środa, 3 lipca 2024

Dylan Dog/Batman.Cień nietoperza.

 


 O taki crossover nic nie robiłem, ale w rezultacie cieszę się, że go dostałem. Nie wierzyłem zresztą w jakość tego komiksu. Do recenzji wziął go Rafał, ja miałem ten album tylko na szybkiego zaliczyć i przekazać dalej. Zmieniłem zdanie, gdy zacząłem wchodzić w tę historię. Zrobiłem więc wrogie przejęcie i oto notuję swoje wrażenia.

Spotkanie dwóch wielkich marek. Istne „clash of the titans”, bo dotyczące bodaj najlepiej sprzedającej się włoskiej serii i otoczonego kultem na całym świecie Batmana. Jestem na tyle stary i zgryźliwy, że podchodzę do tego typu inicjatyw z dużym dystansem. To coś, co zazwyczaj się nie udaje, bo bywa bezduszną okazją do skoku na kasę, do zrobienia kabony na dwóch obozach fanów: komplecistów komiksów z danymi postaciami, a ci w przypadku Batmana i Dylana Doga to zazwyczaj hardkorowcy. Wiem jednak dobrze z autopsji, że opowieści o obu tych postaciach mają podobne problemy: cierpią na serialowość i (patrząc na cykle całościowo) bywają nierówne. Tym bardziej cieszy przyzwoity poziom ich wspólnej przygody zatytułowanej „Cień nietoperza”.

Odniosłem co prawda wrażenie, że to bardziej Dylan Dog w uniwersum DC niż na odwrót, ale jest moim zdaniem całkiem nieźle. Co ucieszy wszystkich oldskulowych fanów DC, swoje cameo (wśród wielu innych postaci) ma tu również naczelny mag uniwersum, Constantine. Przyznam, jego występ trochę kradnie tę historię reszcie bohaterów. Oczywiście nie mamy do czynienia z czymś wybitnym od strony fabularnej. To tylko czytadło, ale myślę, że fani obu franczyz nie liczyli na drugie „Prosto z piekła”, a tylko na radosną pulpę. Nie będę jednak ukrywał, że przyjemność głównie daje nam tu obcowanie ze zderzeniem obu światów i podziwianie, jak to dobrze (cholera, nawet bardzo dobrze) działa. Być może rzecz jest niezbyt finezyjnie domknięta, purystom może też coś zgrzytać przy konstrukcji scenariusza, ale to w gruncie rzeczy drobiazgi. Co najważniejsze, ja bawiłem się podczas lektury całkiem nieźle. Niczego innego od komiksu rozrywkowego nie oczekuję.

To nie koniec słodzenia autorom, bo największą zaletą tego albumu są jednak rysunki. To mainstream, ale narysowany i pokolorowany z duszą. Komputerowe kolory są bardzo soczyste i złego słowa o nich nie powiem. Grafiki łączące realizm z cartoonem też działają na korzyść tej opowieści. Nie wiem, czy to dobra nowina (dla mnie nie, bo zmagam się z brakiem miejsca), ale ostatecznie zdecydowałem: muszę mieć ten komiks w kolekcji.

wtorek, 2 lipca 2024

Batman. Failsafe. Chip Zdarsky.

  


Możesz sobie być laureatem kilku nagród Eisnera i Harveya, ale jak potężne korpo każe ci zepsuć Batmana, to pytasz tylko „jak bardzo?”. Na szczęście odpowiedź tym razem chyba brzmiała „tak troszkę”, bo Gacek w wykonaniu Chipa Zdarsky’ego, choć jakościowo odległy od jego najlepszych komiksów, nadal może jakąś tam radochę potencjalnemu odbiorcy sprawić. Ja spodziewałem się jednak czegoś zupełnie innego.

Okoliczności fabularne powinny być znane każdemu, kto choćby trochę śledzi obecnie wydawane w Polsce komiksy z tej serii. Bruce Wayne jest biedny, jak na swoje standardy oczywiście, więc wciąż pewnie może pucować się mydłem z płatkami złota. Nightwing działa samodzielnie, a w roli Robina trwają jednocześnie Damian oraz Tim, na którego DC Comics wciąż nie ma żadnego pomysłu. Najważniejsze jednak, że Alfred odszedł z tego padołu i jego brak nieustannie powoduje kolejne dramaty. Przez niedopełnienie kamerdynerskich obowiązków (to nie żart) budzi się bowiem najgroźniejszy do tej pory przeciwnik Batmana: maszyna idealna, której główną misją jest uczynienie problemu Nietoperza zmartwieniem całego świata.

Weźcie sobie pierwszego z brzegu miłośnika Gacława i zadajcie mu pytanie: „co powinno się zadziać w nowych przygodach Mrocznego Rycerza?”. Trochę zgaduję, ale sporo z nas chyba tęskni za ulicznym mścicielstwem, za przyziemnymi historiami o najlepszym detektywie, za trafnym dłubaniem w psychice strachu. Opinie mogą być różne, jednak niewielu fanów (mam nadzieję) udzieliłoby odpowiedzi w stylu „no ja to ogólnie chciałbym znowu cofnąć cały rozwój tej postaci i popatrzeć, jak w atmosferze skrajnej przesady i trykociarskiego absurdu Batman i cała Liga Sprawiedliwości napieprzają się z zabójczym robotem”. Poza wątkami pobocznymi dokładnie taką opowieść tu niestety dostajemy.

Właśnie dodatkowe historie, powiązane mocno z trzonem narracji, podkreślają znacząco braki w „Failsafe”. Pierwsza z perspektywy Catwoman opowiada nam o tłumie bękarcich potomków Pingwina i ich sporze o… kwestię spoilerową. Druga natomiast to kapitalne pogłębienie wprowadzonego wcześniej przez Granta Morrisona retconu, według którego Batman z Zur-En-Arrh to nie kolorowo odziany fan Gacka z innej planety, a rezerwowa część psychiki samego Wayne’a, stworzona na wypadek srogiego kryzysu. Zdarsky oczywiście zgapia tutaj od innych, ale robi to doskonale i mocniejsze skupienie na tych motywach mogłoby dać nam naprawdę kapitalną historie.

Zamiast tego „Failsafe” to „tylko” świetny akcyjniak zbudowany na podbitej do piątej potęgi konwencji Batmana jako geniusza przygotowanego na każdą możliwą sytuację poza taką, w której właśnie to przygotowanie podkłada mu samemu nogę. Przewracając się, zanim sobie ten głupi ryj rozwali, Gacek zapomina jednocześnie o większości dojrzałych wniosków z wcześniejszych zeszytów i znowu bawi się w samotnika, co to swoją rodzinę określa mianem żołnierzy. Ta chwilowa pomroczność mu co prawda przechodzi i to w bardzo epickim stylu, ale cofanie rozwoju postaci w celu natychmiastowego powtórzenia go w ramach własnego scenariusza dla efektu to tani chwyt. Tak samo zresztą jak bawienie się w kolejny raz w odgrzewanie kotletów zarówno ze starszych komiksów jak „Tower of Babel”, jak i całkiem niedawno poruszonych zagrywek z wrabianiem bohaterów w morderstwo i z całym Gotham przejętym przez faszystowską dyktaturę kolejnego złola. To naparzanka z Ligą i Bat-rodziną w rolach głównych, do faktycznie solowego komiksu o Nietoperzu sporo tu brakuje.
Możecie w sumie kojarzyć głośny w internecie motyw z Batmanem przeżywającym upadek z orbity dzięki potędze umysłu i jeszcze potężniejszym gaciom. Tak, to z tego komiksu. To szczyt peleryniarskiej przesady w ramach tego albumu, ale ogólnie klimat fabuły jest podobny.

Jak już jednak wspomniałem, da się z tej lektury wyciągnąć jakąś perwersyjną przyjemność, to jak jazda na rakietowej deskorolce, w akompaniamencie wybuchów, przez pięknie skomponowane ruiny szans na ambitniejszą historię. Ogromna w tym zasługa Jorge’a Jiméneza. Odpowiedzialny za ilustrowanie głównego wątku artysta powinien być od dawna graficznym faworytem miłośników nowoczesnego superbohaterstwa. Ja sam preferuję w tym gatunku dalej posuniętą stylizację (albo mocno konturowaną szczegółowość jak u Ryana Ottleya), ale pod względem dynamiki większość rysowników powinna prosić Jiméneza o pozwolenie na czyszczenie mu butów. Ten komiks porywa nieustannym ruchem, zachowując jednocześnie całkowitą czytelność. Kreśląca fragmenty z Catwoman Belén Ortega też zresztą nie zawodzi. Absolutnym sztosiwem za to jest wątek trzeci, ten o kolorowym alter-ego Gacka, w którym Leonardo Romero (z pomocą jak zawsze perfekcyjnych kolorów od Jordie Bellaire) zaserwował nam przepiękną wycieczkę w czasy klasycznej superbohaterszczyzny.

Jakby Zdarsky skupił się na tej ostatniej historii właśnie, to moglibyśmy dostać najlepszego Batmana od lat. Już teraz przecież „Failsafe” opowiada o tym, że Gacław jest sam dla siebie największym zagrożeniem. Wystarczyło pogrzebać mocniej w tym aspekcie psychiki gryzonia, kazać mu zmierzyć się z konsekwencjami własnej paranoi i nieufności w momencie, w którym zaczął już zostawiać te cechy za sobą. Może dorzucić jakiegoś nowego maniaka na ulice Gotham przy okazji. Zamiast tego dynamika postaci przełączona została na wsteczny bieg, a my dostaliśmy nawalankę z nieciekawym złobotem. Jestem nawet w stanie sądzić, że Zdarsky z premedytacją przejechał się tu na charakterystycznych dla Batmana założeniach złodupnego absurdu, ale jeśli tak było, to mnie ten żart średnio śmieszy. W porównaniu do średniackiej masówki od DC Comics to wciąż dobra rozrywka, marnowanie talentu takich autorów powinno być jednak karalne. Obwiniam włodarzy, bo inaczej byłoby mi przykro.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

poniedziałek, 1 lipca 2024

Mord na dzielni. Beata Pytko.

 


 Trudno powiedzieć, kiedy to się dokładnie zaczęło, ale z pewnością już od ładnych paru lat, zainteresowanie architekturą jest niemal powszechne. Publikacje poświęcone tej tematyce nie ograniczają kręgu swoich odbiorów do specjalistów, lecz stanowią przystępną propozycję dla każdego laika. Teraz już wszyscy mają coś do powiedzenia o budownictwie, tym dawniejszym oraz obecnym - taka moda. Tym sposobem dowiedziałem się, że np. - w moim odczuciu - mało urodziwe osiedle z wielkiej płyty, na którym się wychowałem, to szczyt geniuszu modernistycznej myśli planowania. Doceniłem ten geniusz, dopiero gdy poznałem rozwiązania infrastrukturalne tzw. patodeweloperki. Jak każde zjawisko pod słońcem, także i to znalazło swoje odzwierciedlenie w owocach kultury. Na niwie komiksu szlaki przeciera Beaty Pytko ze swoją oryginalną historią pt. „Mord na dzieleni”.

Beata Pytko to z wykształcenia architektka, która debiutuje opowieścią stanowiącą – tak przynajmniej zakładam - owoc jej doświadczeń środowiskowych. Główna bohaterka Mordu na dzielni o imieniu Max (Maksymiliana), to młoda dziewczyna pracująca w warszawskim biurze projektowym. Jej znajomi z zespołu roboczego są w podobnym wieku. To odpowiadająca stereotypowemu wyobrażeniu progresywna korpo-młodzież z dużego miasta, dla której do miana problemów pierwszego rzędu, urastają kwestie prywatnych – często małostkowych - ambicji zawodowych. Dla mnie to obcy świat, ale tym ciekawiej się go podpatruje.

Okazuje się, że firma będzie miała swój niewielki udział w gigantycznym projekcie pt. „Fale Wschodu”, który ma przeobrazić fragment jednej z dzielnic stolicy w ultra nowoczesny kompleks szklanych domów dla bogaczy i hipsterów. Innymi słowy ma się dokonać swoisty mord na dzielni. Jednak co z lokalnym targowiskiem, które się tam znajduje? Max mieszka nieopodal, ma tutaj znajomych i przyjaciół, i jako osoba wrażliwa, martwi się nadchodzącymi zmianami, choć są to niepokoje właściwie dla budowniczego Gwiazdy Śmierci.

Historia zaczyna obierać kierunek dreszczowca, kiedy protagonistka wszczyna prywatne śledztwo w sprawie dziwnych zdarzeń w starej kamicy, znajdującej się nieopodal przyszłego placu budowy. Ktoś postanowił uprzykrzyć życie mieszkańcom, zupełnie jakby próbował się ich pozbyć. Pewne tropy narzucają się same, szczególniejsze czytnikowi w miarę zorientowanemu w polskiej rzeczywistości. Stowarzyszenie „Miasto jest nasze”, które objęło komiks „matronatem”, od wielu lat alarmowało o kryminalnych metodach wywłaszczania często starszych i bezbronnych ludzi z ich mieszkań. Praktyka gangsterów wielkiego kapitału pod auspicjami polityków wszelkich partii. Oczywiście stoją za tym niebotyczne zyski.

W końcu mamy komiks o realnym problemie społecznym rozpoznanym od środka. W kolejce czekają historie obrazkowe na tematy już opracowane w reportażach literackich (np. afera łowców skór, czy przekręt COVID-19). Jak, tak istotne tło fabularne, sprawdza się w ramach całej konstrukcji opowieści? Jest z tym różnie. Komiks ma niewiele ponad 160 stron, ale wydaje się, że autorka chce na nich opowiedzieć znacznie więcej, niż jest to możliwe. Występują tu dwie główne linie narracyjne. Po pierwsze główna bohaterka - jej życie prywatne, środowisko i związek z Nat (Natalią). Po drugie generalny problem wielkich inwestycji i związanych z nimi nadużyć. Te dwie linie się przecinają, jednak nie zawsze we wdzięczny sposób.

Komiks „Mord na dzielni” mógłby być opowieścią o tym, jak zachować się przyzwoicie w świecie bezwzględnego wyzysku. Wydaje się jednak, że głównym problemem bohaterów jest brak wiedzy o tym, co się dzieje, kto pociąga za sznurki – innymi słowy - co tak na prawdę jest grane. Tylko czy oni rzeczywiście pragną tej wiedzy? Młodzi architekci sportretowani są przez artystkę w sposób bardzo sympatyczny. Niemniej ja odebrałem ich jako małostkowych naiwniaków, tak mocno skupionych na sobie, że nie potrafiących dostrzec problemów natury ogólnej. Tylko Max podejrzewa, co się święci, choć jej dociekania bywają kulawe i nie przynoszą ostatecznych rezultatów. Komiks zmierza do finału jakby z pośpiechem, unikając podsumowującego rozrachunku - pewne wątki po prostu się urywają, dlatego być może wypada nam poczekać na kontynuację w kolejnym wydawnictwie autorki.

Na poziomie języka komiksu Pytko radzi sobie świetnie. Widoczne są pewne niuansowe wpływy mangi w kwestii portretowania niektórych reakcji emocjonalnych bohaterów. Poza tym styl autorki jest zupełnie indywidualny i odznacza się prostotą. Klarowność schludnych, czarno białych rysunków bywa niekiedy zaburzona w detalach oraz na - nieco zbyt nadużywanych - kadrach z ptasiej perspektywy. Całość - pozbawiona nazbyt rozbudowanych tekstów w dymkach - dobrze i wartko się czyta.

Nie jestem pewien, czy „Mord na dzielni” warto polecić osobom interesującym się współczesnymi problemami gentryfikacji. Ci powinni wiedzieć dużo więcej, niż to co ukazane jest w komiksie na przykładzie fikcyjnego, aczkolwiek emblematycznego przykładu projektu „Fale Wschodu”. Chyba odpowiedniejszym czytelnikiem byłby ktoś, kto tylko w niewielkim stopniu zaznajomiony z tematem, jest jednocześnie zainteresowany najnowszym komiksem polskim - komiksem niegłupim i wciągającym. Jeśli jesteś taką osobą – skromne dziełko Pytko jest dla ciebie. 

 

Autor: Jakub Gryzowski