Szwajcarski rysownik objawił się w Polsce dwoma błyskotliwymi zbiorami komiksowych miniatur: "Exit" i "Cinema Panopticum". Oba wyprzedały się bardzo szybko, a autor stał się jednym z ulubieńców krytyki i czytelników. Nic dziwnego - Thomas Ott doprowadził swój warsztat do perfekcji, a do tego wypracował swój własny, niepowtarzalny styl.
Swoje gorzkie, groteskowe prace wydrapuje - jakby za karę - małym japońskim nożykiem na arkuszach pokrytych czarnym tuszem. Filmowość i rytmiczność jego narracji robi niesamowite wrażenie. Jeśli szukałbym dla jego prac jakiegoś odpowiednika w kinie, wskazałbym na filmy Aronofsky'ego, Lyncha czy Finchera. To turpizm i ekspresjonizm, ale przefiltrowany przez współczesną, postmodernistyczną wrażliwość, w której nawet intymny dramat, szekspirowska tragedia, czy adaptacja "Portretu Doriana Graya" musi być podana w formie intrygującej dla odbiorców znudzonych ciągłymi fajerwerkami. Ma szokować i drażnić, a przy tym być niezwykle atrakcyjna od strony wizualnej.
Kilka lat po sukcesie, jaki odniosły na naszym rynku jego albumy z krótkimi formami, Kultura Gniewu dała nam szansę zapoznać się z jego pierwszym pełnometrażowym dziełem. Album znów zgarnął bardzo dobre recenzje, jednak mi macki opadły. "Numer 73304-23-4153-6-96-8" dobitnie pokazał, że Ott artystycznie zabrnął w ślepą uliczkę. Genialny, filmowy warsztat narracyjny stał się dla niego pułapką, a sam komiks był niczym innym, jak szortem rozdmuchanym do ponad stu stron. Sekwencyjność stała się zbyt rozbudowana, a jego pracom zaczęło brakować komiksowej skrótowości. Ott zagubił się w filmowości, tak jak twórcy biograficznych powieści graficznych gubią się często w nawale literackości. Tych jednak jest dużo, można na nich machnąć ręką - Ott jest tylko jeden i to, że nie rozwija się już artystycznie, smuci mnie znacznie bardziej.
Najnowszy album Szwajcara to dobry komiks. Może
nawet bardzo dobry. Sądząc po entuzjastycznych recenzjach jakie zgarnia,
zapewne nie zabraknie go w większości tegorocznych podsumowań. Sam
chętnie stawiam na półce każdy nowy album Thomasa Otta, ale przy tym
jestem wobec jego prac dużo bardziej sceptyczny niż inni publicyści.
W warstwie fabularnej "Nowożeńców" jest spokojniej i bardziej klasycznie niż w poprzednim jego albumie. Mniej tu pretensjonalnej psychodelii, a więcej kina suspensu i hitchcockowskiego thrillera. Znajdziemy tu niemal same panoramiczne kadry, co jeszcze bardziej podkreśla filmowe konotacje jego twórczości. Tym razem jest to trochę bardziej uzasadnione. "Nowożeńcy" są bowiem nietypowym albumem, będącym adaptacją filmowego dreszczowca, którego twórcy mocno inspirowali się pracami Otta. Duża sprawa, duży zaszczyt, ale w tej chwili jest to dla mnie nieistotne. Ja mam kolejny pełnometrażowy komiks Otta który mnie zawiódł. Wiedziałem jaki będzie zanim go przeczytałem. Ba! Wiedziałem to już zanim go stworzył. To dalej ten sam Ott którego znałem, i mogę się założyć, że całą historię pomieściłby na pięciu, może dziesięciu stronach. "Nowożeńcy" mają ich aż sześćdziesiąt. Do tego scenariusz nie różni się niczym od wielu innych jego historii, które dane mi było przez lata przeczytać. Można oczywiście bronić go twierdząc, że wielu genialnych autorów zwykło się powtarzać, cały czas eksploatując prześladujące ich tematy. Jednak twórczość Otta nigdy nie niosła ze sobą szczególnej wartości intelektualnej, więc nie bardzo jest do czego wracać. W jego komiksach liczy się tylko atmosfera i efekt, jaki pointa wywrze na czytelniku.
Jeśli nie mieliście dotąd okazji przeczytać żadnego komiksu Otta - kupcie "Nowożeńców". Zrobią na Was wielkie wrażenie i będą dobrym tytułem na początek - szczególnie, że zbiory jego krótkich komiksów osiągają na rynku wtórnym zawrotne ceny. Jeśli znacie jego twórczość, to bardzo dobrze wiecie czego się spodziewać. Zdaję sobie sprawę, że na świecicie jest wielu Mamoniów i moja recenzja jest łyżką dziegciu w beczce miodu, ale osobiście czuję wielki niedosyt. Chciałbym, żeby Szwajcar mnie w końcu czymś zaskoczył. W przypadku "Nowożeńców" najbardziej zaskakujące było dla mnie to, że w
oczach większości polskich recenzentów Ott dalej uchodzi za
mistrza suspensu. Jest to dla mnie trochę niezrozumiałe, bo trudno tak nazywać kogoś, kto w kółko gra tymi samymi motywami. Ott jest jak szuler któremu skończyły się asy w rękawie.