poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Hillbilly Tom 2. Eric Powell.

 



Mało czytam w tym roku komiksów. Prywatnie to nie jest dla mnie najlepszy okres, ale staram się czasem coś jeszcze ogarnąć. Będę się tym martwił w okolicach grudnia, gdy wylezą mi wszystkie zaległości i nie będę mógł uczciwie zrobić podsumowania. Tymczasem jednak z tego, co czytam w ostatnich miesiącach, „Hillbilly” umiejscawia się na szczycie moich ulubionych serii. Przy okazji jest najlepszym dziełem Powella, tytułem bardzo równym w przeciwieństwie do „Goona”, w którym nie podobały mi się motywy humorystyczne oparte na żartach o kupie i kilka innych elementów. Tu mnie nic nie brzydzi, tu mi wszystko pasuje, śmieszy, tumani, przestrasza. Jestem pełen podziwu dla umiejętności autora do wyciągania takiej niesamowitej baśniowości i fantastyki z czegoś, co poetyką bardziej pasowałoby do horrorowego hicksplotation.


Do tego dochodzi warsztat graficzny amerykańskiego mistrza komiksów, który cały czas rozwija się na naszych oczach. Tu jawi się on jako dziecko Frazetty przepisujące fantastyczną epikę na opowieści o wieśniakach z południa Stanów Zjednoczonych. Tak kochani, możemy się cieszyć z faktu, że żyjemy w czasach, gdy Powell tworzy swoje makabreski. W niniejszym tomie wisienkę na torciku stanowi opowieść o walce Rondella z Ogończykiem (rysowana do spółki ze Steavem Mannionem), jedyną postacią faktycznie pochodzącą z mitologii górali z Appalachów (jak obiecuje autor, ten potwór jeszcze powróci!). To groteskowe stworzenie, które ponad wszystko ceni swój ogon, niestety przez własną głupotę traci go w tutaj w pewnych sytuacjach. Bardzo ciekawym, efektownym przerywnikiem jest opowieść zrealizowana w 3d – do komiksu dołączono przez to okulary, by chłonąć ten epizod na pełnej kurwie. Rysunki Powella wypadają w tej formie bajecznie i są tak przerażające, że aż włos jeży się na plecach. Fajnym motywem jest też historyjka o początkach przyjaźni Rondella z niedźwiedzicą, która jest jedną z bohaterek tej sagi. Do tego warstwa kolorystyczna robi niesamowite wrażenie. To komputerowa robota, ale paleta barw jest bardzo ograniczona, mroczna i kostropata, dzięki czemu nie bije po oczach pierdylionem niepasujących do siebie kolorów.

Jeśli miałbym szukać dziury w całym to mam z tym komiksem tylko jeden problem. Fakt, że seria składa się tylko z krótkich epizodów. Brak tu bardziej rozbudowanej fabuły, o którą aż prosi się seria Powella. Powieści graficznej, w której poznalibyśmy bardziej dramatyczną przeszłość głównego bohatera albo czegoś ze skrywanej części jego osobowości. To jednak tylko szczegół, w gruncie rzeczy nie psuje on zabawy z czytania tego sztosiska. Idźcie i kupicie sobie ten komiks wszyscy. No i przy okazji powszechnego marudzenia na program MFKiG: dlaczego Powell nie został jeszcze zaproszony na któryś z naszych pięknych festiwali jako żywa ikona współczesnego pulpowego komiksu?

niedziela, 11 sierpnia 2024

Jack z Baśni. Tom 3.

  


Poraża mnie moja własna błyskotliwość. Dopiero przy trzecim tomie ogarnąłem zwojami wiele mówiący o samej serii żart wyrażony w tytule „Jack of Fables” (bo wiecie). Chwilową ślepotę względem sprośnej metafory usprawiedliwię między innymi tym, że nie udało się tego zabiegu przełożyć na nasz rodzimy język. Większą rolę jednak mogła odgrywać tutaj moja chwilowa niepoczytalność, bo dopiero czytając swoją recenzję tomu drugiego, przypomniałem sobie, jak zacząłem zauważać u siebie w podświadomości niecny łeb jakiejś wersji syndromu sztokholmskiego. Długo zajęło mi dostrzeżenie bardziej trzeźwych powodów rosnącej sympatii względem komiksu z najbardziej cepowatym protagonistą w historii fikcji.


Może część z was pamięta, że zaznaczałem już wcześniej subwersję naiwnych oczekiwań, jakie miałem czelność wyrazić celem (w moich oczach) niezbędnej poprawy jakości tej historii. Poprzednio wyraziłem też ekscytację perspektywą nadchodzącego crossovera „Jacka z Baśni” z główną linią fabularną rozbudowanego świata przedstawionego. Największego potencjału tego spin-offu doszukiwałem się w jego wkładzie w całe uniwersum i liczyłem na to, że chociaż rykoszetem jakieś odłamki refleksji walną w ryj tego złotowłosego cwaniaka. Gówno z tego wyszło, crossover Egmont już bowiem wydał w 2015 roku, a w trzecim i ostatnim z tomów swojej historii Jack nie wyciąga z pominiętych tu wydarzeń absolutnie żadnych wniosków. Mimo to jestem pod wrażeniem.


Z marszu wracamy więc do wydarzeń z grubsza niezależnych od pozostałych baśni Billa Willinghama. Słowo „bohater” nie przechodzi mi tu przez palce nawet z przedrostkiem „anty-„, więc: Tępy chuj będący z jakiegoś powodu centrum tej opowieści zgarnął niezliczone bogactwa i pogrąża się w paranoicznym wręcz skąpstwie, co z kolei katalizuje efekty uroku podkreślającego jego gadzią naturę. Na drugim końcu świata natomiast na pierwszy plan zaczyna przebijać się Jack, syn Jacka, ten z lodowych lędźwi zrodzony. Przez sporą część albumu to jego heroiczne wyczyny będą dla udręczonych czytelników remedium na nerwy rozwalone bucerstwem Zabójcy Gigantów. Nic co dobre nie trwa jednak wieczne, bo ten skok w jakości jest zwiastunem nieuchronnego końca baśni opartej na innych, dużo mniej sympatycznych założeniach.


Sam Jack może i niewiele wywnioskował z brakujących w tym wydaniu kilku zeszytów, ale fabularnie wynika z nich całkiem sporo. Zaznaczam więc od razu, bez kontaktu z trzynastym tomem „Baśni” będziecie się głowić, czemu Jack Frost jest nagle dorosły i chce być czcigodnym herosem albo kiedy siostry Strony weszły na maniakalnie militarną ścieżkę. Może was też rozczarować brutalne urwanie wątków łączących tę serię poboczną z centralnym nurtem uniwersum. Nie dowiadujemy się tu nic więcej o potężnych Literalnych, dłubania w metafikcyjnej personalizacji założeń literackich również nadszedł kres. Willingham i Sturges szyją już jedynie wątki mające ostatecznie spleść się w definitywne zakończenie, w mocny wymuszony sposób zresztą. Czy jestem rozczarowany? W żadnym wypadku.


Możecie to uznać za srogi fikołek logiczny, ale po godzinach kminienia powodów stojących za moją rosnącą sympatią do „Jacka z Baśni”, wreszcie rozwiązałem tę tajemnicę poliszynela. Tanie chwyty narracyjne i protagonista onanizujący się do własnego portretu są głównymi założeniami tej serii, co zresztą wskazuje już sam tytuł we wspomniany na wstępie sposób. Zakończenie jest pod pewnymi względami fatalne, ale również perfekcyjnie pasuje do całej historii i przy okazji uświadamia dobitnie marudom mojego pokroju, jak pięknie autorzy zrobili nas w balona. To chyba jedyny przykład zagrania w stylu „Ha, tylko udawałem idiotę!”, w który jestem w stanie uwierzyć. Nawet wszyscy bezustannie domagający się nowego, odmienionego, sympatycznego Jacka dostali dokładnie to, o co prosili, ino w zupełnie nieoczekiwany sposób. Sam nie wiem, jak mogłem w komiksie dosłownie uosabiającym gatunki literackie nie dostrzec wcześniej celowości takich zabiegów.


Odsuwam już jednak język od kreatywnych tyłków z okładki, bo nie wszystko się na finiszu udało. Dziura w fabule jest winą wydania, nie samego komiksu, ale i poza brakiem tych kilku zeszytów z crossovera nie wszystko skleja się tu w całość, co przy prowadzonej z premedytacją wyklejance widać bardzo wyraźnie. Trudno pogodzić się z tak nagłym zawróceniem losów tony postaci pobocznych, nawet jeśli było to umyślne, bo przecież to dzięki nim znosiliśmy jakoś do tej pory kretyna z (dwóch pierwszych) okładek. Ogólnie jest bardzo duża szansa, że lekturę skończycie – żeby uniknąć mocniejszych słów – podirytowani i to nie jest doświadczenie dla każdego. Ja lubię muzykę krzywdzącą uszy i filmy klasy G, (pop)kulturowo jestem masochistą, ale absolutnie nie oczekuję od innych takiego samego podejścia. Złe i tanie pisarstwo wciąż robi czytelnikowi źle w mózg, nawet jeśli Bill Willingham i Lilah Sturges znaleźli idealny sposób na stworzenie samousprawiedliwiającego się pod tym względem perpetuum mobile. No i pozostaje jeszcze kwestia humoru, bardziej subiektywna od stosunku do zupy owocowej. Lubię komedię żenady, ale uśmiechnąłem się tu „tylko” kilka razy. Cudzysłów wstawiam, bo często bywa gorzej.


Niewiele się zmienia obsada ilustratorów, więc i mi trudno trzeci raz z rzędu pisać to samo. Tony Akins zasługuje jednak na pominięte wcześniej wyróżnienie, bo odwala przy kadrowaniu takie cuda, że połowa komiksów na moich półkach będzie mi się przez dłuższy czas wydawać sekwencyjnie zabiedzona. Normalnie uznał bym takie kombinacje z kształtami i układem okienek na stronach za przesadę, ale temu gościowi naprawdę udało się to sprzedać, zwłaszcza w licznych momentach doskonale znanego nam (czyli dziadom wychowanym na Thorgalu) mariażu fantasy z science-fiction. Mimo to „Jack z Baśni” już zawsze będzie mi się kojarzył raczej z tymi spokojniejszym, staroszkolnym stylem Russa Browna, który jest dla mnie kwintesencją części amerykańskiej szkoły z lat 80. wciąż jeszcze wtedy zapatrzonej w europejską klasykę. Przez 50 zeszytów nie znalazłem poważniejszego powodu do narzekań, ale i zachwytów nie było zbyt wiele.


Siedem akapitów temu obiecałem wyjaśnić logicznie swoją pozytywną opinię na temat „Jacka z Baśni”. Sami musicie stwierdzić, czy się udało. Ja jeszcze trochę podejrzewam u siebie możliwość zaprzeczenia tony wad tego komiksu przez jakąś mentalną anomalię. Bez popartego toną grafomanii teoretyzowania na temat tego, co, kto, gdzie i w jaki sposób próbował tutaj narracyjnie rozegrać, mogę sprowadzić swoje doświadczenia po przeczytaniu trzech tomów do bardzo banalnego wniosku: Podobało mi się. Polubiłem tę serię, choć z początku uważałem to za niemożliwe, o ile tytułowy Jack nie przestanie być sobą. Nie przestał. Miałem bardzo konkretne oczekiwania, a autorzy bardzo konsekwentnie mieli je w dupie. Można by nawet uznać, że w reakcji na zostanie strollowanym przypisuję temu tytułowi zmyślone zasługi, to prawdopodobne. Z drugiej strony bardzo rzadko zdarza się, by mocne zarzuty po kontakcie z pierwszym tomem zmieniły się u mnie stopniowo w zabawę w adwokata diabła, zwykle jest odwrotnie. Niczego nie żałuję.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Corto Maltese. 16. Nocny Berin.

 


Od razu się przyznaję: jestem do tego tekstu wyjątkowo nieprzygotowany. Pierwszy raz obcuję z tomikiem Corto Maltese, który nie został stworzony przez Pratta, mimo iż wyszło ich już kilka. Nie przeszkadza to jednak zupełnie w lekturze, bo każda opowieść o słynnym awanturniku to zamknięta całość. Gorzej czuję się jednak z tym, że nie czytałem też „Dieter Lumpen”, komiksu rysowanego przez utalentowanego Rubéna Pellejero, który tu występuje w zastępstwie za genialnego Włocha. Po tej lekturze pewnie miałbym na temat powyższego rysownika wyrobione mocniej zdanie, musicie mi tym razem moje dyletanctwo wybaczyć.


Czytałem za to komiksy o Blacksadzie, które pisał Juan Diaz Canales zastępujący Pratta jako scenarzysta. To dobry rzemieślnik i wygląda na to, że osadzenie go za sterami nowych odsłon komiksów o Corto było strzałem w dziesiątkę. A przynajmniej „Nocny Berlin” nie odstaje poziomem od historii autorstwa Pratta. Owszem, komiksowi może brakuje poetyki snu, do której tak chętnie odwoływał się Pratt, ale poza tym aspektem wszystko gra i buczy. Nie jest to żaden Corto na sterydach, czy Corto w stylu Tarantino, a uczciwe podejście do tematu i porządna kontynuacja serii. Nikt raczej nie poczuje się tym albumem zawiedziony.


Tym razem akcja komiksu przenosi się do przedwojennego Berlina, gdzie Corto szukać będzie zabójców swojego przyjaciela. Wszystko oczywiście potoczy się w zaskakujący sposób. Najbardziej uderzyło mnie w tej odsłonie to, że mistycyzmu w samej fabule nie ma zbyt wiele, pojawia się tylko w formie rekwizytów (na przykład kart tarota). Tak jest chyba bezpieczniej dla scenarzysty, który pewnie nie zna się na tym aspekcie tak dobrze jak Pratt. Niekoniecznie jest to jednak minus, bo sama historia jest opowiedziana bardzo sprawnie. To rasowy czarny kryminał z Corto w roli głównej.


Graficznie też dostajemy samo gęste. Rubén Pellejero po mistrzowsku naśladuje Włocha i dałbym się oszukać, gdyby nie inne nazwisko na okładce. Może trochę mniej tu typowej dla późnego Pratta nonszalancji, ale nie odbieram tego jako minus, bo słyszałem narzekania na zbytnio rozchwianą krechę przy ostatnich pracach tego artysty. Mnie osobiście to jednak nigdy nie przeszkadzało. Kumam niemniej, dlaczego Pellejero woli być bardziej powściągliwy.


Przeprowadziłem niedawno rozmowę z kumplem na temat zbierania komiksów. Przyznałem, że chętnie przestałbym gromadzić serie, bo nie mam na nie miejsca, ale medium nimi właśnie żyje i często to w seriach bije serce komiksu jako dziedziny sztuki. Cykl o Corto jest tego najlepszym przykładem i oczywiście pomijając go, dużo bym stracił. Chcąc nie chcąc, zajmując się komiksem, musimy więc sięgać po kolejne kontynuacje. Dobrze by było gdyby te niekanoniczne zawsze były na takim samym poziomie co „Nocny Berlin”.


czwartek, 8 sierpnia 2024

Batman Defective Comics. Ram V

  


Nie zliczę, który już raz trzymam w łapach komiks obiecujący mi nowy, ekscytujący początek historii Batmana. Zwykle zamiast robienia po gaciach z zachwytu nad nowymi pomysłami lub nad powrotem do mitycznej dawnej jakości kończy się to wzruszeniem ramion przez schematyczną do bólu sklejkę nietrafionych decyzji fabularnych. Następni autorzy potem te babole odczyniają (albo ignorują) i tak w koło Macieju. Ram V i Simon Spurrier to ostatnimi czasy generatory raczej pozytywnie odbieranych tytułów, więc chyba z ich nazwiskami na okładce można liczyć na jakieś odczarowanie tej klątwy tendencyjności? Ach, moje słodkie wy letnie dzieciaki… też tak miałem przez chwilę taką nadzieję.

Groza wisi nad Gotham. Nie bardziej niż zwykle oczywiście, bo taki na przykład stan wojenny spowodowany przejęciem miasta przez siatkę terrorystów można tu uznać za reprezentacyjne wcielenie zwykłego wtorku. Można więc rzec, że „Batman Detective Comics. Gothamski Nokturn: Uwertura.” (dłuższego tytułu nie było?) zabiera nas w czasy względnie spokojne. Przemytnicy przemytnikują, samozwańczy stróże prawa samozwańczo strzegą prawa. Coś złego dzieje się jednak z Gackiem, tajemnicza słabość zmniejsza dotkliwość złamań, które serwuje on rzezimieszkom zawiedzionym przez system resocjalizacji, spowalnia jego niosące sprawiedliwość kopniaki z półobrotu. To może być problem, gdy w okolicy zaczynają pojawiać się mistyczne zombie, a pradawny i potężny ród zmierza do Gotham, by odzyskać należne im dziedzictwo.

Dokładnie tak, nie przecierajcie oczu, nowy początek kolejny już raz sprowadza się do następnej wersji zapomnianej przeszłości Gotham. Z drugiej strony może jednak przetrzyjcie te oczy, jeśli już zdążyliście zapłakać nad kondycją komiksów superbohaterskich, bo nie jest tak do końca tragicznie. „Gothamski Nokturn” wiele rzeczy robi dobrze. Piękną melodię (Ram V lubi wątki muzyczne) gra tutaj atmosfera, bo tę wspomnianą wcześniej nieco kpiarsko grozę czuć na każdej stronie. Wątki szamotają się pod ciężarem niewidzialnego topora, zło czai się w mroku i bezlitośnie dręczy wszystkich zaangażowanych widmem nadchodzącego ataku. W tej smolistej antycypacji brodzi Batman z potężnym debuffem, którego źródło na chwilę obecną mu umyka. Wiele wskazuje na to, że w niezłomnym geniuszu o sprawności ośmieszającej największych atletów mogło pozostać jeszcze coś faktycznie ludzkiego i to coś zaczyna wreszcie pękać.

Obawiam się jednak tego, jak dalej może zostać poprowadzony ten wątek. Coś mi każe wątpić w zachowanie tak przyziemnych założeń. Głównymi grzechami scenariusza Rama V (i Simona Spurriera odpowiedzialnego za poboczne wątki) jest bowiem absolutny brak subtelności oraz powtarzanie najgłupszych błędów większości poprzedników. Przykładowo tak się bowiem złożyło, że historię zaczynamy z Two-Face’em w wersji zresocjalizowanej. Dent się wyleczył, żyje sobie średnio radośnie, ale ogarnia swojego bliznowatego demona. Włodarzom DC Comics (Marvela zresztą też) rów się nieznośnie poci, gdy jakiś złol się rozwija i dostaje szanse na odkupienie. Prędzej już pozwolą pieniężnie płodnej postaci faktycznie pozostać pod ściółką przez dłuższy okres po kopnięciu w kalendarz. Dlatego też, niemalże za dotknięciem magicznej różdżki, Dent zostaje zmuszony do wykonania moralnego fikołka. Przykładów podobnych zabiegów jest dużo więcej. Ten zresztą nie jest najgorszy, bo prowadzi do całkiem ciekawego konfliktu wewnętrznego, ale największa bolączka „Gothamskiego Nokturnu” kryje się gdzie indziej.

Jeśli bardzo mocno skupicie neurony, może uda wam się zauważyć multum całkiem mądrych rzeczy w tej narracji: zagubienie Gordona po zakończeniu kariery w policji, ciekawą rolę Ligi Cieni, motyw pozytywki mielącej mózgi (nie dosłownie), czy też większa otwartość Batmana na pomoc z zewnątrz. Niestety jest też ogromna szansa, że to wam umknie w gąszczu liter, bo nikt nie potrafi tu zwyczajnie zamknąć na chwilę mordy. Jakby tego było mało, narracja (również wizualna) jest skrajnie poszarpana, więc często wygląda to tak, jakby autorzy nagminnie po drodze do celu zapominali o jakimś wątku albo o obecności ważnej postaci w samym środku sceny. Przegadany chaos bardzo szybko męczy, a umiarkowana intensywność ekspozycji nie robi wrażenia, gdy tę ekspozycję serwuje się nam na każdej stronie w ilościach hurtowych. Najbardziej jest to odczuwalne w częściach pisanych przez Spurriera, celem było tu chyba jakieś podpatrzenie stylu noir, ale w efekcie dostaliśmy byłego komisarza prowadzącego jednocześnie rozbudowany dialog, wewnętrzny monolog i jeszcze dodatkową narrację, na którą brakło nawet miejsca w dymkach. Ram V z kolei daje nam Batmana wciskającego „play” na swoim mózgowym odtwarzaczu refleksji już ułamek sekundy po zniknięciu rozmówcy, a często nawet wcześniej. Szczytem już był dla mnie dręczący psyche Gacka demon, który przez swoją pokraczną paplaninę stał się parodią jakiejkolwiek złowrogości. Nokturn to z definicji forma muzyczna o spokojnym i wyważonym charakterze, ta historia jest jego przeciwieństwem. Tak, zajrzałem do Wikipedii.

Graficznie jest nieźle, w tym zakresie doceniane nazwiska zwykle nie zawodzą, a Rafael Albuquerque ma sporo doświadczenia przy rysowaniu Batmana w sposób bardzo dynamiczny oraz przyjemnie odnajdujący równowagę między znamionami realizmu w proporcjach i wyrazistą, komiksową stylizacją. Z pomocą Dave’a Stewarta – czyli absolutnego, niekwestionowanego mistrza kolorów – można tu spokojnie zagwarantować przynajmniej satysfakcjonujące doświadczenia. Mam jednak wrażenie, że nieco inna szata graficzna bardziej by pasowała do tej konkretnej historii, a przynajmniej do tego, czym z założenia próbuje ona być. Widzę tu potencjał na podkręcenie klimatu horrorowym charakterem ilustracji, odpowiedzialny za niektóre okładki Martin Simmonds (wiadomo, bootlegowy Dave McKean) poczyniłby tu cuda, ale post-mignolowska szkoła typowa dla Duncana Fegredo na przykład też mogłaby pociągnąć tę opowieść w bardziej interesującą stronę. Choć nie jestem wielkim fanem roboty wykonanej we fragmentach z Gordonem przez Danae „Dani” Kilaidoni, jej niejako ulotne i czasem niezgrabne paćkanie pasuje tu znacznie lepiej od typowego, efekciarskiego peleryniarstwa. Gdyby zaś miała rysować bliżej stylu, który zobaczycie w pierwszej kolejności po sprawdzeniu jej nazwiska w Google, bez zawahania wybrałbym ją na główną artystkę całej serii.

Jedna z zawartych w tym zbiorze okładek, kapitalne dzieło Evana Cagle swoją drogą, przedstawia delikatnie tknięty zębem czasu posąg Batmana z obejmującym go, przytłaczającym demonem. Metaforyczna interpretacja tego obrazu może i jest boleśnie oczywista, ale właśnie coś takiego chciałbym dostać w „Gothamskim Nokturnie” i choć nie mogę całkowicie zbesztać tego komiksu, to żal pali me serce, które miało śmiałość miłości do wyeksploatowanego superhero nie porzucić. Dramatyzuję jak cholera, wiem, lecz od kontaktu z kompletnym szajsem zawsze bardziej boli mnie niezrealizowany potencjał obiecujących historii. Nie wiem jeszcze, co Ram V i Spurrier zagrają dalej w ramach tego koncertu, obecny ton melodii jednak obniża trochę moje oczekiwania, bo pomimo wielu świetnych pomysłów i kapitalnej atmosfery, chaos kompozycji ogromnie utrudnia mi jej odbiór.

Nawiązanie muzyczne w moim konkretnym przypadku jest zupełnie nietrafione, jestem w końcu fanem wrzasków i skrajnie amatorskiego hałasu DIY, ale chyba wiecie, o co mi chodzi.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

poniedziałek, 5 sierpnia 2024

Extremity. Daniel Warren Johnson.

 


 

Umówmy się, lubię Daniela Warrena Johnsona. Dostrzegłem w nim talent, gdy czytałem „Wonder Woman: Martwa Ziemia”, ale potem nie miałem szczęścia do jego komiksów. Nie podeszły mi fabularnie „Z całej pety!” i „Murder Falcon”, bo odebrałem je jako komiksy wycelowane w dzieciaki, czy jak to niektórzy lubią nazywać „młodych dorosłych”. Ten drugi co prawda podobał mi się bardziej, ale dalej nie uważałem siebie za jego target. „Extremity” przełamuje jednak schemat. „Extremity” jest stworzone w 100% pode mnie.


To komiks z gatunku postapo, ale worldbuilding jest ciekawy, bo traktuje o krainie położonej gdzieś w chmurach (Dryfujące równiny), gdzie ważną rolę odgrywają latające statki. Jest tu jakiś vibe „Nausicki z Doliny Wiatru” i ogólnie Miyazakiego, choć nie jest to z pewnością historia familijna. Można się zastanawiać, ile w ogóle jest tu wpływu Japonii, wszak jedna z okładek zeszytowego wydania to parafraza plakatu „Akiry”, ale dajmy sobie na chwilę spokój z wpływologią. Rzecz traktuje o pewnej rysowniczce, najzdolniejszej ze swojej społeczności, która traci w porachunkach między klanami rękę i matkę. Jej ojciec, przywódca, po tym zdarzeniu staje się wkurwionym, zgorzkniałym i sfiksowanym na punkcie zemsty skurwysynem. Sama bohaterka natomiast cierpi psychicznie ze względu na to, że nie może rysować. Cóż to za piękna w swoim okrucieństwie bajka o niemocy twórczej, o nieprzepracowanej rodzinnej traumie. Pełna krwi, pełna Szekspirowskich bohaterów i dylematów. W końcu fabuła, która ma szansę zaciekawić starego dziada żądnego dobrej tragedii.


Jak bowiem zaznaczyłem we wstępie: graficznie kocham prace Daniela Warrena Johnsona. Od strony rysunku wszystko jest cymes i trudno w mainstreamie dziś szukać bardziej utalentowanego, cały czas młodego przechuja. Tu dodatkowo (mam wrażenie) autor stara się być realistyczny i ewentualnie odwoływać się właśnie do wspomnianej mangi. Gdyby częściej komiksowy mainstream wyglądałby jak „Extremity”, to częściej prawdopodobnie bym go czytał. Pozostaje oczywiście pytanie: czy to jest też mainstream? Mamy tu wszak serię wydaną przez Image, w pełni autorską. Myślę jednak, wspominając ostatniego „Mad Maxa” z Furiosą w roli głównej, że nic tej historii nie brakuje do bycia takim hiciorem, bo to opowieść spektakularna, z jajami wielkimi jak arbuzy. Bardzo bym zresztą chciał, żeby ten komiks trafił do większej ilości czytelników.


Nie zmienia to faktu, że boję się nadchodzącego komiksu tego autora traktującego o Transformersach. Nie wiem, czy przypadkiem nie będzie to dzieło dla dzieciaków, z którym znów minę się fabularnie, ale drugiemu tomowi „Extremity” dam zdecydowanie szansę. Jedynka to na każdym poziomie znakomity komiks.