poniedziałek, 31 stycznia 2022

Geneza

 


Ponoć opowieści postapokaliptyczne i futurystyczne dystopie w okresie pandemicznym cieszą się szczególnym powodzeniem. To chyba nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że wiele z tego, co stanowi treść klasycznych już pozycji tego rodzaju, stało się w dużej mierze częścią naszej rzeczywistości. Przy takiej obfitości pozycji książkowych, filmowych i komiksowych (+ gry komputerowe) natykamy się oczywiście na niewypały, rzeczy nudne i głupawe, pod każdym względem nietrafione. Na drugim biegunie sytuują się autorzy, którzy zamiast kreować niepewne przepowiednie, twórczo analizują obecną kondycję zdominowanego naukowym myśleniem świata oraz pączkujących w nim tendencji. Kimś takim są wg mnie: Arash Amel, Lee Krieger, Joseph Oxford, Clay Mcleod Chapman i Jakub Rebelka - twórcy komiksu „Geneza”.  

Książkę otwierają obrazy zniszczonego świata (cóż za możliwość wyżycia się dla grafika), który przemierza samotnie kobiecy android Chloe. Ludzkość wymarła, natura opanowała ruiny naszej cywilizacji. Kontrolę sprawuje sieć, która ma wpływ także na przyrodę. Strażnikami są śmiercionośne i wszędobylskie drony. 


Fabuła zawiązuje się powoli, każda karta komiksu osłania nam kolejną niedopowiedzianą tajemnicę. Dochodzi do inkarnacji Davida Adamsa, twórcy nowoczesnej technologi, która doprowadziła nasz glob do katastrofy. Jenak nowy David nic o tym nie wie, świadomość ma dopiero zostać mu przywrócona. Tu dochodzimy do jednego z ciekawszych problemów dzieła. Czy pamięć, którą możemy sobie wgrać jak płytę CD – czyli nie będącą sumą naszych doświadczeń - przywraca nam osobowość, czy też ją odbiera? Gdzie w ogóle kończy się oprogramowanie, a zaczyna życie i kiedy nachodzące nas uczucie możemy nazwać prawdziwym? To z kolei szereg dylematów Chloe oraz jeden z istotniejszych tematów komiksu. 


David, Chloe i jeszcze jeden robot udają się w awanturniczą  i pełną niebezpieczeństw podróż do ukrytego gdzieś daleko laboratoriom, w którym można odtworzyć ludzkie życie. Po drodze spotykają wyrzuconą poza margines społeczność robotów, które pełniły kiedyś służalcze funkcje wobec ludzi, a obecnie nurzają się w bezcelowości swego istnienia. Dla nich David jest od dawna wyczekiwanym prorokiem. Tutaj komiks skręca w stronę Religi. David ma świadomość, że nie działa zupełnie samowolnie, tylko spełnia posłannictwo swojego protoplasty. Wyrusza więc w dalszą wędrówkę po pustkowiu niczym Mojżesz, ciągnąc za sobą swój lud, czyli armię ciemiężonych robotów, którym obiecuje wyzwolenie.  


Zaprezentowana historia nie jest ani przegadana, ani przeintelektualizowana, obfituje zaś w dramatyczne zwroty akcji i sceny walk. Sieć za pomocą różnych pułapek usilnie pragnie zniszczyć inkarnację swego stwórcy Davida. Podobnie ludzkość w procesie technicyzacji i przyjmowania nauki jako wiedzy tłumaczącej wszelkie aspekty życia, systematycznie kopała grób swojemu Bogu. Czego obawia się Sieć? Życia w pełnym jego spektrum nieumiarkowania i chaosu.    
Oryginalność scenarzysty i szeregu pomysłodawców osadza się na utożsamieniu rozkwitu nowoczesnej technologi - nie z powstaniem super komputera czy armii cyborgów - ale właśnie wspomnianej Sieci, która modyfikuje podstawy życia biologicznego, czyli sięga jakiejś nieuchwytnej Tajemnicy – elementarnego kośćca budowy wszystkiego co istnieje. Owe tendencje są nieobce współczesnym naukowcom. Świetnie o tym opowiada wybitny film „Photon” Normana Leto (czyżby Rebelka zapożyczył z niego motyw wijących się biocybernetycznych wstęg?). Zresztą chyba każdy, kto śledzi nowinki technologiczne, ma świadomość tego, co się święci (https://youtu.be/Sadq_UyxprQ).
Trzeba jednak zaznaczyć, że „Geneza” to nie jakieś nawiedzone pismo mesjanistyczne, ani traktat filozoficzny o upadku człowieka i poszukiwaniu Wolnej Woli, tylko przede wszystkim pełen przygód i napięcia komiks akcji, który może przypaść do gustu zarówno dojrzałemu czytnikowi, jak i nastolatkom. Wspomniane przeze mnie wątki są w nim obecne, ale myślę że przez wielu mogą zostać przeoczone. Bez wątpienia ta zgrabnie napisana opowieść przykuwa uwagę przede wszystkim swoją stroną graficzną. 


Pierwszy raz z kreską Jakuba Rebelki spotkałem się w 1999 roku na łamach magazynu komiksowego „AQQ”. Nie zwróciłem na niego zbyt dużej uwagi, a też później nie specjalnie śledziłem jego karierę. Dopiero gdy w 2010 roku zobaczyłem we wrocławskim BWA wystawę  malarstwa Jakub Rebelki pt. „Elementy chaosu” zdałem sobie sprawę, że mamy w Polsce nieszablonowego artystę, który potrafi się odnaleźć w różnych technikach, stylach i konwencjach, nie tracąc zarazem swojego indywidualnego charakteru.   


Taka jest też szata graficzna Genezy, to znaczy różnorodna, autor rysunków nie idzie na łatwiznę, odważnie - niemal jak Simon Bisley - zmieniając swój styl i specyfikę kadrowania. Daje to dużo satysfakcji podczas czytania, gdyż cały czas ma się wrażenie obcowania z czymś zupełnie nowym, wiecznie otwartym procesem twórczym. Oczywiście takie rozwiązanie nie przypadnie do gustu pietystom, którzy zawsze chcą mieć idealny porządek. Należy jednak zwrócić uwagę, że poziom ekspresji grafik Rebelki w sposób konsekwentny i sugestywny odzwierciedla temperaturę emocjonalną poszczególnych scen, tym samym będąc interpretatorskim wkładem samego artysty w ich zrozumienie. Podobną rolę pełni interesująca kolorystyka. 


Patricio Delepche posługuje się farbą równie nieszablonowo, jak Rebelka kreską. Oba środki wyrazu są w Genezie idealnie zintegrowane, dlatego podejrzewam, że polak, który nie stroni od posługiwania się pędzlem, miał istotny wpływ także na warstwę kolorystyczną. Mamy tu przynajmniej parę technik nakładania koloru, oprócz subtelnej interwencji komputera, bardzo charakterystyczny i ożywiający klimat robią akwarele. Czasami nie wiadomo, czy obrazek jest bardziej namalowany, czy narysowany oraz gdzie mamy żywą farbę, a gdzie barwę z programu graficznego. W przypadku tego komiksu, nie ma się wrażenia, że ktoś po prostu położył kolory, lecz w sposób kreatywny dopełnił artystyczną wizję grafiki.   

„Geneza” nie powinna zawieść czytelnika rozmiłowanego w gatunku postapo, którego dzieła być może kręcą się wokół tego samego schematu, jednak tym bardziej interesujące jest śledzić pewne odstępstwa od reguły. W komiksie z rysunkami Rebelki zdumiewa w moim odczucie zgodne połączenie przynajmniej paru mogących się wykluczać dążeń. Udało się bowiem stworzyć rozrywkową historię dla młodzieży, jak i quasi religijny komiks do zadumy nad fenomenem życia. Wszystko to w pięknym wydaniu, twardej oprawie i świetnych kolorach. To bardzo miłe, że polski autor, którego kojarzę z polskim undergroundem (wiem, to stare dzieje), wchodzi w średnie pokolenie z tak pięknym dorobkiem.   

Autor: Jakub Gryzowski

czwartek, 6 stycznia 2022

Usagi Yojimbo. Saga - Legendy. Stan Sakai.

 


 

 Już to obwieściłem na instagramie przed świętami. Niniejszy tom Usagiego oznaczony dopiskiem „Legendy” to wymarzony prezent dla kogoś, kto nie miał do czynienia z komiksami Sakaiego i prawdziwa orgia czytelnicza dla fanów „Długouchego”. To serie poboczne, w każdym aspekcie ukazujące inne perspektywy przygód królika ronina. Część jest mistrzowska, część dobra, część nieco słabsza, ale wszystkie zasługują w jakiś sposób na uwagę. 




Na tomik składają się dwie opowieści science-fiction i jedna dziejąca się w regularnym uniwersum Usagiego (acz i w niej podkreślona jest pewna odrębność czasu i miejsca akcji, ale o tym sza). Najgrubsza samodzielna rzecz w tym tomie, „Usagi w kosmosie”, to historie dziejące się w anturażu przypominającym „Gwiezdne wojny” z przeszczepionymi bohaterami, których możemy znać z oryginalnej serii dziejącej się w feudalnej Japonii. To moim zdaniem najlepsza rzecz z całego zbioru, trzymająca poziom oryginalnej serii. Sakai tworzył ją zresztą u szczytu swoich możliwości. „Senso” (czyli „Wojna”) to natomiast bardzo ciekawa, luźna adaptacja „Wojny światów” H.G. Wellsa, wypełniona postaciami z regularnej sagi o Usagim. Dzieło tworzone w bardzo ciekawym, ale też smutnym momencie życia Sakaiego, gdyż w owym czasie na przewlekłą chorobę umierała jego żona. W jakiś sposób widać to na łamach tej opowieści. Graficznie jest bardzo gęsto, ponuro i mrocznie. Od strony fabularnej najsłabszym ogniwem zbioru jest „Yokai”. Historia o walce Usagiego z duchami i potworami, w której główne skrzypce gra jednak poboczna postać: Sasuke, łowca demonów znany z kart regularnej opowieści Sakaiego. To rzecz nieco gorsza od reszty zebranych tu historii i pozbawiona uroku oryginalnej serii. Na szczęście wszystko ratuje warstwa graficzna. Sakai pocisnął grafiki w cudnej akwareli, sprawiając, że wykreowany przez niego świat zyskał jeszcze więcej czaru. 

 



Część z Was ma już te komiksy w poprzednich, samodzielnych wydaniach. Niewiele stracicie nie kupując tej edycji (szczególnie, że „Yokai” było oryginalnie na lepszym papierze i w większym formacie), ale wszyscy ci, którzy nie czytali tych opowieści, po prostu muszą po nie sięgnąć.

Być może te spin-offy nie są tym, co najlepsze ma do zaoferowania seria o Usagim, ale niski próg wejścia sprawia, że to wymarzone tomiszcze na początek przygody z komiksami o króliku samuraju. Do tego zamieszczony tu „Usagi w kosmosie” to perełka i uczta dla fanów wspomnianych „Gwiezdnych Wojen”. Zapewne ich fani w przestrzeni kosmicznej poczują się pewniej niż w feudalnej Japonii. 



Strażnicy Galaktyki #01: Ostatnie wyzwanie. Cates/Shaw

 

 


W teorii wszystko brzmi idealnie. Bardzo cenię Donny'ego Catesa, uwielbiam jego „God Country”, „Cosmic Ghost Ridera” i „Thanos Wins”, Venom też udał mu się całkiem nieźle. Dodatkowo wciąż płonie we mnie ogień miłości do kosmicznego Marvela wzniecony lata temu przez Jacka Kirby'ego. Strażnicy Galaktyki są zresztą teraz na fali, odwalili kawał ważnej roboty w MCU, niedawno wydana gra o dziwo też się udała. Jakim więc cudem zdolnemu scenarzyście udało się napisać tak kiepski komiks?

Jeśli dobrze wyczytałem, akcja tego komiksu dzieje się mniej więcej po „Wojnach Nieskończoności" Gerry'ego Duggana – serii, w której nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale bawiłem się dosyć dobrze. Czytając „Strażników Galaktyki” doskonale ogarniam tok wydarzeń, ale radochy jakoś mam dużo mniej. Fabuła jest bowiem stosunkowo prosta, przynajmniej u sedna, bo oto Thanos nie żyje. Jak to bywa z Pomarszczonym Winogronem Zniszczenia, no i w sumie z większością trykociarskich postaci, śmierć jest stanem mocno nietrwałym. Szalony Tytan zapowiedział bowiem swój powrót, więc brat jego Starfoxem znany zwołuje zbiorowisko największych koksów w całym kolorowym wszechświecie w jednym celu. Mają wytropić, pochwycić i uśmiercić córkę złola nad złolami, tę zieloną ma się znaczyć, czyli Gamorę.

Zapytacie czemu? A bo tak, bo tak stwierdził Starfox, Thanos z pewnością odrodzi się właśnie w ciele swojej brutalnie adoptowanej latorośli. Ma to oczywiście jakieś wyjaśnienie, ale nie zdradzając zbyt wiele z fabuły muszę rzec – właśnie to wyjaśnienie czyni tę historię nieznośnie bzdurną. Każdemu nawet średnio bystremu odbiorcy już od pierwszych stron nasunie się na myśl faktyczne rozwiązanie tego czegoś, czego „zagadką” nazwać nie mam czelności. Problem w tym, że żaden z całej zgrai najpotężniejszych rozpierdzielaczy nawet nie wziął takiej oczywistości pod uwagę.

Nie są oni bowiem tutaj postaciami, a z pewnością nie tymi, które zdążyliście przez lata obcowania z komiksami dobrze poznać i pokochać. Odnoszę wrażenie, że Cates z nakazu zgarnął do swoich „Strażników Galaktyki” dziesiątki istotnych, ciekawych postaci i nie pofatygował się choćby minimalnie zapoznać z ich charakterami, z ich tłem fabularnym. Wszyscy, z dumnym Gladiatorem na czele, są bezmyślnymi pionkami pozbawionymi osobowości, Beta Ray Bill to rozwodniony Thor, Groot jest wyłącznie irytujący, Richard Ryder nagle został kretynem, a Adam Warlock z jakiegoś powodu ma raczej wyjebane na sprawy dotyczące potencjalnego powrotu swojego nemesis. To armia zabiegów fabularnych, pięści przyczepione do pustych marionetek, a poza Starlordem jakieś faktyczne cechy charakteru zdradza jedynie Kosmiczny Ghost Rider. Widać, kto jest ulubionym dzieckiem scenarzysty.

W tym całym dramacie udało mi się odnaleźć jakieś drobne ślady talentu Catesa. Strukturalnie rzecz biorąc czyta się to całkiem sprawnie, więc lektura nie zajęła mi na szczęście zbyt wiele czasu. Gdy zignorujemy totalne rozjechanie cech charakteru większości postaci, dialogi są złożone składnie i przemycają nawet czasem humor charakterystyczny dla straźnikowej marki. Szczególnie urzeka pijany Quill dzwoniący do swojej ex. Do dobrze zrealizowanej kosmicznej nawalanki zawsze lubię zresztą zajrzeć, nawet gdy sensu poza akcją ma niewiele, ale przy takim nazwisku na okładce trudno mi ukryć rozczarowanie.

Na szczęście drugie nazwisko nie zawiodło, Geoff Shaw się znaczy i też od razu zaznaczę, że jest to odczucie raczej subiektywne. Styl graficzny charakterystyczny dla nie zaskakującego niczym superbohaterstwa musi spełniać pewne kryteria, by nie spowodować u mnie teraz mdłości, a Shaw z większością z nich radzi sobie nieźle. Są fajowe splashe i spore kadry wprowadzające, kreska jest wyrazista i mocno konturowana, sekwencyjność nie zawodzi (choć czasem akcja zdaje się przeskakiwać jakiś nieobecny kadr). Rysownik też radzi sobie zdecydowanie lepiej z kreśleniem dizajnów postaci, niż scenarzysta z pisaniem ich zachowań. Ogólnie bez zaskoczeń i zachwytów, ale powodów do biadolenia nie ma zbyt wiele.

Ponoć wielcy upadają z najgłośniejszym łomotem. Na całe szczęście Cates to stosunkowo młody pączek na drzewie komiksowych talentów, więc mam szczerą nadzieję, że ten pozbawiony typowej dla autora wrażliwości potworek jest jedynie wyjątkiem – błędem, z którego zostaną wyciągnięte wnioski. Trochę przeraża mnie przeważająca ilość pozytywnych ocen, które „Strażnicy Galaktyki” zebrali w zagranicznych mediach, nie mam pojęcia, skąd się one biorą. Przecież chwytliwie poprowadzona narracja nie powinna tak skutecznie przykryć bezsensownej intrygi i całkowitego zbezczeszczenia charakterów ponad połowy bohaterów występujących w komiksie, prawda? Jak rzadko kiedy, liczę na wasze komentarze i opinie. Sam już nie wiem, czy nie zaczynam czepiać się na siłę.


Autor: Rafał Piernikowski


Boska Komedia Oscara Wilde'a. Javier de Isusi.

 


 

Powieść graficzna opowiadająca o ostatnich latach życia Oscara Wilde'a. To okres, gdy słynny pisarz wyszedł z angielskiego więzienia po dwóch latach, które odbębnił za sodomię. Po odsiadce spierdolił ze wstydu do Francji, gdzie ze względu na lżejsze obyczaje mógł spokojnie oddać się dekadencji.


Wilde jest już tylko cieniem wielkiego dandysa, jakim był przed pudłem. Śmiga zarzygany dorożkami po Paryżu, naciąga znajomych na kolejne kolejki absyntu i Bóg wie co jeszcze. Prześladują go długi i duchy przeszłości. Rzecz nie ma prawa skończyć się dobrze. Niczego się nie nauczył w więzieniu, bo jak dziś wiemy, w Paryżu chlał na potęgę i rżnął masowo młodych mężczyzn (już im w metrykę dla dobra Wilde’a nie będę zaglądał). 

 



Autor niniejszej powieści graficznej jednak nie skupia się na seksualności, co (gdyby nie rozbudowana sekcja z posłowiami i sylwetkami osób związanych z pisarzem) graniczy z przekłamaniem, bo przecież seksualność jest bardzo ważnym elementem tożsamości słynnego Anglika. Postacie pojawiają się i tylko zgadywać możemy, czy Wilde dorwał im się do majtek, czy nie. Autor daje mu za to być oratorem, co w efekcie jest bardzo nie komiksowe, bo dostajemy tu niemal same gadające głowy bez ciekawie narysowanego tła (a wszystko dzieje się przecież w Belle époque, która aż prosi się o barwny komiksowy portret). Owszem, są autorzy, którzy robią podobnie i tworzą dzieła wybitne (nie szukając daleko – Daniel Clowes i Adrian Tomine), ale Javier de Isusi do nich nie należy. Są tu momenty lepsze – wtedy dzieło Hiszpana przypomina dokonania Willa Eisnera, do tego pochwalę pięknie wykorzystane czarne akwarele tudzież rozwodniony tusz (a może to technika komputerowa?) – ale przewaga jest jednak tych gorszych. 

 



Jako osoba zainteresowana Wildem, a nie wiedząca niemal nic o tych latach jego życia, czytałem niniejszy tom z zainteresowaniem, ale nie mogę powiedzieć, żeby to był udany komiks. To trochę daleko posunięty cytat z Wilde'a (który był ponoć lepszym mówcą niż pisarzem), a trochę błąd w sztuce. Tak, jest tu aż tak literacko, gdyż fabuła ponadziewana jest wywiadami z przyjaciółmi pisarza, narysowanymi zresztą na tyle nieumiejętnie, że trudno ich odróżnić. Trochę zaprzeczę sobie, bo choć uważam to dzieło za nieudane, jest ono przy tym dobrym nośnikiem informacji o genialnym twórcy jakim był Wilde. Niemniej, prócz ludzi zainteresowanych jego życiem, nie wiem komu ten komiks miałbym polecić. Przez przegadanie brak w nim bowiem najważniejszej rzeczy jaką musi mieć dobra powieść graficzna – zrozumienia języka komiksu. 

 


 

 

wtorek, 4 stycznia 2022

X-Men. Kompleks Mesjasza. Brubaker.

 

Jeśli pamiętacie moje ostatnie spotkanie z X-Menami, to wiecie, że run Jima Lee spodobał mi się na tyle, by zmotywować mnie do opierdolenia wszystkich zeszytów i tomów, jakie były w moim posiadaniu. Powiedziałem sobie „Krzychu Rychu, nigdy więcej”. Po co się męczyć? Wymiękłem jednak, głównie ze względu na to, że niniejszy tom firmował swoim nazwiskiem uwielbiany przeze mnie Ed Brubaker. Chcę mieć jego wszystkie dzieła na półce, a odpowiedzialny był tu on za zarys całości historii (bo na przestrzeni kilku X-tytułów pisało tę opowieść kilku scenarzystów). Kusiła też zajebista okładka, wyglądająca niemal jak front od płyty Wu-Tang Clan „Iron flag”. Oczywiście wsadziłem rękę w nocnik, jak to zwykle bywa przy X-menach. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że nikt nie umie napisać dobrych historii z takimi zajebistymi postaciami, nawet Brubaker.



Tym razem dostajemy event rozciągnięty na kilka X-tytułów, traktujący o świecie, w którym mutanci zostali wybici do nogi i nie rodzi się już nikt z genem X. Do czasu aż na świat przychodzi ewenement, pierwsze dziecko będące mutantem – mesjasz mający wszystko odmienić i zbawić swój gatunek. Akcja rozgrywa się na przestrzeni całych epok, bo bohaterowie często i gęsto przenoszą się w czasie, ganiając po podwórku jak psy za suką w rui. Owszem, jest to klarownie napisane (to jakiś plus, bo jak wiemy, autorzy Xów lubią wszystko gmatwać), ale moim zdaniem historia nie ma wiele do zaoferowania czytelnikowi. Prócz licznych bójek drużyn odzianych w kolorowe kalesony mutantów, chcących pozyskać dziecko w różnych celach. Jeśli to lubicie, to walcie w ten tom jak w dym. Jeśli szukacie czegoś pobudzającego intelektualnie, to tutaj tego nie znajdziecie.





Graficznie jest natomiast tragicznie na każdym polu. Niniejsza księga to dobry przykład tego jak nie robić komiksów. Niebywałym jest, że tylu autorów (bo całość rysuje spora zgraja twórców) prezentuje tak równy i żałosny zarazem poziom. Moje biedne oczy krwawiły od patrzenia na to widowisko, będące wszystkim tym, co we współczesnym komiksie złe i kiczowate. Najgorsze były jednak oczojebne, komputerowe kolory i to chyba one popsuły całkowicie rysunki kilku całkiem przecież niezłych rzemieślników. Na pokładzie są wszak Silvestri i Bachalo, czyli autorzy, którzy się kulom nie kłaniali.





Ja już to wiem bardzo dobrze, ten komiks mnie tylko w tym utwierdził – nie znoszę komiksów o X-Menach i nie powinienem po nie sięgać. Nie czytałem co prawda jeszcze Mutantów Piskora i Morrisona, mam (o naiwny!) zamiar je nadrobić, bo jestem frajerem i wierzę, że może oni stworzyli dobry komiks. Znając życie prawdopodobnie znów wjebię się na minę.


PS Ok, przejrzałem regały. Została na nich dosłownie jedna mutancka pozycja (nie licząc kilku komiksów o Wolverinie, bo to inna bajka). Lubię mianowicie oldskulową Sagę o mrocznej Phoenix Johna Byrne. I to chyba jedyny run X-menów, który czytałem i mi się podobał.