poniedziałek, 31 sierpnia 2020

BBPO. Piekło na ziemi. Tom 3 i 4.

 


 

 „BBPO”, poboczny cykl serii o „Hellboyu”, o którym pisałem już wiele razy (jeśli pierwszy raz o nim czytacie, to sprawdźcie blogową wyszukiwarkę), to fenomen udowadniający, że spin-off nie musi być wcale kwiatkiem do kożucha. Po przeczytaniu większości tomów wiem już na pewno – ten tytuł jest lepszy niż główna seria. Jakość opowieści widać szczególnie na tle ostatnich komiksów o Hellboyu, które są najwyżej średniakami. Natomiast „BBPO” cały czas trwa na tym samym, bardzo wysokim poziomie.



Od strony fabularnej sporo się tu jednak na przestrzeni dziewięciu tomów zmieniło. Obecnie to już nie jest „Z archiwum X” w świecie Hellboya. To historie (w konsekwencji tego, co działo się w głównym cyklu) rozgrywające się już w postapokaliptycznej scenerii, polegające głównie na brawurowym rozpierdalaniu z ciężkich karabinów Lovecraftowskich potworów, które nawiedziły ziemię. Sporo postaci ważnych dla tej serii wycofano z gry, a postawiono zamiast nich na pierwszy plan te bardziej ludzkie, niekoniecznie obdarzone spektakularnymi mocami. To niesamowicie odświeżyło serię i wydaje się znakomitym zabiegiem uwiarygodniającym to, co dzieje się na kartach opowieści.



Obecnie na rynek wypuszczane są opasłe tomiszcza z cyklu „Piekło na ziemi”. Na przestrzeni recenzowanych przeze mnie dwóch tomów zaprezentowano kilka spójnych opowieści dziejących się w tych nieciekawych dla Hellboyowego świata czasach. Trudno wskazać wyróżniające się wątki, bo wszystkie są bardzo dobre. Zaznaczę jednak, że znakomite są te historie, w których główne skrzypce gra pirokinetyczka Liz Sherman, ogarnęła ona bowiem swoje moce i niezwykle skutecznie napierdala te wszystkie straszne potwory. Bardzo fajną postacią okazała się też wprowadzona niedawno młodziutka Fenix Espejo. Starsze opowieści, to znaczy takie w stylu „Z archiwum X”, przypomina tylko jedna, ostatnia odsłona, traktująca o pewnej młodej egzorcystce – członkini biura mierzącej się z demonami w prowincjonalnej scenerii Stanów Zjednoczonych.


To niebywałe, jaką spójność udaje się zachować autorom cyklu, biorąc pod uwagę fakt, że pracuje przy nim cała armia najemnych komiksiarzy. Zmieniają się rysownicy, scenarzyści a wszystko trzyma się kupy i seria dalej pozostaje błyskotliwa. Grafików jest zbyt dużo, by wymieniać ich wszystkich z imienia i nazwiska. Powiem za to, że godnie zastępują nie tylko Mignolę, ale i Guya Davisa, dwóch najważniejszych rysowników dla świata Hellboya. To też niebywałe, bo do obu czytelnik musiał się bardzo przywiązać, a ich następcy jednak – mimo operowania zupełnie inną stylistyką, bo w recenzowanych tu dwóch tomach bardziej stawia się na realizm – dają radę dosięgnąć wysoko zawieszonej poprzeczki.


Jak wspomniałem we wstępie „BBPO” to fenomen. Powinniście sięgnąć po ten komiks, nawet jeśli nie jesteście wielkimi fanami Hellboya. Nie czytając tego cyklu dużo tracicie, bo to obecnie jedna z najlepszych serii na naszym rynku. Świadczy o tym zdecydowanie zasłużona nagroda Nowej Fantastyki dla najlepszego komiksu ubiegłego roku.

 


 



środa, 26 sierpnia 2020

Invincible. tom 8. Kirkman/Ottley.

 


 

 Ósmy tom jednego z najwspanialszych komiksów superbohaterskich, jakie przyszło mi czytać. Z początku byłem jeszcze trochę nieufny wobec serii Kirkmana (to ten panopek od „Żywych tropów”), ale obecnie, gdy jesteśmy już za półmetkiem, nie mam wątpliwości co do jakości. „Invincible” to majstersztyk, który musi stać w biblioteczce każdego szanującego się miłośnika trykotów. Powiem więcej, to jedna z najlepszych serii w historii komiksu.

Niniejszy tom oczywiście kontynuuje wątki z poprzedniej części. Wojna z Viltrum dobiegła końca. Niedobitki super rasy zagnieździły się na ziemi, by podstępnie łączyć swoje DNA z mieszkańcami naszej planety i dać szansę na odrodzenie się potęgi swojego imperium. Koalicja planet nie chce jednak na to pozwolić i postanawia zesłać na ziemię groźny wirus, który ma wybić Viltrumian do nogi. Problem w tym, że może on dotknąć również ziemian. Sytuacja ta zrodzi niesnaski między sojusznikami i nastawi przeciw sobie niegdysiejszych przyjaciół. Nie będę zdradzał, jak wszystko się potoczy, ale możecie spodziewać się jak zwykle nieoczekiwanych zwrotów akcji i sporej ilości kalesoniarskiej rozpierduchy.



Poprzedni tom „Invincible” należy do moich ulubionych z tego cyklu. O dziwo w tej odsłonie akcja nie zwalnia nawet na chwilę i szczytowy moment serii trwa. Prócz głównej fabuły mamy tu jeszcze świetny przerywnik opowiadający o Robocie i Monster Girl, który wspaniale poszerza uniwersum „Niezwyciężonego”.

Grafikami do tego tomu w większości jak zwykle zajął się Ryan Ottley (kilkakrotnie wspierany przez Cory Walkera, który jednak operuje tak podobnym stylem, że jego ingerencja jest nie do zauważenia). To totalny mistrzunio w swojej kategorii, który znakomicie łączy styl realistyczny z odrobiną cartoonu. Jego rysunki są przy tym bardzo dynamiczne, a rozpięte na całe strony sceny walk i wszelkiej rozpierduchy wypadają genialnie.

Kirkman jest znakomitym rzemieślnikiem. Z dużym powodzeniem udowadnia, że świetnie rozumie konwencję superbohaterską. Co więcej, nie ma zamiaru jej dekonstruować jak dajmy na to Alan Moore. Wiem, zawsze używam tego porównana, no ale do czego porównywać wybitne superhero, jak nie do prac Bestii z Northampton? Amerykanin po prostu wykorzystuje wszystko, co w tym nurcie najlepsze, by opowiedzieć swoją historię. Przy okazji udaje mu się omijać fabularne zbuki, którymi aż tętnią typowi przedstawiciele gatunku. Z jednej strony nie musi silić się na bycie oryginalnym, z drugiej podaje nam produkt najwyższej jakości w swojej klasie i o dziwo pozbawiony przywar trawiących typowe superhero robione dla mayorsów. Jeśli macie ochotę na dobre trykoty, koniecznie kupujcie „Invincible”, mało kto umie lepiej w te klocki niż Kirkman i Ottley.

 


 


wtorek, 18 sierpnia 2020

Might Morphin Power Rangers. Rok Drugi.

 Kolejny gościnny występ Rafała Piernikowskiego.

Będzie narzekanko, będzie trochę miłego zaskoczenia i będą drobne, stosunkowo oczywiste spoilery. Mam nadzieję, że wybaczycie mi to ostatnie, ale bądźmy szczerzy – mówimy o Power Rangers, fabuła raczej was niczym nie zaskoczy. Nie recenzowałem Roku Pierwszego, więc pojawią się tu też pewne znamiona przegryzania się z materiałem. Uniknąć tego się nie da, gdyż przy lekturze tekstów na temat poprzedniego tomu zauważyłem, że wielu kolegów recenzentów cechuje się (poza często dramatyczną potrzebą porządnej korekty) zaskakująco zróżnicowanymi opiniami na temat komiksowej edycji Sabanowskiej kopaniny. Przyczyny tych wahań są oczywiste i dotyczą także drugiego tomu.

Jak już ostrzegałem, obvious spoiler time. Rok Drugi możemy z góry podzielić na trzy sekcje fabularne. W pierwszej z nich kończymy ogarniać międzywymiarowe szambo wylane przez karykaturalnie mrocznego Lorda Drakkona. Strony zalewa zaskakująco dużo defetyzmu, jak na komiks o nastolatkach w kolorowych getrach, a na koniec raczej nie wszyscy giną straszliwą śmiercią – w końcu szybko przechodzimy do ciągu dalszego. Pora, by szambo wybiło i na naszej Ziemi. Zordon pozostaje wyeksmitowany ze swojego słoika, świat ma czelność nadal mieć jakieś problemy, a działalnością krzykliwych superbohaterów zaczyna interesować się organizacja rządowa. W międzyczasie rozgrywają się osobiste dramaty, pierwsze skrzypce gra jednak całkiem fajny motyw o przeciwdziałaniu emanacjom zła, które przecież niekoniecznie muszą pochodzić od szalonej wiedźmy z dziwacznym stanikiem. Trzecia część albumu to właściwie dodatek – trzynaście krótkich, samodzielnych opowiastek o przeróżnym charakterze. Od rzeczy hehesznych, przez takie żenujące, aż do totalnie poważnych perełek.

 



Diametralnie odmienne opinie na temat adaptacji stworzonej przez (głównie) Kyle’a Higginsa wynikają moim zdaniem z różnic w podejściu. Power Rangers można śmiało odbierać na trzy sposoby – jako opowieść o niedorzecznej drużynie wojowników osadzonych w świecie rządzącym się równie niedorzecznymi zasadami, jako komiks superbohaterski i po prostu jako (to aż brzmi śmiesznie w tym przypadku) powieść graficzną. Przy tej klasyfikacji Rok Drugi (tak samo, jak i w sumie poprzedni tom) jest zaskakująco wybitny jak na próbę wyciągnięcia sensu i głębi z absurdalnego mordobicia zrobionego przed laty po kosztach, raczej przeciętny w kategoriach trykociarstwa i przeważająco słaby w porównaniu do naprawdę ambitnej konkurencji z nurtu sci-fi. Higgins naprawdę wyciągnął z franczyzy wiele, wyeksponował jej mocne strony i dorzucił sporo sygnałów niezbędnej samoświadomości. To niestety wciąż nie wystarczyło, by wytargać ten komiks choćby odrobinę ponad przeciętność.

Fabuła muska nieśmiało patetyczne założenia, próbuje wchodzić na rejony nastoletnich okruchów życia i wrzuca Rangersów na grunty, które w karygodny sposób były zawsze pomijane. Niestety w tych ruchach zaczepnych brakuje zdecydowania, przez co są one bardzo szybko porzucane albo spychane na dalszy plan. Fundamentem historii pozostaje więc akcja, której atrakcyjność rozbija się o wciąż kretyńskie założenia tonącego w kiczu oryginału. Sukces zagubił się w ten sposób gdzieś pomiędzy dążeniem do wyciśnięcia głębi z barwnego mordobicia i całkowitą utratą tego przaśnego przerysowania, stanowiącego przecież oczywistą wartość dodaną serialu. Można było z tym zrobić więcej praktycznie pod każdym względem, ale i skopać ten komiks zdecydowanie mocniej nie byłoby wcale trudno. Rozpaczy nad zmarnowanym potencjałem jednak nie odczułem, bo zatrzymałem się w połowie drogi od znudzenia do całkowitego zaangażowania – stosunkowo zadowolony z lektury i kompletnie nieprzejęty zarazem.



Bardziej boli mnie marnotrawstwo talentów graficznych. Większość albumu jest ilustrowana przez Hendry’ego Prasetyę i Jonasa Scharfa, których rzemiosło najbardziej przywodziło mi na myśl poziom porządnych webtoonów. Zwłaszcza u tego pierwszego brakowało mi dynamiki, tak istotnej w komiksie tego typu, a architektura kadrów w żaden sposób nie usprawniała narracji. Artyści wyróżniający się na plus dostali tutaj albo tylko po jednym rozdziale w wątku głównym, albo jedną z dodatkowych historii na końcu. Warto głównie zwrócić uwagę na oszczędnie konturowane dzieła Daniela Baylissa (dopiero przy jego rysunkach można w pełni docenić piękne kolory Matta Hermsa), szokująco mroczny i unikatowy wizualnie bonus nakreślony przez Frazera Irvinga, niesamowicie miodny paździerz Jamesa Kochalki o mocno zinowym charakterze i okładki. Te ostatnie w przeważającej większości zachwycają szczegółowością, kompozycją i klimatem. Cholerna szkoda, że tej jakości zabrakło w najbardziej obszernych częściach Roku Drugiego.



Zawsze na koniec staram się jak najlepiej określić, komu bym dany komiks polecił. Oczywiście przy tytułach, które dupy mi absolutnie nie urwały, jest to trudniejsze – tym razem mam kłopot nieproporcjonalny do jakości. Teoretycznie bawiłem się całkiem dobrze (choć może trudno to wywnioskować z tej recenzji) i nadal miło mi się śledzi odmienne podejście do tego koszmarku, który nauczyliśmy się kochać z powodu ubogiej oferty telewizji w latach naszej młodości. Nie jestem jednak w stanie zagwarantować zadowolenia miłośnikom aktorskich Power Rangers, bo to zupełnie inny materiał. Nie jestem w stanie obiecać radochy fanom superbohaterszczyzny, bo tło fabularne jest do bólu niedorzeczne. Wydaje mi się jednak, że warto zaryzykować. Już sam fakt posiadania na półce dwóch obszernych tomów z napisem Might Morphin Power Rangers na grzbiecie jest dla mnie tak zaskakujący, że zrodził jakieś perwersyjne zadowolenie popkulturowe. Może to tylko moje zbieractwo, może jest w tym coś więcej, ale ja to odbieram jako niepomijalną pieczątkę dowodzącą przetrwania lat 90. – trofeum, które bardzo przykro byłoby mi pominąć. 

 Autor: Rafał  Piernikowski

 

 



niedziela, 16 sierpnia 2020

Ciemności Smalandii. Henrik Bromander


Sztosiwo moi mili. Rozbudowana i szalenie wciągająca obyczajowa powieść graficzna, której głównym bohaterem jest szwedzki gej faszysta, rozpierdoliła mnie na łopatki. Rzecz powierzchownie sprawiająca wrażenie chamskiego undergroundu (quasi-amatorskie rysunki), jest w gruncie rzeczy mistrzowskim, dojrzałym i inteligentnym przedstawicielem gatunku. Tak dobrego komiksu w tym nurcie nie czytałem od lat, a przecież co jakiś czas stykam się z bardzo dobrymi pozycjami z tej szuflady.

Erik, główny bohater „Ciemności Smalandii”, jest dorastającym na szwedzkiej prowincji dość bystrym chłopaczkiem, pochłaniającym książkę za książką – od Bradbury'ego po Mishime. Lubi zapalić sobie trawkę. Tworzy też wydawany własnym sumptem biograficzny zin komiksowy. Słucha black metalu (co jest charakterystyczne dla jego pokolenia) na czele z takimi tuzami nurtu jak Burzum czy Bathory. Prawdopodobnie przez swoje zainteresowania muzyczne i związane z nimi fora tematyczne wchodzi głębiej w politykę i ideologię faszystowską – a raczej w jej włoską odmianę. Tak się składa, że bohater ma również skłonności homoseksualne. Co ciekawe, życie w liberalnym kraju czyni z jego orientacji raczej znikomy problem i o dziwo „Ciemności Smalandii” nie opowiadają o kulisach coming outu. Erik po prostu jest gejem i wcale z tego powodu nie dramatyzuje. Nie jest jednak tak, że nie ma przejebane. Urodził się co prawda w bogatym społeczeństwie, ale jego rodzina należy do biednej klasy robotniczej. Ojciec pije i ma ostre problemy psychiczne. Matka sprawia wrażenie jakby nie znosiła swojego syna, bo co rusz go poniża i odrzuca. To wszystko wpływa na nieciekawe kontakty Erika z otoczeniem i problemy w relacjach międzyludzkich. Przy okazji komiks ten to odważna publicystyka opowiadająca prawdę o współczesnej Szwecji, która nie jest tak cukierkowa, jak zwykło się w ostatnich dekadach ją u nas postrzegać. To nie kraj-raj ani lewacka utopia a miejsce niewydolne na wielu płaszczyznach.

Być może ważniejszymi od homoseksualizmu wątkami tej opowieści są faszystowskie tropy? Ideologia Erika jest bardzo dokładnie wyłożona. Chcąc nie chcąc protagonistę darzy się jednak sympatią. [SPOILER] Pod koniec książki – już nie tak bardzo pewien tego, jakie są jego poglądy – Erik dokonuje rozliczenia z samym sobą w kontekście zajść na Utoi i patrzy chłodno na swoje dawne polityczne zapatrywania. Stwierdza z przykrością, że kiedyś prawdopodobnie popierałby czyny Brevika i jest mu z tym źle. Kibicujący mu czytelnik, musi czuć w tym momencie pewną ulgę. Daje nam to ważną lekcję sugerującą, by nie osądzać ludzi po ich przeszłości. Jednostki bowiem zmieniają się, ewoluują, stają się mądrzejsze. [KONIEC SPOILERA]

Bardzo ciekawym zabiegiem jest poprzecinanie całej opowieści rzekomo stworzonymi przez Erika zinami, wystylizowanymi na jeszcze większy underground niż regularna treść. Uatrakcyjniają one lekturę, ale przede wszystkim urealniają ją i pozwalają głębiej wejść w porywającą historię niezależnego twórcy komiksowego. Skoro jesteśmy już przy grafikach, to wypada nadmienić – są najzwyczajniej brzydkie i odbiorcy, którzy zatrzymali się na Kajkoszach, nie mają w tym albumie czego szukać. Nie zrozumieją, co autor miał na myśli wybierając akurat taką formę i skreślą „Ciemności....” na starcie za rysunki.

Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej recki wiecie już, że jeśli jesteście zainteresowani nurtem powieści graficznej, musicie „Ciemności Smalandii” przeczytać. Dodam tylko – niedawno wciągnąłem „Habibii”, słynny komiks Criega Thompsona. Choć jest podobny objętościowo, a do tego wypieszczony graficznie, nie ma najmniejszego startu do dzieła Henrika Bromandera. „Ciemności...” to rzecz, która wchodzi do mojego top 10 powieści graficznej obok takich tytułów jak „Dziennik z zaginięcia” Azumy, „Spust” Joego Matta i „Asteryos Polyp” Mazzucchelliego. Piszę te słowa na gorąco, więc będę musiał się jeszcze z tym oswoić, ale być może to dla mnie najlepszy komiks tego roku.

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Miasto Wyrzutków. Tom 2. Chłopak, który zbierał stworzonka



Największym problemem, jaki mam z tym komiksem jest fakt, że wydano go w dwóch tomach zamiast puścić integral. Zdążyłem już pozapominać wiele elementów z fabuły, co jest dość irytujące, a czasu na powtórzenie jedynki nie mam. Pamiętałem jednak o najważniejszym –Jacques Peupiler, silnoręki i barczysty detektyw, utracił swoją nadprzyrodzoną moc rozmawiania z przedmiotami. W drugim tomie dąży więc do odzyskania tej zdolności, by móc dalej parać się tak dobrze swoim zawodem – odnajdywaniem zaginionych przedmiotów i ludzi. Na drugim planie za to pojawiają się: otyła dziewczyna porwana przez iście komiksowego złola, współpracującego z bandą latających ludzi owadów i grupa bezdomnych dzieci, mieszkających w opuszczonych dokach na obrzeżach miasta rupieci.



Drugi tom nosi podtytuł „Chłopak, który zbierał stworzonka” i jest zdecydowanie w mniejszym stopniu opowieścią detektywistyczną. Tym razem to epicka rozpierducha w groteskowym, wykreowanym wcześniej przez Lamberta świecie pełnym rupieci, a ten jest bardzo ciekawy i pełen nielichych indywiduów. Osobiście chętnie zobaczyłbym inne komiksy rozgrywające się w tym uniwersum. W tekście o tomie pierwszym (klik) porównywałem ten komiks do „Sin City”, drugiej części jednak bliżej do przykładowo „Akiry”, w którym też przecież miasto odgrywa ważną rolę. Z arcydziełem Otomo „Miasto wyrzutków” łączy też to, że istotne w opowieści są dzieci z nadprzyrodzonymi mocami, więc nie zdziwiłbym się, gdyby ta manga była dla autora bezpośrednią inspiracją.

Krecha w komiksie Lamberta to nowoczesna europejska szkoła spod znaku przykładowo Sfara. Nic nie można tej warstwie zarzucić. To nieco cartoonowy styl, zdolny nacieszyć oczy wszystkich miłośników współczesnego frankofońskiego komiksu. Autorowi kapitalnie wychodzą zarówno postacie, jak i dynamiczne sceny akcji, od których drugi tom aż kipi.



Być może dzieło Lamberta nie jest czymś, co zakwalifikuje się do mojego podsumowania komiksów roku (a może jednak?), nie jest arcydziełem, ale ogólnie nie widzę w nim słabych elementów składowych i bardzo się cieszę, że Non Stop Comics (prócz rzeczy z rynku anglosaskiego) sięga po młodych francuskich twórców. Wydanie „Miasta wyrzutków” było odważnym posunięciem. Oby sprzedaż była na tyle zadowalająca, by zmotywować wydawnictwo do sięgniecia po innych autorów z tej szuflady.


Książę Nocy. Tom 5 Swolfs/Montaigne



Jeżeli możemy wnioskować po twórczości, to Yves Swolfs z pewnością kocha kino. Ubóstwia spaghetti westerny, czemu dał świadectwo tworząc w szczenięcych latach życia kapitalną serię „Durango” (o pierwszym tomie pisałem tutaj: klik). Ceni też wampirze filmy z wytwórni Hammer, na co dowodem jest tytuł, którym zajmiemy się teraz – „Książę Nocy” (o pierwszych trzech tomach pisałem tu: klik).

Album opatrzony na grzbiecie piąteczką zbiera dziewiąty i dziesiąty tom sagi. Tym razem Swolfs zrobił prequel i osadził swoją historię w realiach średniowiecznej Rusi Kijowskiej. Co ciekawe postanowił nieco zmienić wydźwięk opowieści i uczynił głównym bohaterem samego wampira Kergana, a nie polujących na niego ludzi. To bardzo ciekawy zabieg, który ujmuje dziełu Swolfsa wtórności wobec filmów, w których to uzbrojeni w kołki herosi pokroju Van Helsinga polują na krwiożerczą bestię. W niniejszym zbiorze przypatrzymy się drugiej stronie medalu. Antagonista – krwiopijca będzie więc musiał zmierzyć się z polującymi na niego i niezbyt miłymi chrześcijanami, a do tego zostanie wplątany w polityczny konflikt na wysokim szczeblu władzy. Poznamy też Arkaneę, wampirzą matkę głównego bohatera, która jest znakomicie napisaną, silną postacią kobiecą, a ja bardzo lubię takie literackie portrety niewiast.



Ewolucja serii Swolfsa jest w gruncie rzeczy bardzo ciekawa i szczerze przyznam, że zebrane w tym albumie tomy bardzo się udały, może nawet najlepiej z całej sagi. „Książe Nocy” jest mniej oklepany od Hammerków, do których tak chętnie się odwoływał i dodatkowo punktuje świetnie zarysowaną postacią wampira, którego losami zostałem naprawdę mocno zaabsorbowany i z utęsknieniem czekam na następne odsłony serii.

Co ciekawe to nie Swolfs dzierżył tym razem ołówek. Rysunkami do obu zebranych tu albumów zajął się świetny fachowiec Thimothée Montaigne, znany u nas z rysowania serii „Trzeci Testament” (nie czytałem jej jeszcze, muszę to zmienić). Jestem fanem krechy Swolfsa, ale nie odebrałem zmiany grafika bardzo negatywnie. Obaj autorzy to wszak rzemieślnicy, których rysunki bliskie są frankofońskiemu stylowi zerowemu.



Swolfs ma gust filmowy podobny do mojego, traktowałem więc jego komiksy bardziej jak robotę swojego ziomusia, niż jak dzieło mistrza komiksu, bawiąc się w wyłapywanie tropów i cytatów z naszych wspólnych ulubionych obrazów. Najnowszymi tomami „Księcia nocy” zaimponował mi jednak tak bardzo, że przestałem traktować go po macoszemu. Yves, my master, twórz dalej i niech będą to rzeczy przynajmniej tak dobre, jak ostatnie tomy „Księcia Nocy”.


Robert Silverberg. W dół, do Ziemi. Thirault/Zuccheri



Nie będę kłamał. Ogólnie nie jestem specem od komiksów SF i trochę niekomfortowo czuję się, pisząc tę reckę. Nie jestem też zaznajomiony z prozą Silverberga, rzekomego mistrza w swoim gatunku, a to właśnie jej adaptacją jest „W dół, do ziemi”. Niemniej skusiłem się na ten album. Głównie za sprawą tej kapitalnej okładki, którą widzicie powyżej. Wiem, że to, co widzimy na awersie to często marketingowe oszustwa, ale naprawdę chciałem się dowiedzieć, co się pod nimi kryje tym razem.

Były wojskowy Eddie Gundersen po ośmiu latach wraca na pełną dzikiej przyrody planetę, na której w młodości piastował wysokie stanowisko administracyjne i gdzie zostawił miłość swojego życia. Na rzeczonej planecie żyją dwie inteligentne rasy. Po latach iście kolonialnych rządów świat został niedawno w końcu z powrotem oddany rdzennym mieszkańcom. Gundersenowi towarzyszy para naukowców, którzy chcą sfilmować niedostępny dotąd dla Ziemian tradycyjny rytuał odrodzenia, jaki przechodzą obie rasy. Głównego bohatera też przyciąga tajemnica obrzędu, a dodatkowo będzie musiał szukać niejakiego Kurtza, postaci, która (jak nie trudno się domyślić) będzie antagonistą tej opowieści.



„W dół, do ziemi” nie jest komiksem tak dobrym, jak dajmy na to „Wieczna Wojna”, ale trzeba przyznać, że autorzy mierzą równie wysoko i chcą za pomocą powieści graficznej poruszać mądre tematy. To im się akurat udaje. Opowieść posiada antropologiczny sznyt i przez pryzmat kolonizacji planet traktuje o grzeszkach białego człowieka, wyrządzającemu przez setki lat krzywdę innym rasom na naszej planecie. Pod tym względem to komiks udany, acz można mu zarzucić nieco łopatologiczności i moralizatorstwa, a trudno (o ile dobrze pamiętam) wytknąć podobne wady „Wiecznej wojnie”, która też jest przecież adaptacją klasyki SF. Nie, adaptacja prozy Silverberga nie walczy w tej samej wadze.

Strona graficzna nie jest zła – jest przeciętna. Nie czytałem „Szklanych Mieczy”, których ilustratorką jest pracująca przy „W dół, do ziemi” Laura Zuccheri i powiem szczerze, że nic mnie nie ciągnie do tej serii. Jeśli chodzi o ludzkie postacie, to realistyczny styl ilustratorki nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Nie podobają mi się też użyte w tym komiksie komputerowe kolory. Za to pochwalę autorkę za zobrazowanie fauny i flory dzikiej planety. Okładka, która przyciągnęła mnie do tego komiksu, jest zresztą parafrazą jednego z kadrów tego komiksu. Mimo iż mam mieszane uczucia co do grafik, to jednak nie zostałem do końca oszukany.



Autorem scenariusza na podstawie prozy Silverberga jest natomiast Philippe Thirault. Nie czytałem pierwowzoru więc trudno mi go oceniać. Uznajmy, że skrypt był poprawny, tak jak wszystko w tym komiksie.

Przeciętność tego, co ma do zaoferowania utwór, zdaje się przekleństwem każdego recenzenta, bo szczerze powiem, że ciężko się pisze o takich albumach. Przykro mi głaskać twórców i na koniec kopnąć komiks z pół-obrotu, tym bardziej że zostałem z jakimiś ciekawymi przemyśleniami po lekturze tego albumu i ogólnie rzecz biorąc to niezła rozrywka. Niemniej muszę być wobec Was uczciwy i stwierdzić, że „W dół, do ziemi” to nic nadzwyczajnego.