środa, 22 lutego 2012

Criminal - Lawless


"I think family is a trap... but i figure you already know that..."


Nie jest to według mnie przypadek, że to właśnie ten tom został opatrzony wstępem Franka Millera. W przeciwieństwie do "Coward" (klik), w "Lawless" związki z jego komiksami zostały zdecydowanie uwypuklone. Kilka razy w trakcie lektury przychodziło mi na myśl, że to on mógłby coś takiego napisać, że widzę tu nawet nie "Sin City", a "Rok Pierwszy" - ale w żadnym wypadku nie nazwałbym tego komiksu epigońskim, powiedziałbym raczej, że to przemyślany ukłon w stronę najlepszych prac starszego kolegi.

Widać, że Brubaker korzysta z doświadczenia Millera, ale reprezentuje już następne pokolenie. Zresztą trzeba pamiętać, że wzorce obaj mieli te same. Klasyczne (i mniej klasyczne) kino noir wydaje się być workiem bez dna dla współczesnych twórców komiksowych. Pisząc o "Criminal" nie sposób ominąć ten temat, bo w wielu aspektach to twór bardzo filmowy. Główny bohater - dezerter chcący pomścić śmierć brata - zdaje się wręcz żywcem wyjęty z klasycznego filmu z Bogartem "Dead Reckoning", a fabuła wskazuje na inspirację niedocenionymi spadkobiercami Melville'a: Walterem Hillem i Mikiem Hodgesem. Mamy tu powrót po latach i zemstę kojarzącą się ewidentnie z "Get Carter", mamy kierowcę pracującego dla szajki przestępców, co kieruje nas na "Drivera" - ale to tylko mały odsetek, w trakcie lektury w głowie mnożą się tytuły które mogły inspirować Brubakera. Brak tu jednak popowej tarantinowszczyzny czy przykładania jakiejś szczególnej wagi do cytatu. Mimo oczywistych związków* ten komiks to nie pusta zabawa formą czy gatunkiem.

W recenzji pierwszej części "Criminal" wspominałem, że to komiks, który artystycznie nie dorasta do swych filmowych odpowiedników. W drugim tomie szala się jednak przechyla. Pod pretekstem napisania komiksu kryminalnego Brubaker pragnie coś ważnego powiedzieć i zdecydowanie nie chodzi tu tylko o wiarygodny obraz środowiska przestępczego (acz to też mu się nadzwyczaj dobrze udaje), a o los człowieczy. Poprzednim razem wspominałem też, że są to przepisane na współczesność szekspirowskie tragedie. Podtrzymuję to i uważam, że nie mogłem nic trafniejszego napisać o tym komiksie. To, co robi Brubaker w jakiś sposób przypomina to, co robił angielski dramaturg - czy, sięgając dalej, to co stosowały do napędzania fabuł greckie tragedie. Wątkiem spajającym poszczególne tomy serii stają się między innymi rodziny głównych bohaterów - co bardzo istotne, to klany zatwardziałych kryminalistów, ale nie potężni bossowie czy członkowie mafii, tylko pospolita szajka rabusiów. Jego postacie, jak i uniwersum które wykreował, posiadają rozbudowaną przeszłość - nad przekonywająco napisanymi bohaterami ciąży brzemię nie tylko wcześniejszych czynów, ale i traumy z dzieciństwa, grzechy ojców i fatum, od którego nie ma ucieczki. Na tym poziomie "Criminal" jest bardzo wiarygodne, posiada cechy świetnej powieści psychologicznej i nie sposób się z tym wszystkim czytelnikowi nie utożsamić. To winduje scenariusz Brubakera ponad gatunek, ponad kryminał w klasycznym rozumieniu, a rozbudowanie elementów obyczajowych ponad noir.

(kliknij aby powiększyć)

Również konstrukcja scenariusza wskazuje na to, że autor nie jest byle marvelowskim wyrobnikiem. Po mistrzowsku porusza się po czasie i przestrzeni, bardzo celnie i przekonująco stosuje narracyjne sztuczki. Na przykład, by zaostrzyć dramaturgię, niektóre punkty z linii fabularnej przedstawia wcześniej. To może w jakiś sposób kojarzyć się z wyeksploatowanymi środkami narracyjnymi postmodernizmu filmowego, ale wszystko jest tu tak nienachalne, że trudno ten komiks oskarżyć o tanie efekciarstwo. Warto się za to zastanowić, czy przypadkiem tarantinowska konwencja pisania scenariusza nie zaczerpnęła pewnych rozwiązań z komiksu, które teraz wracają do niego jak bumerang. W każdym razie, kiedy w filmie takie zagrywki stały się już dawno pretensjonalne, to w "Criminal" nie słychać ani jednej fałszywej nuty. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na "gościnne występy", które bardzo zgrabnie zespalają serię. Ten sam sposób stosował N.W. Refn budując uniwersum w swojej gangsterskiej trylogii "Pusher". Nam - czytelnikom komiksów - te sztuczki są znane od lat, spotykamy je, lepiej lub gorzej stosowane, w superbohaterskich cyklach.

Pomijając fantastyczne okładki, nie jest to seria, która od strony graficznej od razu zapiera dech w piersiach - ale muszę przyznać, że Sean Phillips już wciska się w panteon moich ulubionych rysowników. To twórca niepozorny, którego talent dostrzeżemy dopiero w trakcie lektury. Jego styl z jednej strony nawiązuje do starej szkoły komiksu amerykańskiego, z drugiej znajduję w nim coś z europejskich realistycznych rzemieślników. W jego sposobie narracji jest coś naturalnego, co przywołuje na myśl obcowanie z klasycznym, nienachalnym formalnie kinem. Mimo, że w założeniu rysuje "złych facetów z pistoletami", to nie popada w jakąś karykaturalną komiksowość - to nie millerowscy herosi z "Sin City", to zwykli ludzie, jak rysowany przez Davida Muzzucchellego Gordon z "Roku Pierwszego". Brubaker ma szczęście - nie wyobrażam sobie, by na swej drodze mógł spotkać kogoś bardziej odpowiedniego do ilustrowania jego scenariuszy.

Kolory w "Criminal" nakłada Val Staples. Od razu mówię, że jestem przeciwnikiem komputerowego koloryzowania, ale tym razem nie mam innego wyboru, jak wypowiadać się o nich w samych superlatywach. Wygląda na to, że na przyjrzenie się bliżej jego pracy przyjdzie czas gdy skończę czytać już całe vol 1. Niemniej już w tej recenzji zaznaczę, że w drugim tomie tonacja całkowicie się zmieniła. O ile w "Coward" mieliśmy ciepłe barwy, kojarzące się z kinem lat siedemdziesiątych, to tu mamy zdecydowanie ciemne kolory - które może nie mają sięgać do ekspresjonistycznego noir, ale sprawują podobną funkcję, bo podkreślają ponurą atmosferę opowieści.

Ta seria zaczyna pretendować do miana jednej z moich ulubionych. Zresztą ten tom przypomniał mi, dlaczego czytam komiksy. Jak już wspominałem ostatnim razem, "Criminal" radzi sobie z konwencją sensacyjną lepiej, niż większość współczesnego kina. Gdy pierwszy raz otworzyłem "Lawless", miałem wypieki na twarzy - na pierwszej stronie widniał cytat z piosenki Townesa Van Zandta. Nie wiem, czy istnieje dzisiaj lepszy sposób, żeby mnie kupić. Brubaker to podstępny drań, dobrze wiedział, jaki typ człowieka sięgnie po drugi tom ... ale to też chyba trochę tak, że niektóre komiksy są nam przeznaczone.


*szczególnie ze "Wściekłymi Psami" - ale to też dlatego, że to jedyny film Tarantino w którym postacie posiadają solidnie zarysowaną głębię psychologiczną.

sobota, 11 lutego 2012

Neofolk 2011 - podsumowanie.



Dożyliśmy czasów których nie chcieliśmy dożyć. Nie mówię o kali judze - ta trwa od dawna - a o tym, że wyraźnie widać, jak neofolk staje się coraz popularniejszy. Może chodzi o to, że słuchacze są młodsi, że wraz z takimi projektami jak Rome przychodzą następne pokolenia zainteresowanych. Nie wiem, w każdym razie nie chcieliśmy - przepraszamy! Na szczęście są tego jakieś plusy, bo dzięki temu obrodziło w koncerty. Jednego roku mogliśmy zobaczyć w Polsce Death in June, Current 93 i Of the Wand and the Moon. Czytam to, co napisałem i muszę się uszczypnąć żeby uwierzyć. Jeśli idzie natomiast o albumy, to nie jest tak kolorowo. Zespołów "drugiej fali" słucham mało, a cenię jeszcze mniej. Jeśli miałbym wymienić nagranie "świeżej krwi" które mi się naprawdę w tym roku podobało, to wskazałbym Cult of Youth. Weterani wydali parę płyt, ale z rzeczy godnych odnotowania wymieniłbym tylko płyty z obozu Sol Invictus.


Andrew King - Deus Ignotus

Andrew King zazwyczaj najwdzięczniej wypada w kolaboracjach i faktem jest, że mimo pewnych podobieństw, sporo brakuje temu albumowi do takich płyt jak nagrane wspólnie z Brown Sierra "Thalassocracy". Mimo to, "Deus Ignotus" to bezsprzecznie jeden z lepszych albumów jakie miałem okazję słuchać w 2011 roku. We wspomnianym projekcie z Brown Sierra bardzo ceniłem ten mariaż tradycyjnego repertuaru z muzyką konkretną, eksperymentalną. To samo cechuję tę płytę i mimo, że trudno mówić tu o jakiejś przytłaczającej awangardowości, to jest tu coś, co każe nam myśleć o Kingu jako o osobie osłuchanej ze współczesną muzyką. Staroangielskie pieśni osadza w dość minimalistycznej stylistyce, nie boi się dronów czy sampli. Mimo swojego przywiązania do tradycjonalizmu nie obawia się poszukiwać, przez co nagrywa płyty wykraczające daleko poza jakiekolwiek znane stylistyki. Nie będę tu dywagował czy King gra neofolk - bo bym pewnie trafił na manowce - ale jest to osoba tak mocno związaną ze sceną, że pojawienie się go w tym zestawieniu nie powinno nikogo dziwić.



Sol Invictus - The Cruellest Month

Od ostatniej płyty firmowanej jako Sol Invictus minęło ponad pół dekady. Jako, że Tony sporo udziela się w różnych innych projektach, nie wyczekiwałem tego albumu z niecierpliwością, ale przyznaję, że bardzo się ucieszyłem, gdy znów z okładki popatrzyły na mnie niepokojące postacie namalowane przez Tora Lundvalla. Poprzednia, warta uwagi rzecz w której Tony mieszał palce - Orchestra Noir - "What If..." - wędrowała w rejony, w których mistyczna awangarda spotykała się z muzyką kameralną. "The Cruellest Month", mimo że charakteryzuje się dość soniczną, zimna wręcz realizacją, korzysta z sampli i studyjnych sztuczek, to jednak podąża w kierunku wzorcowego, piosenkowego neofolku. Tony nagrał już kilka albumów będących klasykami w obrębie tego nurtu. Ta zapewne nie wejdzie do kanonu, ale w tym roku to najlepszy neofolkowy album, jaki gościł w moich głośnikach. Warto dodać, że płyta wchodzi w dialog z wymienionym powyżej albumem Andrew Kinga - który zresztą wziął udział w nagrywaniu "The Cruellest Month" i dość mocno odcisnął na nim swoje piętno.



Blood Axis - Ultimacy

Gdyby nie to, że to kompilacja zawierająca wszystkie single projektu i utwory zamieszczone wcześniej na przeróżnych składankach, powiedziałbym, że to płyta roku. Wbrew pozorom nie jest to rzecz, którą można by potraktować jako przekrój przez całą działalność zespołu. Mimo kilku wyjątków, bliżej temu wszystkiemu do tego, czym Blood Axis chciałoby być dzisiaj. Czuć tu rękę Annabel Lee, wyraźnie słychać skłanianie się w stronę piosenkowości i folkowym estetykom. Ja oczywiście wolę pierwotnego ducha projektu, ale płyta i tak bardzo mi się podoba - oprócz fragmentów, w których Michael śpiewa po niemiecku, bo brzmi tam jak germańska wersja Tony'ego Cliftona (usilnie stosuję to porównanie, ale taka jest niestety prawda). Rzecz jest znakomicie wyprodukowana, nieraz może siląca się na spójność - ale ostatecznie przekonująca i warta postawienia oryginału na swojej półce z CD. Szczególnie, że piosenki pokroju "Mandragory" czy dostępnego chyba tylko na tribucie dla Codreanu "The Storm Before The Calm" (chciałbym, żeby Blood Axis właśnie tak dzisiaj brzmiało) czynią z niej prawdziwy skarb dla fanów.



Current 93 - HoneySuckle Æons

Czytałem przed chwilą recenzję "HoneySuckle Æons" którą napisałem w czerwcu. Wydaje mi się, że trochę nie doceniłem tej płyty. Nie to, żebym diametralnie zmienił o niej zdanie, ale minimalizm, który ją cechuje, dźwiękowa droga, którą wybrał Tibet bardzo mi odpowiada i dobrze wróży na przyszłość. Tym bardziej, że w szczytowych momentach (mam na myśli "kwiatowy tryptyk") album zdecydowanie się broni. Trzymam kciuki. Oby zaowocowało to wybitnymi materiałami. Warto również wspomnieć katowicki koncert - jako dobry występ, po którym jednak spodziewałem się zbyt wiele. Wydaje mi się, że obecnie mijamy się z Tibetem na poziomie emocjonalnym i żałuję, że nie dane mi było zobaczyć jego wcześniejszych koncertowych wcieleń. Mam cichą nadzieję, że projekt będzie gościł u nas częściej, a sobie obiecuję już nigdy nic nie przegapić i być obecnym na każdym koncercie C93 w naszym kraju.



Rome - Die Æsthetik der Herrschaftsfreiheit

Najpierw internet obiegła plotka, że Rome się rozwiązało. Ja długo nie chciałem przyjąć tego do wiadomości, ale w końcu uwierzyłem... a wtedy zaczęły pojawiać się informacje o tym, że zespół szykuje coś specjalnego. Faktycznie, milczenie Jarome i spółki zaowocowało czymś niecodziennym. Pięknie wydany, monumentalny tryptyk - dopracowany i przemyślany, zawierający zarówno piosenki, jak i budowany z sampli martial. Nie będę ukrywał, że ostatnią płytą Rome, którą adorowałem było "Mensche Material". Tym bardziej jest mi miło powiedzieć, że to najlepsze nagrania Rome od tego czasu. Nie trzeba jednak długo szukać dziury w całym. Spójność, która jest pożądana przy regularnej płycie, staje się bolączką przy czymś tak rozbudowanym jak trzyczęściowy album. Naprawdę uważam, że można by było - wręcz konwencja tego wydawnictwa sama się o to prosi - zainscenizować wieloczęściowe słuchowisko o odmiennych stylistykach, brzmieniach, tematach. Tak się jednak nie stało. Na korzyść przemawia to, że słucha się tego materiału znakomicie, ale kuriozalne wydaje się uczucie, że po 120 minutach muzyki czuje się jakiś niedosyt. Z racji sekretarzenia przy neofolku i poczucia obowiązku słuchałem całości dobre dziesięć razy, ale szczerze powiedziawszy już po pierwszym odsłuchu nie miałem do czego wracać.



Of the Wand & the Moon - The Lone Descent

Na dobrą sprawę ta płyta mogłaby się w tym zestawieniu wcale nie pojawić. Ja osobiście największą jej wartość upatruję w tym, że pokazuje gdzie krył się geniusz wcześniejszych albumów OTWATM - na każdym z nich Larsen osiągnął niezwykłą, przekonującą spójność i konceptulaność. "Sonnenheim" czy "Emptiness:Emptiness:Emptiness" odcinały mnie od świata na długie godziny, dni, miesiące (ostatnio doszedłem do wniosku, że Larsen powinien mi rentę wypłacać). Każdy fragment tych produkcji aż żal było odrywać od całości i słuchać osobno. Ten poziom spójności sam Douglas P. osiągnął może z dwa razy - i to zawsze z czyjąś pomocą, bo mam na myśli "Operation Hummingbird" i wybitne "Kapo" - albo i nie osiągnął go nigdy. Najnowsza płyta Of the Wand & the Moon okazuje się być tylko zbiorem dobrych piosenek. To oczywiście wada która dla kogoś może okazać się zaletą - mamy tu autonomiczne utwory, których słucha się osobno, a nie puszcza w zimową noc niemal jak ambient (z wciśniętą repetą w cd playerze). I byłoby wszystko fajnie, gdyby tylko każdy utwór jakością dorównywał "Sunspot" (który jest dla mnie najlepszym songiem nagranym w obrębie sceny w minionym roku). Moglibyśmy wtedy mówić, że z projektem Larsena stało się coś niezwykłego - ale niestety, tak naprawdę nic takiego się nie wydarzyło. No oprócz tego, że przestał brzmieć jak klon Di6, ale biorąc pod uwagę wspomniane argumenty, sugeruję przestać już myśleć o tym zespole w ten sposób. Wszystko okazało się tylko gatunkową konwencją i podkreśla, że nigdy nie chodziło w nim o podrabianie... Teraz się boję, że Of the Wand & the Moon które kochałem już nie wróci.


czwartek, 9 lutego 2012

Logikomiks - W poszukiwaniu prawdy

Komiks do recenzji udostępniło wydawnictwo W.A.B.


Tym wszystkim, którzy pominęli "Logikomiks" myśląc, że będą mieli do czynienia z pozycją dydaktyczną, od razu śpieszę donieść, że popełnili błąd. Gdyby zrobić komiks o życiu, twórczości i myśli Charlesa Baudelaire'a, nikt nie ośmieliłby się nazwać tego dydaktyzmem. Porównanie Bertranda Russella - matematyka, filozofa, działacza społecznego - do Baudelaire'a jest zapewne dość ryzykowne, ale podoba mi się pewna analogia jaką tu znajduję - obaj wymienieni próbowali poszerzać granice poznania, opisać nieopisane i docierali do punktów niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Zastanawiające jest to, że tego typu próby - czy chodzi o duszę, umysł ludzki, czy matematykę - są jednakowo niebezpieczne i wiodą często do szaleństwa. Jednak twórcy nie nadużywają tego romantycznego obrazu geniusza. "Logikomiksowi" daleko do infantylnych tworów w rodzaju "Pięknego Umysłu". Poetyka opowieści, mimo pewnej dozy epickości, stroni od epatowania tanim efekciarstwem. Mimo kojarzonej z popkulturą formy powieści graficznej, ważna jest tu przede wszystkim myśl Russella, a nie granie na uczuciach czytelników, czy sprzyjanie masowym gustom.


CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>