wtorek, 2 stycznia 2024

Inna historia Universum DC.

 


Korporacja w branży rozrywki bawi się w woke'ism i virtue signalling? Nowe, nie znałem! Odłóżmy jednak na bok parodystyczne nawiązanie do zgryźliwości, która pomimo swojej niezaprzeczalnej słuszności jakimś cudem najczęściej ląduje na ustach słabo skrywających rasizm frustratów. „Inna historia uniwersum DC“ to tytuł potrzebny, niezależnie od motywacji za nim stojących. Co ważniejsze jednak, w zalewie „świadomych“ kulturowo i społecznie średniaków ten album wyróżnia się, bo moim zdaniem (niekoniecznie popularnym) odwala swoją robotę całkiem skutecznie.


Do rzeczy, zanim mi palce odpadną od robienia cudzysłowów w powietrzu. Dostajemy pięć historii ze świata rajtuziarzy, których najprawdopodobniej nie znacie. To opowieści o Outsiderach (nieprzypadkowo z wielkiej litery) z ław rezerwowych DC Comics. Wydarzenia skupione lub rozpoczęte głównie, choć nie tylko, w okresie Srebrnej Ery podaje się nam w kontekście łączącym najważniejsze wydarzenia fikcyjnej Ziemi z tymi znanymi z faktycznych annałów ze szczególnym naciskiem na napięcia rasowe i mniejszościowe ogólnie. Chodzi o to, by postacie takie jak Black Lightning i jego córka, Renee Montoya, Katana czy Mal oraz Karen Duncanowie mieli okazję opowiedzieć wam o tym, jak to jest być zepchniętym na dalszy plan w fantazyjnej wersji ojczyzny wielkich możliwości.


Zacznijmy od samych podstaw, „Inna historia uniwersum DC“ to nie jest komiks. To garść pierwszoosobowych narracji bez dialogów przedstawionych w akompaniamencie ilustracji, którym też daleko do typowego kadrowania. Dosyć patetyczna w prezentacji, fabularyzowana kronika fikcyjnej historii można rzec. Mnie taka forma nie przeszkadza. Czy działa na korzyść albumu? Tu można się kłócić, na pewno więcej tu czytania w porównaniu do typowego superhero, ale pióro Johna Ridleya nie wystawiło mojej cierpliwości na próbę. Może łatwiej było mu ugryźć temat z takiej strony zamiast kopać się w medium, z którym nie ma zbyt wiele doświadczenia.


Poza zwykłym talentem pisarskim tom zawdzięcza lekkostrawność naprawdę nienachalnemu podejściu do trudnej tematyki. Fakt, postacie mają zasłużone pretensje względem licznych kłód rzucanych im pod nogi, ale Ridley nie robi z nikogo świętej krowy. Same historie mają zresztą mocno osobisty charakter i choć kontekst nietolerancji i nierówności przenika każdy ich aspekt, to nie jest to absolutnie wkładka wymuszona, naturalna konsekwencja życia w danych czasach i okolicznościach raczej. Co najważniejsze, nie samym pouczaniem ta fabuła stoi, każdy z bohaterów bez wyjątku ma tutaj wyraźnie rozpisany, przekonujący wektor dynamiki. Żadne z nich nie zmusza czytelnika do sympatii, przestawiając zamiast tego przebytą przez siebie drogę w połączeniu z kształtującymi ją motywacjami.


Czuję tu jednak mały dysonans ze względu na typowe, superbohaterskie bzdury. Każdy odbiorca tego gatunku bez łba wiecznie pogrzebanego pod kolosalnym kamieniem wie, że te komiksy od zarania dziejów mówiły o napięciach społecznych i problemach mniejszości. Było to najbardziej skuteczne w formie grubo ciosanych metafor, bezpośrednie przeniesienie zdarzeń historycznych do zmyślonego świata wydaje mi się w porównaniu do tradycyjnego podejścia nieco toporne. Jakby na siłę wciśnięto dramaty wielu ludzi między bajki o tytanach w błyszczących getrach. Nie jest to może mocno odczuwalne, ale kilka razy zgrzytnęło. Podobnie ma się rzecz z samą narracją, która w pewnych momentach wybijała mnie całkowicie z rytmu nagłą, niezapowiedzianą zmianą wątku. Ponownie, dramatu nie ma, można było to zrobić po prostu trochę zręczniej.


Skoro to nie komiks, to co z rysunkami? No są, dla kontrastu raczej typowe w trykociarstwie. To kreślone czasem niedbale falującymi liniami reminiscencje klasycznych ilustracji, często wręcz bezpośrednie. Z pewnością mogę pochwalić Giuseppe Camuncoli za zaprojektowanie układu całości, niektórzy brak wizualnych kombinacji mogą tu uznać za lenistwo z topornym efektem, ale dla mnie najważniejsza była czytelność. Istotne momenty są trafnie podkreślone, to wystarczy. Same rysunki jednak wyglądają zwykle jak średnio umiejętne kalki. Straszna szkoda, bo bardziej dopieszczona warstwa wizualna mogłaby z tego albumu zrobić coś niezaprzeczalnie godnego uwagi.


W obecnej postaci „Inna historia uniwersum DC“ to tylko i aż coś, na co można sobie pozwolić, jeśli świat obracający się zwykle wokół Batmana i Supermana chcemy poznać pod nieco innym kątem. Zdecydowanie przejaw epatowania wątkami mniejszościowymi, ale całkiem elegancki i wyważony w swojej narracji. Jest spora szansa, że zawartość was nie oburzy, jeśli nie latacie z przyklejonym do kurtki (albo naszytym przez mamę) krzyżem celtyckim. Zagranie może nawet częściowo zbyt bezpieczne, by zasłużyć na większy rozgłos mówieniem czegoś nowego. Uważam jednak, że pewne rzeczy trzeba w obecnych czasach powtarzać i dopóki fikcja przeznaczona teoretycznie zaspokajaniu eskapistycznych potrzeb robi to umiejętnie, to jest jednym z najlepszych miejsc na takie zagrania.

Prawie zapomniałem. Tradycyjnie muszę krytycznie rzucić grochem o ścianę w sprawie wydania. W środku wszystkie ładnie, pięknie, ale utarty już format linii „DC Deluxe” nadal czyni oprawę tomów przeciwieństwem wyjątkowości. Jak nie lubicie obwolut to peszek, bo pod nią jak zwykle czarna pustka.

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: