkim trudem (rym!) nie sięgnęli autorzy w poprzednim tomie. Mamy więc pełny pakiet, podróże w czasie, uprzedzenia, wewnętrzne konflikty w drużynie, złodupny moment Magneto, Sentineli, innych Sentineli, Cyclopsa zachowującego się jak dupek i wiele, wiele innych. W tym momencie sam już nie mam pojęcia, czy po prostu podświadomie oczekuję u X-Men takich motywów, czy scenariusze w „Powtórnym przyjściu” są dobrze napisane.

Wiem za to, że wreszcie należytą uwagę poświęcono relacjom w drużynie i nawet nie ma sensu zagłębiać się w to, który z wielu scenarzystów zrobił to najlepiej. W żadnym momencie nie zgrzytały mi reakcje postaci na tę, jakby nie patrzeć, mocno stresującą sytuację. Było sporo konfliktów, ale żadne nie eskalowały na tyle, by było to nierealne w obliczu nadchodzącej zagłady. Wszyscy zachowywali się w sposób odpowiadający ich charakterom – Wolverine był przyprawionym szczyptą wrażliwości gburem, Angel z konieczności wykorzystywał swoją mroczną stronę, a stosunek Cable'a do Hope wpadał w najlepsze sztampy fikcji o starych zabijakach ochraniających silne, niepokorne nastolatki. Pokazać jaja mieli też okazję mniej znani członkowie ekipy i w całym tym chaosie apokaliptycznych wydarzeń, w tym zatrzęsieniu teoretycznie nieistotnych ryjów, wszystko pozostało czytelne i sensowne. Od początku do końca, wątki konsekwentnie dążyły nieco przewidywalnego zakończenia.

 



Jeśli scenarzyści gdzieś się jebli, to nie zauważyłem, uśpiony dobrze poprowadzoną akcją. Nie mogę jednak nie wspomnieć, że to nadal okrutna sztampa. Parada ogranych motywów, które usilnie starają się wyglądać na coś bardziej inteligentnego przez nieustanne wplatanie problematyki nietolerancji i skrajny patetyzm. Czasem czytelnik, gdy wynurzy łeb z gęstej i depresyjnej narracji, może zorientować się, że w sumie czyta nadal superbohaterską głupotkę. Ta głupotka jest jednak opowiedziana na tyle sprawnie, że wynurzać się zbyt często nie trzeba.

Zadbano też o oprawę wizualną. No dobra, tak bym napisał, gdyby nie jeden szczegół – ten pierdolony Greg Land. Ja nie wiem, tu pytanie do starszych stażem komiksiarzy, czy rysunki tego gościa też tak wybijały was z rytmu jeszcze zanim stał się memem? Zanim internet wytknął to jego bezwstydne odkreślanie postaci z kadrów filmowych, często pornograficznych (zwłaszcza w przypadku kobiet)? Szczerze wątpię, żeby wywalone na co drugiej stronie ryje w stylu dmuchanych lalek były kiedykolwiek miłym widokiem i dziwię się, że temu człowiekowi ktokolwiek dał pracę ilustratora. Poza nim, na całe szczęście, zaangażowano rysowników bardziej samodzielnych i raczej charakterystycznych. W tomie króluje David Finch – mistrz mocnych konturów, nie szczędzący czerni przy jednoczesnym zalewie szczegółów. Kolory w albumie trochę zawodzą, jakby ponura tematyka narzuciła w tej kwestii nudę, ale poza tym nieszczęsnym Landem dostajemy sporo jakościowej różnorodności. Od lekko cieniowanego realizmu w wykonaniu takich artystów jak Esad Ribić i Mike Choi, przez typowe trykociarstwo w satysfakcjonująco dynamicznym wydaniu Terry'ego Dodsona, aż po chwilowy odlot stylistyczny od Nathana Foxa. Tego ostatniego zwłaszcza cieszę się widzieć, od czasu jego zajebistej roboty przy niedocenianej, solowej serii „Zodiac” wypatruję jego miodnego bałaganiarstwa z niecierpliwością. 

 



Przy poprzednich tomach „Punktów zwrotnych” można było się co najwyżej przekonać, że nostalgia faktycznie oszukańczo łechta nam w mózgach obszary odpowiedzialne za zadowolenie, a weryfikacja po latach owocuje zwykle choćby częściowym rozczarowaniem. Przyznam, „Powtórnego przyjścia” zbyt dokładnie już nie pamiętałem przed lekturą, te wydarzenia i towarzyszące im aspekty wizualne nie wryły się w moją dojrzewającą masę neuronową, gdy jako młodzik popełniałem zbrodnię masowego czytania skanów. Może dlatego teraz wydaje mi się to tak dobre, oczekiwałem przecież najwyżej lekkiego rozczarowania. Cieszę się jednak, że nawet w ramach serii bezlitośnie dojącej mutanckie sztampy, może pojawić się pokaźny kawałek zadowalającej jakości, poza tym jebanym Gregiem Landem. Fajnie też mieć to wreszcie na półce – mam nadzieję, że powoli zadoścuczyniam za grzech gówniarskiego piractwa.





Autor: Rafał Piernikowski


Venom. Tom 2. Donny Cates

 


Od zachwytów nad rolą Donny'ego Catesa w odrodzeniu przynajmniej znośnej jakości we względnie nowych tytułach Marvela do pobieżnej analizy mitologii symbiontów i wglądu w czarną duszę Eddiego Brocka. Tak mniej więcej wyglądała moja recenzja pierwszego tomu tej serii, ale dosyć tego dobrego. Nie będę poświęcał tyle wysiłku na pierdzielenie o komiksie, w którym magiczny Venom nawala toporem demony.


Tak, jebło się pod tym względem fabularnie i cały potencjał szura ze zrezygnowaniem gębą po bruku zlepionym z nacisków włodarzy wydawnictwa. Komiksowy event „War of the Realms” wciągnął bowiem czarnego symbionta jak suchą kluchę, zostawiając jednocześnie na talerzyku esencjonalny sosik. W efekcie Eddie awanturuje się ze zgrzybiałymi wiedźmami i zmienia formy częściej od protagonisty przeciętnego anime podczas walki z trzecioligowym złolem. Nawet po wygrzebaniu się z otchłani tego wymuszonego wątku nie mamy szans wrócić całkowicie do interesujących spraw z części pierwszej. Marketing wymagał bowiem wprowadzenia czerwonego symbionta, a z jakiegoś powodu oznacza to zaserwowanie nam popłuczyn po „Carnage USA”.

 




Proszę mi wybaczyć lekkie usprawiedliwianko względem Catesa, ale po napisaniu takich perełek jak „Cosmic Ghost Rider”, „Silver Surfer: Black” i moje absolutnie ulubione „God Country”, gość ma u mnie taki kredyt zaufania, że zrazić mnie chyba jedynie może odwaleniem czegoś na miarę „One More Day”. Zacznijmy od najważniejszego – większość albumu piszą inni scenarzyści, nawet w ramach głównej serii stery przejął Cullen Bunn. Liczyłem na to, że Cates będzie miał możliwość wziąć się za porządną robotę i skupić się na rozterkach targających Eddiem Brockiem w związku z niezwykłym ciężarem niespodziewanego ojcostwa albo na kosmicznym horrorze. Przecież motyw przedwiecznego bóstwa szeptającego poryte sugestie obcej istocie mieszkającej w ciele bohatera pisze się sam. No nie pisze się, gdy cała narracja albo od tematu ucieka, albo skupia się na kosmicznym glucie innego koloru. Przyznam, że Donny dał z siebie wszystko w retrospekcji z Wietnamu. Jego spojrzenie na motyw małego miasteczka ogarniętego okultystycznym uwielbieniem dla Carnage'a też jest spoko, bo ma znamiona klasycznego horroru lovecraftowskiego. Niestety, gdy zamek z piasku zaczynał nabierać kształtu, do piaskownicy autora wpierdzieliło się kilku zbirów opłaconych przez włodarzy Marvela. Ich zadanie było jedno – zamienić „Venoma” w kampanię reklamową wszystkiego, na co wydawnictwo akurat wykładało hajs.

 



Dramatyzuję, bo ten tom nie jest fatalny, nie mam ochoty po lekturze wywalić wszystkich symbiontowych figurek i owinąć się w koc ze stertą artystowskich komiksów europejskich u boku w celu detoksu. To niezłe, sensacyjne superhero, taka znana nam dobrze eksploatacja eskalującego absurdu i bycie cool jako cel sam w sobie. Eddie w formie smolistego wikinga kopie dupska, obrywa się antypatycznym odklejeńcom, a Venom (nadal jako pozbawiony głębszej świadomości psiak) ma okazję puścić zęby w ruch w krypnie uroczym stylu. Cieszy też złodupna przygoda z Andreą Benton (znaną jako Mania), bo za mało mamy żeńskich wariacji Venoma. To wszystko to jednak epizody, porozwalane wątki niby wpisujące się w jeden kontekst, ale odejście od głównej narracji i poszarpanie jej na strzępy jej przeciwieństwem tego, na co liczyłem.

Choć wasze szare komórki raczej pozostaną niezaangażowane, to chociaż oczy nacieszycie, o ile odpowiada wam ekstremalnie dynamiczne i widowiskowe trykociarstwo, które zalewa panele prawie nieprzerwaną akcją, laserami z dupy, ostrymi jak brzytwa zębiskami w dziwnych anatomicznie miejscach i mnogością kapitalnie dobranych kolorów. W pierwszej kolejności muszę pochwalić Jesusa Aburtova – barwy całego albumu położone są naprawdę solidnie, ale zeszyt upiększony przez niego wciąż potrafi się wyróżnić chyba najbogatszą paletą bez popadania w spazmatyczną przypadkowość. W połączeniu z pełną wyrazu kreską Juana Gedeona dało to z pewnością najmilszy dla oka przykład ogarniania spektakularnego, charakternego chaosu. Na drugie miejsce wrzuciłbym pewnie trzymającego topowy poziom Alberto Alburquerque lub zaskakującego dynamiką Ibana Coello. Dopóki wchodzi wam bez popitki estetyka utrzymanego w ciągłym ruchu superhero, nie znajdziecie tu raczej wizualnej kaszany, a i na brak różnorodności nie można narzekać. Eye candy dla wiecznych chłopców w superbohaterskimi piżamkami w szafie (bez hejtu, mówię o sobie).

 

 

„Venom” mógłby być komiksem tak cholernie zajebistym, gdyby nie dopadło go to schorzenie pospolite dla wszystkich większych serii Domu (oklepanych) Pomysłów. To choroba, która powoduje, że historia nie może pozostać hermetyczna i musi ulegać wpływom jakiejś szerszej narracji, bardzo często bzdurnej. Jako tytuł z jakiegoś powodu porównywany do wydawanego w podobnym czasie „Immortal Hulk” zdecydowanie na takich decyzjach cierpi, bo gdzie zielony gigant punktował zamkniętą fabułą ogarnianą konsekwentnie przez jednego autora, seria symbionta wykoleja się na zbędnych questach pobocznych. To nadal dobra propozycja dla fanów postaci i prostych zabaw w muskularne przepychanki, komiks dobry w porównaniu do fatalnych standardów linii Marvel Fresh, ale wszystkie moje prośby o wyhodowanie czegoś z nasionek jakości zasadzonych w pierwszym tomie zostały na razie zignorowane. Oby to był tylko etap przejściowy. Pobawię się, nacieszę patrzałki fajowymi ilustracjami i spojrzę w przyszłość z naiwną nadzieją na powrót do pierwotnego potencjału w następnej części.

Autor: Rafał Piernikowski

wtorek, 2 sierpnia 2022

Sandman. Tom 6. Refleksje i przypowieści. Neil Gaiman.

 


Już za zaledwie kilka chwil, bo 5 sierpnia, wejdzie na ekrany serialowa wersja „Sandmana”. Czujecie ten dreszczyk niepokoju? Spierdolą to, czy nie spierdolą? Będę donosił, co myślę o całej sprawie na bieżąco. Tymczasem dotarł do mnie tom 6 komiksu w nowym, jeszcze elegantszym wydaniu niż poprzednie edycje. Tom opatrzony nowymi okładkami Dave'a McKeana niekwestionowanego mistrza w tym temacie. Będę musiał zdecydować, którą wersję zostawiam na półce i chyba właśnie to będzie ta, plus pierwszy tom w oryginalnych kolorach. 

 




Tym razem nie mamy do czynienia ze spójną, długą powieścią graficzną. To jednostrzałowe zeszytówki i jedna większa opowieść traktująca o Orfeuszu i Eurydyce. Niezłe rzeczy, które ukazują, jak pojemne i kulturowo urozmaicone jest uniwersum Snu. Od Ameryki Marka Twaina, przez helladę, starożytny Rzym, po klimaty Arabskie. Wszystko pięknie do siebie pasuje i tworzy synkretyzm kulturowy tej niecodziennej i wciąż świeżej serii komiksowej. Tom ukazuje również Neila Gaimana jako człowieka oczytanego, umiejącego wchodzić w różne buciory i konwencje. Człowieka świadomie stosującego przeróżne literackie zagrywki i świetnie rozumiejącego, jakie możliwości daje mieszanie fantasy z wątkami czerpanymi z arcydzieł literatury światowej. Warto również zauważyć, że tym razem nie jest to opowieść o istotach wyższych, tylko o ludziach z ich wszelkimi przywarami. Miłość, szukanie własnego miejsca w świecie, zagubienie i krzywdy wyrządzone w młodości to tematy tych opowieści.

 



Rysunkowo jest różnie, ale chyba przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że nie o spektakularne grafiki chodzi w tej serii. Autorzy dają radę. Oczywiście mniej tu graficznych szarż, które mieliśmy w pierwszym tomie, po mistrzowsku nawiązującym do tradycji komiksowego horroru. Sam Kieth jest tylko jeden i wielka szkoda, że szostał odsunięty od serii, ale miło się patrzy na grafy Bryana Talbota czy P. Criega Rusella.


Swoją drogą strasznie żałuję, że pozbyłem się pierwszego wydania z oryginalnymi kolorami, ale się rozklejało, a ja potrzebowałem kapusty. Gdy już będę bogaty i znajdę więcej miejsca, na pewno je sobie odkupię, nabędę wikol i będę walczył z tą jego przypadłością. 

 



Czytam „Sandmana” bodaj po raz piąty w życiu. Pierwszy raz nie robię tego ciurkiem, tylko dozuję opowieść wraz z kolejnymi prezentowanymi przez Egmont tomami. Powiem szczerze, że to najprzyjemniejszy podejście, bo nie czuję rozrzutu jakościowego między poszczególnymi tomami. W końcu, po latach, przyjmuję tę niezwykłą opowieść z całym dobrodziejstwem inwentarza.

poniedziałek, 1 sierpnia 2022

Supergirl: Kobieta jutra (#1-8)

Dawno nie było na naszych łamach tajemniczego AN. Dziś wraca na Arkham z tekstem o Supergirl: Kobieta jutra (#1-8)
 
 


 
Zamiast wstępu
 
Na jednym ze spotkań z fanami ktoś zapytał Harrisona Forda: "Czy zamierza Pan na starość zagrać jeszcze raz w sequelach/prequelach wszystkich produkcji w których kiedyś Pan wystąpił?". Niewzruszony tym prowokacyjnym pytaniem Ford bez zastanowienia odpowiedział "No pewnie, że tak". Ujął to nawet trochę dosadniej, ale nie w tym rzecz. Niedawno ktoś podobne pytanie zadał Tomowi Kingowi. Ten ostatni od pewnego czasu zajmuje się odświeżaniem i przywracaniem blasku nieco mniej znanym postaciom ze stajni DC Comics. Tak było ze świetnym Mister Miracle. Tak było też z udanym Strange Adventures, gdzie nie tylko Adam Strange wypadł bardzo dobrze, ale przede wszystkim Mister Terrific. Zwłaszcza genialny MT zapadł w pamięć. No, zaplątał się gdzieś tam w twórczości Kinga ten bełkotliwy Rorschach, o którym próbuję zapomnieć, ale opuszczę na to zasłony miłosierdzia. Teraz przyszła kolej na Supergirl. Ta w sumie jest dość popularna, ostatnio dzięki serialowi, ale w komiksie Kinga chodzi o inną bohaterkę. W uproszczeniu sprzed wielu kryzysów. Potem zabrał się Tom za Human Target, ale to przy Supergirl: Woman of tomorrow chciałem się zatrzymać, bo ostatnio czytałem. A że towarzyszę Kingowi jako czytelnik w jego eskapadach w mniej uczęszczane zakątki DC Comics, to napiszę parę słów. W końcu zawsze można użyć właściwego elementu w myszce w razie co.
 
Super czy nie super?
 
Ponieważ ciekawy i wielopłaszczyznowy Strange Adventures przypadł mi do gustu liczyłem na coś bardzo podobnego. Czyli rozbudowaną strukturalnie opowieść, gdzie pod wieloma taflami stereotypów superhero autor mnie czymś zaskoczy. Pierwsze takie zaskoczenie to długość Supergirl. Osiem, zamiast dwunastu zeszytów. W porządku, pomyślałem, rzecz nie tkwi w długości, czy grubości, przynajmniej, jeśli chodzi o komiksy. Mimo tego dostałem zupełnie inną opowieść. Generalnie rzecz biorąc taką, w której autor nie tyle stara się zbudować ciekawą fabułę, co skupić się na eksploracji głównej bohaterki. Rzeczona fabuła staje się środkiem do pokazania cech postaci i mimo wszystko pozostaje - eufemistycznie mówiąc - nieskomplikowana. Zaczyna się tak. Ukończywszy wiek lat dwudziestu jeden nasza Superdziewczyna wybiera się do świata, gdzie może się upić. Nic w tym w sumie złego, nie ma co rzucać kamieniem, czy kryptonitem. No to leci sobie na inną planetę. Nie ma tam żółtego słońca, więc procenty lepiej wchodzą. W trakcie młodzieżowej eskapady staje się częścią krucjaty narratorki całej opowieści. Jest nią dziecko, któremu zbir zabija ojca. Dziewczynka (narratorka) poprzysięga zemstę. Zamiast jednak zarzucić na klatę emblemat, który od pewnego czasu jest wolny i do przejęcia, nad czym ubolewam, czyni inaczej. Daje angaż głównej bohaterce do ujęcia i ukarania sprawcy całej makabry. Jest tam nawet parę przekonujących pomysłów co do tego, dlaczego Superdziewczyna się na to zgadza. W każdym razie zaczyna się pościg za zbirem przez osiem zeszytów. Jest tam dużo kolorowych plenerów, pojazdów kosmicznych, nietuzinkowych istot itd. Jeżeli nie robi to na was wrażenia, a pewnie nie powinno, to jest to dokładnie tak proste. Ogólnie biorąc - może i ciekawe jak na samą Supergirl, choć i tu bym dyskutował, ale nikt nie rzuca czymś takim w fana komiksu, jeśli chce zaskoczenia w stylu "Jaka to melodia". No i w sumie, trochę staje się King zakładnikiem własnego pomysłu. Scenarzysta osadza opowieść w mimo wszystko hermetycznej strukturze, która nie daje pola do wielu zwrotów akcji i płaszyczny do zaskoczenia czytającego. Wiemy co będzie. A jeśli nie wiecie - hej, fajnie, że zainteresowowaliście się właśnie komiksami. To sympatyczne medium, które dostarcza wielu radości, w tym zakupoholikom.
 
King zmienił sposób pisania. Narratorka używa nieco bardziej wyszukanych słów, metafor, w których można próbować odnaleźć motywacje i namiętności Superdziewczyny. Zabieg z budowaniem postaci się udaje. Bohaterka jest inna, niż współczesne amerykańskie heroiny. Nawet wizualnie. Nie taka klasyczna piękność, ale interesująca. Wrażliwa. Nie ma sztubackiego i oczywistego narzucania się z jej mocami - czyli szybsza niż pocisk, silniejsza niż wiadomo co itd. To, co potrafi, jest na bieżąco odkrywane i absolutnie nie jest kalką jej potężnego kuzyna. Dziewczyna ma swój własny charakter. Jednocześnie jest twarda i to w przekonujący sposób udaje się pokazać. Sama relacja głównej bohaterki z dziewczynką (narratorką) jest też prawdziwa. Tyle jednak można powiedzieć dobrego o tym aspekcie komiksu.
 
Fabuła komiksu jest płytka i przewidywalna, jak na możliwości Toma Kinga. Pewnie, jest trochę ciekawych scen, zapadających w pamięć. Między innymi dialog o trudnej sprawie prowadzony w czasie, gdy Supergirl pomaga narratorce umyć dłonie. Planeta ze słońcem z kryptonitu też była interesującym elementem opowieści, zwłaszcza cierpienia Superdziewczyny z tym związane. Jest też dużo akcji i sporo się dzieje. Nikogo jednak, kto kłaniał się semikom, nic tu nie zaskoczy na tyle, że przyzna ocenę wyższą niż poprawna. Dobrze się to czyta nawet, płynnie, ale jeżeli chodzi o scenariusz, to takie rzeczy są współcześnie standardem pisarskim w tym nurcie komiksu. Nie ukrywam wobec tego mojego rozczarowania. Uważam, że mam do czynienia z autorem, którego zwyczajnie stać na więcej. A tutaj dowozi nas do mety bez efektu obrzydzenia, ale to w zasadzie tyle. Z pewnością niektóre elementy są zbędne i można by kilka zeszytów z tej mini-serii usunąć i całość mogłaby się bez tego doskonale obyć. Zbir ucieka, gonią go, potem znowu ucieka. To, co dzieje się w trakcie, jeżeli chodzi o portretowanie bohaterki, jest ciekawe. Zgoda. Nie jest to jak powiedziałem typowa amerykańska heroina. Taka postać pełna sprzeczności. Na pewno nie jak stereotyp amerykańskiej nastolatki. Bywa damą, ale też klnie czasem jak woźnica, a i natura wojowniczki też silnie się w niej zarysowuje. Przypominała mi trochę Katherine Hepburn z pierwszych ról. Mimo tego, komiks można byłoby spokojnie odchudzić. Nie było aż tyle miejsca potrzebne Kingowi do osiągnięcia celu, który sobie postawił.
 
A rysunki?
 
Ilustracje bardzo mi się podobały. Za stronę wizualną odpowiada Bilquis Evely, którego lubię za to, że jest retro "trochę". Wiem, że to brzmi jak oksymoron, ale takie mam odczucie. Umie ilustrować tak, że przywodzi na myśl starsze komiksy, jeszcze nawet sprzed lat dziewięćdziesiątych. Jednocześnie, jest w tym mimo wszystko jakiś powiew świeżości, nie szlifuje przetartych bruków. O jego postaciach nie można powiedzieć, że są "cool", jak z amerykańskiego sitcomu. Myślę, że o to chodziło też Kingowi, żeby główna bohaterka była nieco bardziej stylowa. Ma też sporo pomysłów artysta na świat przedstawiony. Zwłaszcza na statki kosmiczne, które choć nowoczesne, przywodzą na myśl stare galery. Niektóre przystanie czy planety wyglądają dość eklektycznie, widać wymieszaną stylistykę z lat 60. i 80. Stanów Zjednoczonych Ameryki, przynajmniej taką, jaką znam z filmów. Wszystko to dobrze zagrało i na całość patrzyło mi się dość przyjemnie. Jest też przy tym bardzo dynamiczny. Jest sporo artystów, którzy technicznie dobrze rysują pojazdy czy architekturę, ale jak trzeba pokazać trochę akcji, to myślimy o długości życia żółwi. Nie tych wcinających pizzę, tylko normalnych, wiemy, o co chodzi.
 
To kończ waść
 
Czas spędzony nad komiksem nie był dla mnie zupełnie zmarnowany, to sprawnie zrobione rzemiosło. Natomiast na waszym miejscu mimo wszystko więcej bym się nie spodziewał. Pomysł na konstruowanie przez osiem zeszytów osobowości głównej bohaterki został zrealizowany, ale jednak kosztem fabuły. Według mnie Toma Kinga jako scenarzystę stać zdecydowanie na więcej. Powinien zrezygnować z konwencji posługiwania się elokwentnym narratorem. Oszczędna, surowa forma, wywołująca w czytelniku niepokój, że coś może jednak dzieje się źle (i w tle) wychodzi mu lepiej. W każdym razie nie było to też fatalne. Nie lubię wyrażenia "mogło być", bo jakby się nad tym bliżej zastanowić, nie do końca wiadomo, co ono znaczy. Jeśli jednak dostajemy taką cenzurkę to intuicyjnie wyczuwamy, o co chodzi. Mam nadzieję, że Human Target, do którego siadam za chwilę, będzie lepszy.
 
6/10
 
Autor: AN